Słyszałam, że Rwanda to bardzo piękny kraj...

Tak. Mój kraj jest wspaniały. Zielony, pagórkowaty, z malowniczymi wschodami i zachodami słońca, bogactwem przyrody, dzikiej zwierzyny. Wielu ludzi nie zdaje sobie jednak z tego sprawy, bo postrzega Rwandę przede wszystkim przez pryzmat ludobójstwa, do którego tu doszło. Ja myślę o Rwandzie jak o pięknym kraju, w którym działy się straszne rzeczy.  To mój dom, moja ojczyzna.

Ryszard Kapuściński, znany polski dziennikarz i podróżnik, pisał,  że Tutsi to arystokraci gór, rasa piękna, smukła i wysoka, zaś Hutu są niscy, krępi i zajmują się przeważnie ziemią...


Chyba się przesłyszałam, ale jeśli nie, to wpadła pani w pewną pułapkę, której my staramy się unikać. W Rwandzie nie dzielimy niczego na dobre, złe, duże, małe, piękne czy brzydkie. W moim kraju każde wzgórze ma swoją wioskę i proszę mi wierzyć, że nie było tu ani jednego miejsca, w którym nie mieszkaliby razem, przemieszani ze sobą, Hutu i Tutsi. Różnice między przedstawicielami plemion wytykano raczej w formie żartów, które, niestety, w połowie XX w. zamieniły się w prześladowania. Sądzić inaczej to powielać uproszczone XIX-wieczne myślenie o Rwandzie, które legło u podstaw naszego nieszczęścia.

Czy plemiona Hutu i Tutsi zawsze zamieszkiwały Rwandę?


Odkąd Rwanda jest Rwandą, tak daleko, jak sięga nasza ustna tradycja, Tutsi i Hutu mieszkali razem. Hutu, stanowiący większość, pojawili się na ziemiach dzisiejszej Rwandy dużo wcześniej niż Tutsi, którzy osiedlili się tam dopiero  w XIV–XV w. Nie ulega jednak wątpliwości, że to właśnie Tutsi w krótkim czasie zdołali podporządkować sobie członków plemienia Hutu. Królem Rwandy zawsze był przedstawiciel Tutsi, który poślubiał wiele kobiet wywodzących się z tego samego co on plemienia. Jak łatwo się domyślić, stał on na czele ogromnego rodu, miał masę szwagrów i kuzynów, którzy mieli znacznie prostszy dostęp do władzy niż inni. Jednak poza środowiskiem dworskim w życiu codziennym nie było większych różnic między Tutsi a Hutu. Istniał natomiast zwyczaj, że przedstawiciel Hutu, który zasłużył się dla króla, np. podczas jakiejś wojny, mógł poprosić o uznanie go za Tutsi. Było to czymś w rodzaju uszlachcenia. Gdy mówimy o społeczeństwie Rwandyjskim, nie możemy jednak zapomnieć o Pigmejach z plemienia Twa zajmujących się głównie myślistwem. Dopiero te trzy grupy razem wzięte składają się na społeczeństwo mojego kraju. Skoro wszystkie plemiona żyły w zgodzie, co było przyczyną jednego z najkrwawszych konfliktów w historii Afryki?

Pod koniec XIX w. do Rwandy przybyli pierwsi Europejczycy.  Mój kraj stał się protektoratem niemieckim, nad którym po I wojnie światowej kontrolę przejęła armia belgijska wykorzystująca istniejący już rząd Tutsi. To przyczyniło się do zaostrzenia różnic między plemionami. Rząd belgijski faworyzował bowiem Tutsi, spychając na margines Hutu. W latach 50. XX w. Belgia chciała przeprowadzić reformy w celu rozwiązania nabrzmiałego problemu i ustanowienia demokratycznego rządu. Poczynania te spotkały się jednak  ze sprzeciwem konserwatywnych Tutsi. Belgowie zwrócili  się więc przeciwko swoim sprzymierzeńcom i zachęcili Hutu do buntu w 1959 r. W wyniku „rewolucji społecznej” Tutsi zostali pozbawieni władzy, a na czele państwa stanęli Hutu.

Czy dużo ludzi uciekło wtedy z Rwandy?

Tak, i oczywiście byli to głównie Tutsi. Podczas „rewolucji  społecznej” mój ojciec był już doświadczonym lekarzem kochającym swoją pracę i lubianym przez pacjentów. To dzięki tej popularności przeżył, mimo że pochodził z plemienia Tutsi. Schronienia udzielili mu jego podopieczni, przeważnie Hutu. Inaczej potoczyły się losy mojej matki, która uciekła do Konga. Nie znalazła tam spokoju, bo ścigające przedstawicieli Tutsi bojówki Hutu przekraczały granice państwa i tam dokonywały mordów. Przez kilka lat powrót uchodźców  do Rwandy był niemożliwy, a większość ludzi, którzy się na to odważyli, była zabijana. Jak łatwo się domyślić, taka sytuacja nie sprzyjała stabilizacji kraju.

Pani rodzicom udało się jednak spotkać po wydarzeniach 1959 r.

Tak. Mama powróciła do Rwandy i cudem odnalazła mojego ojca. Dzięki jego pozycji została i pozwolono jej żyć. Po  kilku latach dowiedzieliśmy się, że masakrę z 1959 r. przeżyli także moi dziadkowie, rodzice taty. Ukrywali się na jeziorze Kiwu i choć w tamtych czasach zabijano Tutsi, to było jeszcze wielu Hutu, którzy czuli się odpowiedzialni za los swoich sąsiadów i ukrywali ich.
W 1973 r. generał Hutu, Juvénal Habyarimana, doprowadził w Rwandzie do zamachu stanu i przejął władzę. Czy miało to wpływ na złagodzenie sytuacji społecznej?

W dwa lata po zamachu stanu Habyarimana rozpoczął budowę bardzo skutecznej dyktatury opartej na jedynej legalnej partii, do której z mocy prawa należał każdy Rwandyjczyk od urodzenia, zaś obcokrajowcy mieszkający w Rwandzie stawali się automatycznie jej członkami i sympatykami. Masakry się skończyły, jednak nikomu nie pozwolono zapomnieć o różnicach plemiennych. W szkołach uczniowie Tutsi bardzo często musieli wstawać, aby wszyscy mogli ich rozpoznać i zapamiętać, a na lekcjach historii uczono nas, że Tutsi to najeźdźcy, którzy chcą podporządkować sobie Hutu. Gdy ukończyłam szkołę podstawową, dostałam świadectwo z wielką pieczątką „T”. Nie zdziwiłam się jednak, bo wszyscy koledzy z plemienia Tutsi dostali takie same. Mieliśmy bardzo ograniczony dostęp do nauki   wyższej, bo reżim Habyarimany wprowadził limity miejsc w szkołach średnich dla Tutsi. O studiach wyższych nie  było oczywiście mowy.

Na początku lat 90. XX w. reżim Habyarimany ugiął się pod presją oNz i przeprowadził pierwsze reformy. W tym samym czasie grupa wygnańców Tutsi założyła Rwandyjski Front Patriotyczny (RPF) i zaatakowała Rwandę z ugandy. Wybuchła wojna domowa.  Czy wydarzenia te miały wpływ na ludobójstwo 1994 r.?

W pewien sposób wszystko było powiązane. Rwandyjski Front Patriotyczny był sojuszem zawartym między tutsyjską partyzantką i hutujskimi politykami, którzy narazili się prezydentowi i zostali zmuszeni do emigracji. W momencie kiedy RPF zaatakował Rwandę, władze rozpoczęły łapanki  Tutsi. Wiele osób zostało wówczas zamordowanych. W 1994 r.  w Aruszy odbyły się negocjacje pokojowe. Podpisano porozumienie i obiecano przeprowadzić demokratyczne reformy. W drodze powrotnej z Aruszy, 6 kwietnia, generał Habyarimana i towarzyszący mu prezydent Burundi zostali zamordowani  przez członków ich własnej partii, którzy winą za ich śmierć obarczyli Tutsi. I tak to wszystko się zaczęło. Przez kolejne  trzy miesiące bojówki Hutu, zwane Interahamwe, zaczęły przemierzać kraj, dokonując straszliwych zbrodni.

Jak pani sobie radzi z opowiadaniem o ludobójstwie? 


Bardzo często ludzie proszą mnie, żebym wyjaśniała im, czym było ludobójstwo w moim kraju. Nigdy nie jest to przyjemne,  ale nauczyłam się to robić. Pojęcie „ludobójstwo” zawiera w sobie cały program przygotowawczy, logistykę, kolejne etapy. Gdy  na początku lat 90. XX w. wybuchła w Rwandzie wojna domowa, niektórzy ideolodzy ówczesnej władzy opracowali pomysł „ostatecznego rozwiązania”. Podobnie jak w przypadku innych zbrodniczych kampanii tego rodzaju utworzono specjalistyczne komórki zajmujące się sprawdzaniem, jakie formy propagandy są skuteczne, a jakie nie. Kraj podzielono na dwie części, a jego mieszkańców na tych, którzy mają żyć, i tych, którzy muszą umrzeć. A ponieważ społeczność międzynarodowa nie zdradzała większego zainteresowania tym, co działo się w Rwandzie, w kwietniu 1994 r. przystąpiono do realizacji planu. W ludobójstwie najgorsze jest to, że zabijane są też dzieci.  Jest to dzieło dorosłych uzurpujących sobie prawo do odbierania innym ludziom życia, które Bóg dał nam wszystkim za darmo.  Natomiast my, którzy szczęśliwym zrządzeniem losu nie wylądowaliśmy po stronie zabójców, mamy obowiązek opowiadać o tym wszędzie i wszystkim, by chronić i ostrzegać.

Opinia światowa nie interesowała się ludobójstwem w Rwandzie?


Za odpowiedź powinna wystarczyć czysta statystyka.  W momencie, kiedy Czerwony Krzyż oszacował liczbę zabitych (przeważnie przy użyciu maczet) na setki tysięcy, ONZ zmniejszyła swoje siły pokojowe z 2500 do 270 żołnierzy. Oddziały francuskie i belgijskie, które były wówczas obecne w Rwandzie, zajęły się ewakuacją swoich obywateli. Francuzi wywieźli też rodzinę zabitego prezydenta Habyarimany i kilku hutujskich ekstremistów. Świat pozwolił Rwandyjczykom „załatwić problem” między sobą. 7 kwietnia 2009 r. w budynkach technikum w Kigali, w których stacjonowały w 1994 r. siły ONZ, odbyły się uroczystości upamiętniające rocznicę ludobójstwa.Wtedy, w pamiętnym 1994 r., podczas masakry, wielu ludzi właśnie tam szukało pomocy. Wycofanie się wojsk oznaczało śmierć wszystkich tych, którzy się tam schronili. Wiedzieli  o tym uchodźcy, wiedzieli ewakuujący się żołnierze, a przede wszystkim wiedzieli czekający na zewnątrz bojówkarze. Mimo  to siły ONZ wyjechały, a ich samochody potrącały po drodze ludzi, którzy i tak mieli zaraz zginąć.

Czy przebywała wówczas pani w Rwandzie?

Nie, na szczęście nie. Inaczej by mnie tu nie było. Pod koniec  lat 80. wyjechałam na studia za granicę. Przed ludobójstwem, do którego doszło w 1994 r., odwiedziłam Rwandę tylko raz, trzy lata wcześniej. Dowiedziałam się wówczas, że mój ojciec został zamordowany. Gdy po raz pierwszy usłyszałam o masakrach,  modliłam się tylko o to, aby moja rodzina wyszła z tego bez szwanku. Niestety, nasze prośby nie zawsze zostają wysłuchane. Cała moja rodzina, która mieszkała w Kigali, 19 osób, mama, siostry, bracia, wszyscy zostali zamordowani, a ich ciała wrzucono do szamba. Tak samo stało się z rodziną stryja, która mieszkała na wsi. Zamordował ich chłopak, którego kiedyś mój ojciec przygarnął, pomógł mu znaleźć żonę i zbudować dom.  Ja byłam uprzywilejowana. Nie doświadczyłam strachu ludzi ukrywających się, nie bałam się, że mnie zgwałcą,  że roztrzaskają mi głowę maczetą.

Gdzie najczęściej uchodźcy znajdowali schronienie w okresie ludobójstwa?

Rwanda jest krajem bardzo gęsto zaludnionym. Proszę się nie śmiać, ale jak człowiek wędruje drogą i musi z niej zboczyć  za potrzebą, to okazuje się, że jest to niemożliwe, ponieważ wszędzie, gdzie się zatrzyma, są ludzie. A tak na serio,  to przed ludobójstwem wszyscy się znali. Znali swoje nawyki,  obyczaje. Mordowanie dokonywało się tu między znajomymi, sąsiadami, przenosiło się z domu do domu. Mówi się o nim,  że było to ludobójstwo z bliskości. W pierwszych dniach ludzie starali się nie opuszczać domów, zresztą radio nawoływało, aby w nich pozostać. Później ludzie zaczęli uciekać. Ci, którzy żyli w wielkich miastach, starali się w najlepszym przypadku dotrzeć tam, gdzie stacjonowały siły ONZ. Szukano schronienia w szkołach, szpitalach i ośrodkach zdrowia, hotelach, a także kościołach. Ludzie mieli nadzieję, że będą tam bezpieczni,  że są to miejsca, których mordercy nie ośmielą się pogwałcić. Wielu ginęło w drodze, wielu na opuszczonych przez wojska oenzetowskie posterunkach.




Kiedy wróciła pani do Rwandy?

Po raz pierwszy na przełomie września i października 1994 r.  I tak jak już wcześniej wspomniałam, byłam uprzywilejowana,  bo mogłam decydować, kiedy Rwandę opuszczę, jeśli będzie to nie do zniesienia. Muszę się przyznać, że tchórzliwie skorzystałam z tego przywileju. Wyjeżdżałam i wracałam wielokrotnie, zawsze widząc przejmujący ból tych, którzy przeżyli. Mieszkaliw zdewastowanych domach: tutaj jeden dorosły z gromadką dzieci, tam jakieś wdowy. Był to kraj obłąkany, w którym wszystko przeraźliwie kontrastowało z wygodnymi warunkami życia członków organizacji pozarządowych zajmujących się Rwandą. Nie mogłam tego znieść.  Po odkopaniu szczątków moich bliskich i pochowaniu  ich w trumnach powróciłam do Paryża, do przerwanych studiów. Bardzo powoli uczyłam się myśleć o ludobójstwie i żyć z nim, jako częścią mojej spuścizny.

Teraz zajmuje się pani jego badaniem...

Tak, ale początki były trudne. Zbierałam materiały,  analizowałam inne przypadki ludobójstw, szukałam podobieństw w tym szaleństwie. To, co mnie najbardziej naznaczyło i co zapewne sprawiło, że powróciłam do Rwandy na stałe, była dziewięcioletnia, jak do tej pory, współpraca z francusko-amerykańską dokumentalistką Anne Aghion zajmującą się funkcjonowaniem ludowych sądów gaczaczy, rozpatrujących spory sąsiedzkie. Dzięki temu zrozumiałam, jak wiele wysiłku kosztuje niedoszłe ofiary i sprawców, rodziny ofiar i rodziny morderców, codzienne życie obok siebie. W tym czasie urodziłam czworo pięknych dzieci i uzmysłowiłam sobie, że muszę zrobić wszystko, żeby  one nie musiały się martwić o ludobójstwo ani w Rwandzie,  ani nigdzie indziej na świecie.

Od masakr w Rwandzie minęło 16 lat. Czy jest to teraz spokojny kraj, w którym doszło do pojednania?

To najbardziej delikatna, niewyobrażalna i niepokojąca  sprawa. To właśnie tu mordercy – sąsiad, kochanek, mąż, zięć, szwagier – powrócili do kraju i tuż obok siebie odnaleźli jakąś niedoszłą ofiarę, której wtedy nie udało im się zabić. Są tego świadomi i ona również o tym wie. Bo wszyscy, tak jak kiedyś, żyją obok siebie, Hutu z Tutsi. Paradoks polega na tym, że musimy zapomnieć o tym, co było, i jednocześnie pamiętać, aby nigdy więcej się to nie powtórzyło. Muszę przyznać,  że czuję się w moim kraju bezpiecznie. A przecież uczucie  to jest wręcz niestosowne, ponieważ w Rwandzie  dwie na pięć osób, które mijają nas na ulicy, są mordercami. Może dlatego kobiety stały się dzisiaj siłą pierwszoplanową. Całe dzielnice naszych miast wykupują Chińczycy, Amerykanie, Rosjanie. Przecieramy oczy i myślimy, że najwyraźniej ludzie mają zaufanie do przyszłości tego kraju. Wyczuwa się też ogromną psychospołeczną potrzebę, aby odwrócić się plecami od przeszłości i patrzeć naprzód.  Jednak wymaga to od nas rezygnacji z kodeksu honorowego, z dumy, złości i chęci zemsty. Czasem się zastanawiam,  czy jest to możliwe. To przezwyciężenie przeszłości  wymaga wielkiej pracy, ale jest konieczne, żeby budować przyszłość. W przeciwnym razie będzie to wznoszenie budynku bez fundamentów.