Arabowie podróżowali na początku z życiowej konieczności. Ich kolebka – Półwysep Arabski – to ogromny szmat pustyń i gór, otoczony z trzech stron przez morze. Jedyne żyźniejsze obszary znajdowały się na wybrzeżach i tam skupiała się ludność. Wymianę handlową najlepiej byłoby prowadzić drogą morską, bo transport przez pustynie i góry był niezwykle uciążliwy.

Barierą dla rozwoju żeglugi stał się jednak brak drewna i żelaza, koniecznych do budowy statków. Choć więc Arabowie pływali po morzach na stateczkach zwanych dhow, docierając do Afryki czy Iraku, zasadniczą rolę pełnił handel lądowy. Dalekie wyprawy przez pustynie pod morderczymi promieniami słońca hartowały arabskich kupców, czyniąc ich wyśmienitymi podróżnikami. Ciągnęli w swych karawanach do Egiptu, Syrii, Iraku, Iranu i innych krain.

Arabowie odwiedzili Bułgarów i wikingów na Rusi

Po narodzinach islamu w VII w. mieszkańcy Półwyspu Arabskiego dokonali oszałamiającego podboju całej południowej części basenu Morza Śródziemnego. Kraje, do których docierali niedawno w roli kupców, stały się teraz ich własnością. Zaczęli więc spoglądać dalej – ku Europie, w głąb Afryki i Azji. 

Podboje umożliwiły im rozwinięcie żeglugi. Syria była zasobna w drewno, a egipski port w Aleksandrii słynął ze stoczni. Arabscy kupcy, żeglarze, wysłannicy dyplomatyczni docierali coraz dalej. Niektórzy z nich zaczęli spisywać to, co zobaczyli.

W 921 r. bagdadzki kalif wysłał poselstwo do państwa Bułgarów nadwołżańskich, świeżo nawróconych na islam. W skład misji, która przemierzyła około 4 tys. km, wchodził uczony Ahmad ibn Fadlan. Bułgarzy, niestosujący się ściśle do muzułmańskich zasad, nie przypadli mu do gustu. Na dodatek ich władca zrugał członków poselstwa, ponieważ nie przywieźli obiecanych mu przez kalifa pieniędzy. „Byłem przerażony. Jego głos brzmiał, jakby dobywał się z wielkiej beczki” – notował ibn Fadlan.

Delegacja odwiedziła potem także Rusów, czyli wikingów przybyłych ze Skandynawii i osiedlonych nad Wołgą. W swej relacji – pierwszym na świecie szczegółowym opisie wikingów – ibn Fadlan przedstawił ich jako wielkoludów „wytatuowanych od paznokci po szyje”. „Są najbardziej brudnymi z boskich stworzeń. Nie dbają o dyskrecję przy oddawaniu kału i moczu, nie myją się po polucjach, nie myją nawet rąk po jedzeniu. Są po prostu jak dzikie bestie” – donosił.

Wikingowie przygotowywali akurat ceremonię spalenia zwłok swojego zmarłego wodza, połączoną z poświęceniem ofiar ludzkich. Gdy płomienie ogarnęły stos, jeden z nich zwrócił się do ibn Fadlana przez tłumacza: „Wy, Arabowie, jesteście głupi. Bierzecie człowieka wam najdroższego, którego najbardziej szanujecie, i wsadzacie do ziemi, gdzie zżerają go insekty i robaki. A my palimy go w jednej chwili, dzięki czemu natychmiast wchodzi do raju” – podkreślił zadowolony ze swej wyższości nad przybyszami z Bagdadu.

Pierwsze wzmianki o Polsce

Półdzikie krainy wschodniej Europy nawiedzali też kupcy z kwitnącej gospodarczo arabskiej Hiszpanii, przede wszystkim w poszukiwaniu niewolników. Jeden z nich, Żyd Ibrahim ibn Jakub, dotarł w 965 r. na wielki rynek niewolniczy w czeskiej Pradze i napisał relację o Czechach i ich sąsiadach.

Zawdzięczamy mu jedne z pierwszych informacji o rodzącej się Polsce. Jak donosił, książę czeski Bolesław rządzi w Pradze i Krakowie, na północ zaś od jego ziem władzę sprawuje niejaki Mieszko. Ów „król północy” dysponuje drużyną 3 tys. niezwykle bitnych wojów, utrzymywaną z danin od ludności. „Jest to najrozleglejszy z krajów. Obfituje on w żywność, mięso, miód i rolę orną” – notował podróżnik.

Kim był Muhammad ibn Battuta?

Wcześniej, już w połowie IX w., islamscy kupcy zaczęli podróżować regularnie do Chin. Na wybrzeżach Państwa Środka powstawały osiedla arabskie pośredniczące w wymianie pomiędzy obu cywilizacjami. Po upływie dwóch wieków funkcjonowały już stałe szlaki handlowe łączące Chiny, Indie i Indochiny ze światem islamu. O przygodach arabskich podróżników na tych szlakach krążyły różne fantastyczne historie, które staną się później podstawą słynnych „Przygód Sindbada Żeglarza”.

Podróżniczego ducha wzmacniał wśród muzułmanów jeden z obowiązków ich religii – hadżdż, pielgrzymka do Mekki. Pielgrzymi wędrujący często z odległych krańców świata islamu siłą rzeczy nabywali umiejętności globtroterów. Czasem zaś któryś z nich konstatował, że podróż jest czymś zachwycającym i nabierał ochoty do dalszej wędrówki. Tak było z najsłynniejszym islamskim obieżyświatem Muhammadem ibn Battutą.

Urodzony w 1304 r. w Maroku, miał zostać prawnikiem. Odbywszy jednak hadżdż, postanowił spędzić życie w ciągłej wędrówce, nie pokonując żadnej trasy więcej niż jeden raz. W wieku 20 lat ruszył więc przed siebie, opisując na bieżąco swoje doświadczenia. W ciągu trzech dekad przemierzył cały ówczesny świat islamu: Hiszpanię, Afrykę Północną, Palestynę, Syrię, Anatolię, Irak, Iran, Środkową Azję.

Wyprawa do Indii

Już w 1334 r. dotarł do wschodnich krańców muzułmańskiego świata – Sułtanatu Delhi w północnych Indiach, państwa rządzonego przez dynastię islamskich zdobywców, choć zamieszkanego w większości przez hinduistów. Jego władca sułtan Muhammad Tugluk chętnie zatrudniał w swej administracji muzułmańskich przybyszów. Ibn Battuta przyjął stanowisko sędziego islamskiego, kadiego, z wysoką roczną pensją. 

Gdy w jednej z prowincji sułtanatu wybuchła rebelia, Tugluk wyprawił się przeciw buntownikom z armią i schwytał przywódców. Ibn Battuta miał okazję obserwować egzekucję. Nieszczęśników wyprowadzono na arenę, gdzie wypuszczono wygłodzone rozwścieczone słonie z przymocowanymi do kłów długimi ostrzami. „Rozniosły ich na kawałki. Niektórych podrzucały w powietrze, nadstawiając kły. A wszystko to przy nieustannym akompaniamencie bębnów, trąbek i piszczałek” – relacjonował podróżnik.

Po stłumieniu buntu sułtan stał się bardzo nieufny, wszędzie węsząc spiski. Wkrótce również ibn Battuta znalazł się w kręgu podejrzeń, utrzymywał bowiem znajomość z szejkiem Szinabem al-Dinem, który podpadł władcy. Szejka niebawem aresztowano. Wyrwano mu wszystkie włosy z brody, a potem dręczono na inne wymyślne sposoby. „Sułtan kazał karmić go ludzkimi ekskrementami zmieszanymi z wodą. Rozciągnięto szejka na plecach, rozwarto mu usta kleszczami i zmuszono, by to pił” – pisał przerażony globtroter.

Gdy zmaltretowanego al-Dina wreszcie ścięto, ibn Battuta żegnał się już z tym światem, mając pewność, że będzie następny. Ale władcy poprawił się nagle humor i podróżnik ocalał. Tugluk zaproponował mu nieoczekiwanie wyjazd z misją dyplomatyczną do Chin, na co arabski obieżyświat bez wahania się zgodził. 

W 1341 r. z Delhi wyruszyła wielka wyprawa z darami dla chińskiego cesarza, w tym 200 niewolnikami-hinduistami, zespołem tancerek, 100 końmi i ogromną ilością kosztownych przedmiotów: broni, ubrań, naczyń. Długą karawanę eskortowało około tysiąca żołnierzy. Ibn Battuta z ogromną ulgą opuszczał Delhi.

Niepowodzenie misji do Chin

Po kilku dniach marszu wyprawę zaatakowały znienacka oddziały hinduskich rebeliantów. Lepiej uzbrojeni wojownicy Tugluka skutecznie odpierali ataki, ale w ogólnym chaosie ibn Battuta nagle znalazł się w niebezpieczeństwie. Spostrzegłszy, że pędzi w jego stronę kilku wymachujących włóczniami jeźdźców, rzucił się do ucieczki. Ledwo uratował skórę, wskakując do jakiegoś rowu. 

Potem rebelianci i tak go dopadli. Wybłagał, by darowano mu życie, ale został ograbiony ze wszystkiego oprócz gaci. Półnagi, brudny i przestraszony odnalazł swoich po dwóch dniach. Wyprawa dotarła wkrótce do twierdzy Daulatabad, chroniąc się za jej murami. Odpocząwszy, ruszyli dalej na południe, aż osiągnęli Kalkutę.

Stąd mieli ruszyć do Chin na pokładach trzech wielkich chińskich dżonek. Ibn Battuta zachwycił się tymi statkami, wyposażonymi w kajuty z osobnymi łazienkami. W tak luksusowych warunkach nigdy jeszcze nie podróżował. Dżonki załadowano darami dla cesarza i czekano na odpowiednią do wyruszenia pogodę.

Pech jednak chciał, że w nocy rozpętał się straszliwy sztorm. Dwa statki uderzyły w nadbrzeżne skały i rozpadły się na kawałki. Trzeci, chcąc uniknąć podobnego losu, wypłynął w morze i zniknął za horyzontem. Nad ranem zrozpaczony ibn Battuta obserwował wyrzucone na plażę przez fale trupy koni, tancerek i niewolników, których miał otrzymać chiński władca. Mieszkańcy Kalkuty zbiegli się tłumnie na brzeg, usiłując zbierać walające się na piasku drogocenne przedmioty. Żołnierze próbowali ich powstrzymywać i na całym wybrzeżu rozgorzały krwawe starcia. 

Dary sułtana dla cesarza w większości przepadły, cała misja straciła więc sens. Ibn Battuta oczywiście nie zamierzał wracać do Delhi, aby tam znów wpaść w łapy psychopaty Tugluka. Trzymał się zresztą swojej zasady: wędrować zawsze naprzód, do kolejnych krain.

Podróże po Azji

Skierował się na Malediwy, archipelag położony na południe od Indii. Zatrudnił się tam ponownie jako muzułmański sędzia, ale szybko spostrzegł z niesmakiem, że islam jest na wyspach bardzo słabo zakorzeniony. Bezbożnicy nie przestrzegali obowiązku piątkowych modlitw, złodziejom nie obcinano rąk, a – co najgorsze – kobiety paradowały z nagimi piersiami

„Podjąłem z tym walkę i nakazywałem kobietom nosić ubrania, nie udało mi się jednak osiągnąć celu” – żalił się potem podróżnik w zapiskach. Zwiedziwszy jeszcze Cejlon i Malezję, w 1345 r. dotarł do Chin. Rządząca w nich dynastia mongolska chętnie przyjmowała muzułmańskich przybyszów, podróżnikowi jednak Państwo Środka niezbyt się spodobało. Zaszokowała go kompletna obcość chińskich zwyczajów i wierzeń. „Chińczycy to niewierni, którzy czczą fałszywych bożków i palą zmarłych jak Hindusi. Jedzą też mięso świń oraz psów i sprzedają je na swoich bazarach” – donosił oburzony.

Powrót do Maroka

Ostatecznie więc dużo o Chinach nie napisał. Jak sam przyznał, był tak zniesmaczony wstrętnym pogaństwem, że wolał w ogóle nie wychodzić na ulice. W 1346 r. ibn Battuta ruszył w powrotną drogę do domu, oczywiście innymi trasami niż dotychczas, docierając do Maroka po trzech latach. Potem podróżował już tylko na krótsze dystanse – do południowej Hiszpanii i zachodniej Afryki. 

Obliczono, że w ciągu życia ibn Battuta przebył w sumie ponad 120 tys. km, odległość równą trzykrotnemu okrążeniu kuli ziemskiej. Spisał relacje z rozmów z około 2 tys. osób z całego świata islamskiego. Był bez wątpienia najbardziej wytrawnym podróżnikiem epoki średniowiecza.

Kto stał za sukcesem Vasco da Gamy?

W świecie islamskim można spotkać się dziś z twierdzeniami, że to Arabowie pierwsi odkryli około 1000 r. Amerykę, docierając tam z Afryki Zachodniej. Dowodów na to oczywiście brak, choć zwolennicy tej teorii usilnie starają się je odnaleźć. Jest natomiast faktem, że wiele informacji o odkryciach Arabów bezpowrotnie zaginęło. W 1258 r. Mongołowie zdobyli Bagdad i doszczętnie zniszczyli Wielką Bibliotekę Bagdadzką, ogromną skarbnicę wiedzy świata arabskiego. Zawierała pokaźną ilość woluminów poświęconych geografii, żeglarstwu, podróżom itp.

Palma pierwszeństwa w odkryciach nowych ziem przypadła ostatecznie Europejczykom, którzy w cywilizacyjnym wyścigu coraz wyraźniej wyprzedzali świat islamski. Co nie znaczy jednak wcale, że Arabowie nie mieli swego wkładu w rozpoczętą w XV w. epopeję tzw. wielkich odkryć geograficznych.

Symboliczną postacią tego okresu jest żeglarz Ahmad ibn Madżid pochodzący z południowej części Półwyspu Arabskiego. Urodzony w 1430 r. w rodzinie o żeglarskich tradycjach, już jako siedemnastolatek potrafił sprawnie kierować statkiem. Pływał do południowej Afryki, Indii, Chin, południowo-wschodniej Azji. Regularnie gromadził wiedzę na temat dróg morskich, którą zawarł następnie w swej „Księdze dobrodziejstw i zasad żeglarstwa”. Doskonale wiedział, jak wykorzystywać obserwację gwiazd, mierzyć siłę wiatru, znał kierunki prądów morskich w poszczególnych porach roku. Na Półwyspie Arabskim zwano go Lwem Mórz.

W czasie gdy ibn Madżid żeglował po wschodniej stronie Afryki, Europejczycy posuwali się krok za krokiem na południe po jej stronie zachodniej. W 1488 r. portugalski żeglarz Bartolomeu Diaz dotarł do Przylądka Dobrej Nadziei na samym południowym krańcu Czarnego Lądu. Dekadę później jego rodak Vasco da Gama wałęsał się ze swoją flotyllą w tych okolicach, próbując zdobyć informacje, jak dopłynąć stamtąd do Indii. Mieszkańcy arabskich kolonii w Afryce patrzyli z nieufnością na intruzów i nie mieli najmniejszego zamiaru im pomagać. Niezmordowany da Gama odwiedzał jednak kolejne miejscowości i uparcie próbował zasięgnąć języka. 

Dotarł wreszcie do portu Malindi w dzisiejszej Kenii. Tam dowiedział się o jakimś genialnym nawigatorze, znającym jak nikt monsuny na Oceanie Indyjskim. Miejscowy władca zgodził się, by Portugalczycy zatrudnili owego mężczyznę jako pilota. 20 maja 1498 r., po niecałym miesiącu podróży, żaglowce Vasco da Gamy dobiły do wybrzeży Indii w pobliżu Kalkuty. Sukces był olbrzymi, wręcz epokowy. Europejczycy odnaleźli wreszcie drogę, którą będą mogli sprowadzać dalekowschodnie towary bez pośrednictwa islamskich kupców. 

Jakiś czas potem pojawiła się wieść, że owym genialnym pilotem da Gamy był... stary Ahmad ibn Madżid. Informacja rozpowszechniła się w świecie arabskim, wiążąc się z poczuciem wstydu, iż Lew Mórz w tak głupi sposób dał się wykorzystać niewiernym. Stopniowo modyfikowano więc opowieść, twierdząc, że ludzie da Gamy upili ibn Madżida albo wręcz porwali go na statek, a następnie groźbami zmusili do prowadzenia rejsu. 

Nie ma do dzisiaj pewności, czy nawigatorem Portugalczyków był rzeczywiście słynny arabski żeglarz. Część historyków nadal wymienia Lwa Mórz. Inni twierdzą jednak, że flotyllę Vasco da Gamy poprowadził jakiś pilot z Indii. Jakkolwiek było, jedno jest pewne: nawigator portugalskiej eskadry bez wątpienia wykorzystał wiedzę o Oceanie Indyjskim zgromadzoną przez arabskich żeglarzy, w tym także Ahmada ibn Madżida. 

Chrześcijanie eksplorują świat islamu

Lawina europejskich odkryć geograficznych zapoczątkowana w XV w. i idąca za nią fala relacji podróżniczych zupełnie przyćmiły wcześniejsze osiągnięcia muzułmanów. Świat islamski coraz bardziej pozostawał w tyle. Jego floty ponosiły klęski w walce z okrętami chrześcijan, kupcy byli wypierani ze szlaków, o konkurencji w zdobywaniu zamorskich kolonii nie było w ogóle mowy. Europejczycy opanowywali cały świat, aż wreszcie same kraje islamskie stały się celem. Zaczęły też budzić ekscytację globtroterów ze Starego Kontynentu, pragnących poznać ich fascynujące tajemnice.

Największe emocje budziła święta Mekka. Miasto skłaniające tylu muzułmanów do pielgrzymki pozostawało zamknięte dla obcych podróżników. Niewiernemu, który poważyłby się przekroczyć jego bramy, groziła kara śmierci. 

Jako pierwszy Europejczyk za mury Mekki dostał się w 1503 r. włoski obieżyświat Ludovico di Varthema przebrany za egipskiego żołnierza. Dużo ryzykował, bo muzułmanie byli akurat szczególnie rozeźleni na chrześcijan. Portugalczycy panoszyli się właśnie na Oceanie Indyjskim. W poprzednim roku da Gama dokonał masakry 300 bezbronnych pielgrzymów wracających na statku z Mekki. Varthema zaczął budzić podejrzenia jednego z wyznawców Proroka, ale ostatecznie udało mu się przekonać go, że nie jest chrześcijaninem. Relację z pobytu w Mekce, pierwszą tego typu w Europie, opublikował potem w dzienniku wydanym w Rzymie.

W kolejnych stuleciach jeszcze kilku śmiałkom udało się dostać do świętych miejsc muzułmanów. Na początku XIX w. krainy Bliskiego Wschodu eksplorował pochodzący z bogatej rodziny Szwajcar Johann Ludwig Burckhardt. Nauczywszy się arabskiego, zaczął występować jako szejk Ibrahim ibn Abdallah. Podróżował po Syrii, Palestynie, Jordanii, cały czas doskonaląc znajomość islamskich obyczajów. Wielokrotnie napadany i okradany na pustynnych bezdrożach nie dawał za wygraną.

22 sierpnia 1812 r. udało mu się dotrzeć jako pierwszemu Europejczykowi do ruin starożytnej Petry. Oszukał jakiegoś miejscowego Araba, podając się za islamskiego pielgrzyma, i został poprowadzony „ciemnym i prawie podziemnym przejściem” do owianego tajemnicą miasta. Po półgodzinnym marszu jego oczom ukazały się zapierające dech w piersiach, wykute w ciemnoróżowych skałach budowle, dzieło Nabatejczyków z przełomu IV i III wieku p.n.e.

Ten wielki sukces mu nie wystarczył i Burckhardt kontynuował swe wyprawy. Przyjąwszy islam (prawdopodobnie w celu ułatwienia sobie zadania), powędrował do Mekki, gdzie spędził trzy miesiące, gromadząc ogromną ilość informacji. Tyle samo czasu spędził w Medynie, miejscu pochówku Mahometa. Nabawił się tam dyzenterii, która kompletnie wyniszczyła jego organizm. Osiadł potem w Kairze, gdzie zmarł w 1817 r., w wieku zaledwie 33 lat, pozostawiwszy po sobie nieocenione relacje z podróży po świecie arabskim.

Europejczyk dotarł do Mekki

Z prac Burckhardta szeroko korzystał kolejny Europejczyk, który dostał się do Świętego Miasta. Podczas służby w Indiach brytyjski żołnierz poliglota Richard Francis Burton nauczył się świetnie udawać muzułmanina. Poddał się nawet obrzezaniu – na wypadek zdemaskowania – i w 1854 r. wyprawił się do Medyny.

Przygotował sobie kilka ubiorów charakterystycznych dla muzułmanów z różnych stron świata. Najbardziej przydatny okazał się strój Pasztuna z Afganistanu. Pielgrzymów z tego dalekiego kraju było mało, co minimalizowało ryzyko natknięcia się na jakiegoś „ziomka”, który mógłby zdemaskować Anglika po dziwnym akcencie. Inni pielgrzymi nie znali oczywiście pasztuńskiego i zdania rzucane przez Burtona w tym języku nie budziły podejrzeń.

Spędziwszy miesiąc w Medynie, Brytyjczyk wyruszył w karawanie do Mekki. Ze względu na palące słońce podróżowali nocą. Gdy przechodzili w ciemnościach jakimś wąwozem, z boków gruchnęły nagle wystrzały. Idący przed Burtonem wielbłąd zwalił się na ziemię, rozległy się krzyki trafionych pielgrzymów. Na karawanę runęli z obu stron uzbrojeni bandyci. Ochraniający pielgrzymów żołnierze, początkowo zaskoczeni, wzięli się w garść i stawili opór napastnikom. Rozgorzał zaciekły bój na szable, kindżały i pistolety. Wkrótce bandyci zaczęli cofać się w góry, ścigani przez zwycięskich wojaków.

Karawana ocalała, choć kilku pielgrzymów zostało zabitych. Burton, cały i zdrowy, kontynuował wyprawę do Świętego Miasta. Dotarł tam już bez większych przeszkód. Następnego dnia po przyjeździe fałszywy Pasztun wszedł do Świętego Meczetu, na którego dziedzińcu znajduje się Kaaba – budynek mieszczący Czarny Kamień, najświętszą relikwię muzułmanów. Według ich wierzeń kamień ów spadł z nieba jako wskazówka dla Adama i Ewy, by zbudowali ołtarz Allahowi.

Dobre przygotowanie wyprawy zaowocowało sukcesem: Burton gruntownie zwiedził Mekkę i uczestniczył w ceremoniach hadżdżu, m.in. w oszałamiającym tawafie, podczas którego ogromne tłumy wiernych okrążają siedmiokrotnie Kaabę. „Osobista relacja o podróży do Medyny i Mekki”, w której Brytyjczyk opisał swe wrażenia, zapewniła mu dozgonną sławę. Do dziś uznawana jest za jedną z najlepszych w dziejach książek podróżniczych. 

Opuszczając Półwysep Arabski, Burton dotarł do portu w Adenie. Gdy odpływał stamtąd na statku, zwrócił uwagę, że marynarze odprawiają modły do jakiegoś muzułmańskiego świętego. Dowiedział się, że chodzi o Ahmada ibn Madżida – największego nawigatora islamu, świętego patrona wszystkich żeglarzy. Świat bezapelacyjnie należał już do Europejczyków, ale pamięć o wielkich Arabach nie umarła.