Uwielbiamy się bać. Różnego rodzaju duchy, potwory, maszkary i zjawy towarzyszą nam od dzieciństwa i pojawiają się wszędzie, gdzie to możliwe. Są w domach, pałacach i zamkach, nie brak ich też na morzu, choć tutaj zwykle przybierają postać statków-widm. Najczęściej zwiastują kłopoty i niemal zawsze są przedmiotem różnego rodzaju teorii spiskowych.

Legendarny „Latający Holender”

Najsłynniejszym statkiem-widmo jest oczywiście „Latający Holender”. Legendą tą marynarze straszyli się od lat, pierwotnie nie chodziło jednak o statek, lecz o osobę. Opowiadano, że w XVII w. holenderski kapitan van der Decken próbował pomimo sztormu opłynąć Przylądek Dobrej Nadziei. Choć załoga błagała go, by zatrzymał statek, on się uparł. Bluźniąc przeciw Bogu, przysiągł, że przeprowadzi statek, nawet gdyby miało mu to zająć całą wieczność, i stało się. Diabeł podchwycił zaklęcia i kapitan skazany został na wieczną tułaczkę po morzach.

Powtarzaną z ust do ust legendę przekształcili na swój sposób poeci i pisarze. „Latający Holender” (już nie kapitan, lecz statek) stał się bohaterem poematów i powieści, potem trafił do filmów i gier komputerowych. Statek pojawia się w cyklu powieściowym Henryka Heinego, w powieści Fredericka Marryata „Okręt widmo”, a Ryszard Wagner zrobił z niego operę. 

Zainspirował go sztorm na pokładzie szkunera „Thetis” i lektura utworu Heina. Gdy tylko postawił nogę na suchym lądzie, zabrał się za pisanie i tak powstał „Latający Holender”, gdzie przeklęty statek pojawia się już w pierwszym akcie. Wracający do domu norweski kapitan Daland spotyka go na morzu i poznaje też jego dowódcę, który twierdzi, że jest przeklęty i że odkupienia dostąpi wtedy, gdy pokocha go wierna mu do śmierci kobieta. Proroctwo spełnia się na oczach widzów.

„Latający Holender” był statkiem przeklętym, więc szczęścia nie przynosił nikomu. Jego kapitan wraz z załogą musieli błąkać się bez celu po świecie, ci zaś, którzy statek spotkali, tracili zwykle życie. Ofiarami „Latającego Holendra” mieli paść trzymasztowy szkuner „Octavius” i zaginiony w 1890 r. żaglowiec „Marlborough”. Spotkanie z tym statkiem nie skończyło się też najlepiej dla brytyjskiej korwety „Bacchante”. Ponoć 13 osób na jej pokładzie dostrzegło legendarny statek-widmo (był wśród nich przyszły brytyjski monarcha Jerzy V), a nazajutrz zginął marynarz, który dostrzegł go jako pierwszy. Zabił się, spadając z masztu.

Piracki statek „Patrice et Catherine”

„Latający Holender” zwiastował pecha, tak jak setka innych statków-widm. Na przykład „Patrice et Catherine”. Pojawia się zwykle u wybrzeży Haiti i też zsyła kłopoty, ale tylko wybranym.

Rodzina de la Porte cieszyła się na Haiti ogólnym szacunkiem, trafiła się jej jednak czarna owca. Patrice był człowiekiem, który nie grzeszył ani urodą, ani dobrocią, wyglądał bowiem jak niedźwiedź, a charakter miał jeszcze paskudniejszy. Jako amoralny egoista posuwał się do sadyzmu, a nawet perwersji. Począwszy od roku 1797 r. brał udział we wszystkich krwawych zdarzeniach na wyspie.

Później zaś objął dowództwo nad długą na 45 m brygantyną i został piratem. Jak na człowieka dotkniętego manią wielkości przystało, nazwał swój statek „Patrice et Dieu” (czyli „Patrice i Bóg”), po czym zwerbował dorównującą mu bezwzględnością załogę. Większość jego ludzi pochodziła z wiosek rybackich na północy wyspy, gdzie przemoc, zdziczenie i kazirodztwo były na porządku dziennym.

Patrice de la Porte siał postrach na Karaibach. Zagarniał każdy statek, jaki wpadł mu w ręce, a z jeńcami obchodził się z wyszukanym okrucieństwem. Najpierw witał ich na pokładzie swego statku, później częstował wybornym posiłkiem, a na koniec uśmiercał poddając wyszukanym torturom. Tylko czasami zdarzały się wyjątki. Patrice zwykł oszczędzać odznaczających się urodą ludzi obojga płci. Zamieniał ich w swych kochanków, później rzeźbił ich podobizny w kamieniu. Kiedy zaś tracił zainteresowanie modelem, wyrzucał go za burtę wraz z rzeźbą.

Kres pirackiej kariery Patrice'a de la Porte przyszedł nagle w 1820 r. Kapitan zakochał się i postanowił porzucić grzeszną profesję. Jego wybranką była piękna i łagodna Catherine du Lac. Zauroczony nią kapitan przemianował statek na „Patrice et Catherine”, lecz gdy obwieścił swym ludziom, że odtąd żyć będą uczciwie, tamci się wściekli. Chcieli zabić kapitana wraz z wybranką lecz ci zdołali się wymknąć. Zabarykadowali się pod pokładem, podpalili zgromadzony tam alkohol i olej, po czym pod osłoną wydobywającego się spod pokładu dymu przedostali się do szalupy. Gdy odpływali, statek płonął.

Kochankowie ocaleli. Bocznymi drogami dotarli do Puerto Rico i żyli tam pod fałszywym nazwiskiem. Gorzej z załogą. Płonęła wraz ze statkiem, ten zaś pojawiał się u wybrzeży Haiti zwykle wtedy, gdy na wyspie miały miejsce jakieś ważne wydarzenia. W zamian wypalonej w pożarze załogi, wchodzili wtedy na jego pokład nowi, przymusowi marynarze, rekrutujący się z największych żyjący na wyspie łajdaków. Ponoć często byli wśród nich prezydenci, ministrowie, generałowie i inne VIP-y, można więc powiedzieć, że pojawienie się „Patrice et Catherine” u wybrzeży Haiti nie było takie złe. Wyspa uwalniała się w ten sposób od największych kanalii.

„Takarabuna”, legendarny statek siedmiu dobrych bogów

Jeszcze więcej dobra doświadczają Japończycy, gdy pojawia się u wybrzeży ich kraju „Takarabuna”, legendarny statek siedmiu dobrych bogów. Wchodzą oni na jego pokład zawsze w dzień nowego roku i żeglują po niebie ku wybranym portom Japonii.

Czego na pokładzie tego statku nie ma. Jest czapka-niewidka, jest sakwa zawsze pełna pieniędzy, jest płaszcz szczęścia i setka innych przydatnych ludziom przedmiotów. Legenda głosi, że każdemu, kto zobaczy statek, sprzyjać będzie szczęście w nadchodzącym roku, dostąpić go mogą również ci, którzy żyją w głębi lądu. Wystarczy w noc nowego roku umieścić pod poduszką obraz z wyobrażeniem statku lub siedmiu bogów i jeśli w nocy przyśni się dobry sen, to szczęście gwarantowane. Jest tylko jeden warunek. Nie można nikomu powiedzieć, że widziało się „Takarabunę”. 

Spośród wspomnianych wyżej statków jedynie „Takarabuna” pojawia się w regularnych odstępach czasu. Dostrzec go można w trzy pierwsze dni nowego roku, po czym statek wraca tam, skąd przybył.

Samobójczy rejs „Lady Lovibond”

„Lady Lovibond” też pojawia się w regularnych odstępach czasu. Co pięćdziesiąt lat od chwili zatonięcia, czyli od 13 lutego 1748 r. 

Statek ten rozbił się na piaszczystej łasze Goodwin Sands u wybrzeży Kentu w południowo-wschodniej Anglii i nikt nie ocalał. Zginęli wszyscy na pokładzie i to ponoć z winy jednego człowieka. Nie kapitana, jak w przypadku „Latającego Holendra”, lecz sternika, choć dowodzący statkiem Simon Reed (lub Peel), bez winy też nie był. Wbrew żeglarskim zwyczajom wpuścił na pokład kobietę, a przecież każdy żeglarz wie, że niewiasta na statku przynosi pecha.

Kapitan właśnie się ożenił. Został mężem pięknej Annette i jak na praktycznego Anglika przystało, postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym. Uznał mianowicie, że nic nie stoi na przeszkodzie, by wesele wyprawić na statku podczas służbowego rejsu do Porto w Portugalii

Pech chciał, że na pokładzie „Lady Lovibond” był jego rywal do ręki Annette: John Rivers. Kiedy kapitan wraz z żoną i gośćmi świętował pod pokładem zaślubiny, ten zżymał się z zazdrości na pokładzie, przy sterze. Był zły na cały świat, życie mu zbrzydło i zrobił to, co uczynił pilot niemieckiego Airbusa Andreas Lubitz w 2015 r. Tamten rozbił samolot na zboczach Alp, Rivers zaś skierował statek na mieliznę i zabił wszystkich, łącznie z sobą. W kryminalistyce nazywa się to samobójstwem rozszerzonym.

Szkuner pojawia się co 50 lat, widziano go więc w 1798, w 1848, w 1898, w 1948r. i w 1998 r. To, czy pojawi się w 2048 r., jest przedmiotem zakładów, przypuszczać jednak należy, że znajdą się ludzie, którzy go zobaczą, choć nie wiadomo czy „Lady Lovibond” w ogóle istniała. Szkunera o tej nazwie nie ma ani w rejestrach utraconych statków, ani w zapiskach kronikarskich, ani też w relacjach prasowych.

Zniknięcie „Mary Celeste”

Co innego „Mary Celeste”. Statek ten rzeczywiście istniał i choć nie zatonął, to jednak nikt nie potrafi wyjaśnić, co zaszło na jego pokładzie.

Zbudowana w 1861 r. brygantyna „Mary Celeste” od początku była pechowym statkiem. Najpierw zmarł na jego pokładzie kapitan, później zderzył się z kutrem rybackim, a w końcu miał kolizję z jakimś brygiem i osiadł na mieliźnie. Wydarzenia, które uczyniły ją sławną rozpoczęły się 7 listopada 1872 r. Tego dnia statek opuścił Nowy Jork i udał się w rejs do Genui z ładunkiem 1,7 tys. beczek wysoko procentowego alkoholu.

Poza kapitanem Benjaminem Briggsem na pokładzie była jego żona i dwuletnia córka oraz dwóch sterników, kucharz i czterech pochodzących z Niemiec marynarzy. Przed wpłynięciem na Morze Śródziemne statek zatrzymać miał się na Gibraltarze. 13 grudnia rzeczywiście tam dotarł, tyle że z inną załogą i pod innym dowództwem.

Co stało się z kapitanem Briggsem i innymi uczestnikami rejsu, tego nie wiedział nawet dowódca brygantyny „Dei Gratia” David Reed Moreoaus, który 5 grudnia spotkał dryfującą po Atlantyku „Mary Celeste”, w odległości sześciu mil morskich na wschód od Azorów. Krzyknął w jej kierunku zwyczajowe „Ahoj”, a gdy nie usłyszał odpowiedzi, wysłał na jej pokład swego pierwszego oficera z dwoma marynarzami. Choć statek nadawał się do żeglugi, to na pokładzie nie było żywej duszy, brakowało też jednej z szalup. W tej sytuacji dryfującą „Mary Celeste” kapitan Moreoaus wziął na hol i doprowadził do Gibraltaru.

Sprawą zaginięcia załogi zainteresował się Scotland Yard, zajęła się nią też powołana przez władze brytyjskie komisja. Swoje śledztwo prowadziła długo, starannie i bezskutecznie. Podejrzewana z początku o piractwo załoga „Dei Gratii” okazała się niewinna, a ponieważ na statku nie znaleziono śladów walki, wykluczono również bunt załogi. Komisja zamknęła sprawę bez ustalania przyczyn zaginięcia załogi.

Odtąd wiele osób na własną rękę próbowało wyjaśnić zagadkę. Jedną z nich był młody Arthur Conan Doyle. W 1884 r. napisał artykuł, z którego wynikało, że żona kapitana wraz z córeczką zaginęły w czasie rejsu, on sam popełnił samobójstwo, a pozostali biali członkowie załogi wymordowani zostali przez swych czarnoskórych towarzyszy, którzy odpłynęli następnie do Afryki.

Wymyślona przez twórcę Sherlocka Holmesa wersja miała tyle wspólnego z prawdą, co setki innych teorii spiskowych tłumaczących przyczyny zaginięcia załogi „Mary Celeste”. Ludzie twierdzili, że padła ona ofiarą legendarnego krakena lub też że wciągnęła ją do morza olbrzymia ośmiornica. Mówiono też o tajemniczych wibracjach morza, o meteorytach, o wirach i duchach. Później doszło do tego również UFO.

Zaprzęgnięcie duchów i mocy piekielnych do wyjaśnienia tajemnicy „Mary Celeste” średnio pasowało do faktów, zwłaszcza że jej zagadkę można racjonalnie wyjaśnić. Prawdopodobnie kapitan Briggs wyczuł wydobywające się z beczek opary alkoholu i w obawie eksplozji przeniósł się wraz z załogą do szalupy. Płynęli na jej pokładzie za statkiem przez jakiś czas, tyle że zerwała się lina łącząca brygantynę z szalupą i „Mary Celeste” szybko oddaliła się, pozostawiając w tyle ludzi na łodzi. Gdy rozpętał się sztorm, ci nie mieli szans na przeżycie. Zatonęli wraz z szalupą.

„Joyita” i „Kaz II” – statki bez załóg

Nie byłby to ani pierwszy, ani też zapewne ostatni tego typu wypadek na morzu. Równie zagadkowy był los załogi niewielkiego statku „Joyita”. Rankiem 3 października 1955 r. wyruszył on z portu Apia na Samoa i obrał kurs na wyspę Tokelau, a gdy tam nie dotarł, zarządzono poszukiwania. Statek znalazł się kilka tygodni później. Dryfował przechylony na lewą burtę w odległości tysiąca kilometrów na zachód od celu podróży, bez załogi i ładunku, brakowało też kamizelek ratunkowych i trzech szalup.

Statek był w kiepskim stanie. Mostek kapitański częściowo roztrzaskany, okna powybijane, pomieszczenie z silnikami do połowy zalane wodą, a mimo to statek nadawał się do żeglugi. Dochodzenie wykazało, że bryg był w stanie dotrzeć do Tokelau, nikt nie potrafił jednak wyjaśnić powodu porzucenia statku przez załogę.

Teorie spiskowe pojawiły się jak na zawołanie. Bryg okrzyknięto „Mary Celeste” Pacyfiku i gdy jedni mówili o kosmitach i zjawiskach paranormalnych, inni twierdzili, że załogę uprowadzili lub zabili piraci bądź przydybani na kontrabandzie japońscy rybacy. To ostatnie tłumaczenie miało jedną słabą stronę. Poza kilkoma zakrwawionymi bandażami w torbie pokładowego lekarza na statku nie znaleziono śladów przemocy. Jednak zwolennikom teorii spiskowych fakt ten wcale nie przeszkadzał.

Podobne przypadki zdarzają się też współcześnie. W 2007 r. zaginęła załoga australijskiego katamaranu „Kaz II”. Statek wypłynął z Airlie Beach 15 kwietnia z trzema ludźmi na pokładzie, później widziany był z pokładu helikoptera, a kilka dni później jacht odnaleziono nieopodal północno-wschodnich wybrzeży Australii bez żywej duszy na pokładzie. Policja wszczęła śledztwo, a kiedy załogi nie odnaleziono, uznano że mężczyźni utonęli podczas sztormu. Sprawę zamknięto, ale pytania pozostały.

Choć jeden z żagli był rzeczywiście podarty, to jednak reszta była w idealnym porządku. Świeżo przygotowany posiłek stał na stole, w jednej z kajut wciąż działał laptop, znaleziono też zarzucone wędki. Poza tym krewne jednego z członków załogi twierdziły, że odebrały sygnały duchowe od bliskiego im człowieka. Mówiły, że wciąż żyje i że przebywa w jakimś ciemnym pomieszczeniu, z którego nie może się wydostać. Domagały się wszczęcia poszukiwań.

Trójkąt Bermudzki

Kiedyś dla marynarzy żegluga wokół Przylądka Dobrej Nadziei była niemałym wyzwaniem, dzisiaj podobną rolę pełni Trójkąt bermudzki. Ponoć dziwne rzeczy się tam dzieją. Kompasy wariują, znikają samoloty, giną statki, widziano też UFO. Jako pierwszy zwrócił na to uwagę w 1952 r. pisarz George X. Sand, a Vincent Gaddis zrobił z tego swój znak rozpoznawczy. 

Według wyznawców teorii spiskowych jedną z ofiar trójkąta bermudzkiego był szkuner „Carroll A. Deering”. Po wypłynięciu z Barbadosu widziany był 28 stycznia 1921 r. w okolicach Karoliny Północnej, a później dostrzeżono go na mieliźnie nieopodal wyspy Hatteras. Gdy straży przybrzeżnej udało się wejść na pokład statku okazało się, że nie ma na nim żywej duszy. Dziwne było to, że w kuchni stały garnki z przygotowanym jedzeniem, a stół nakryty był do posiłku.

Władze wszczęły dochodzenie, jednak nikt nie był w stanie wyjaśnić losów załogi. Wszystko wskazywało na to, że opuściła ona szkuner nagle. Brakowało bowiem dwóch łodzi ratunkowych, dziennika pokładowego, przyrządów nawigacyjnych i rzeczy osobistych załogi, choć pomimo uszkodzenia układu sterowniczego statek nadawał się do żeglugi. Teorie spiskowe pojawiły się jak na zawołanie. Zwłaszcza że pewien rybak znalazł butelkę, w środku której był list napisany ponoć przez inżyniera pokładowego „Carroll A. Deering”. Mowa w nim była o załodze uwięzionej na pokładzie, sensacja wisiała więc w powietrzu, okazało się jednak, że list był sfałszowany. Mimo to spory nie umilkły. Mówiono, że „Carroll A. Deering” padł ofiarą piractwa lub przemytników alkoholu. 

Na liście ofiar trójkąta bermudzkiego znajduje się również amerykański węglowiec „Cyclops”. Zaginął on w tamtej okolicy w marcu 1918 r. wraz z załogą liczącą ponad 300 osób. Ponieważ trwała wtedy wojna, podejrzewano, że statek zatopili Niemcy. Przemawiać miał za tym fakt, że „Cyclops” przewoził używaną do produkcji amunicji rudę manganu oraz to, że kapitan statku był Niemcem. Mówiono, że zatopił on statek na zlecenie rządu w Berlinie, jednak Niemcy stanowczo zaprzeczali. Twierdzili, że z zatonięciem „Cyclopsa” nie mieli nic wspólnego, niewielu jednak w to wierzyło. Nie zważali oni na fakt, że gdy statek wypłynął w rejs, był przeciążony i że miał awarię silnika. Huragan dopełnił dzieła.

„Carroll A. Deering” i „Cyclops” nie są najsłynniejszymi ofiarami trójkąta bermudzkiego. Palma pierwszeństwa należy się chyba amerykańskiemu masowcowi SS „Cotopaxi”. W swój ostatni rejs wypłynął w listopadzie 1925 r. z portu w Charleston. Płynął z ładunkiem węgla do Hawany, jednak 1 grudnia nadał komunikat SOS i krótko potem kontakt się urwał. Sprawa przez lata budziła wiele emocji, zwłaszcza że Steven Spielberg uczynił „Cotopaxi” jednym z bohaterów swego filmu „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Ponoć za sprawą kosmitów statek przeniesiony został na pustynię Gobi.

Sprawa odżyła, gdy w 2015 r. „World News Daily Report” podał, że „Cotopaxi” dostrzeżony został w okolicach Kuby przez tamtejszą straż wybrzeża. Była to oczywiście wiadomość fałszywa, bo to właśnie z takich informacji słynie ten portal. Sprawę rozstrzygnął ostatecznie w 2020 r. oceanograf Michael Barnett, gdy nieopodal wybrzeży Florydy zlokalizował wrak statku.

Śmierć załogi „Octaviusa”

Dziwnym trafem statki-widmo szczególnie umiłowały sobie tropiki. Jest ich tam prawdziwe zatrzęsienie. Co innego Arktyka. Tu przez lata panowała pustka, którą od biedy wypełniał „Octavius”. W jego przypadku moce tajemne też miały zadziałać, mówiono bowiem, że załoga spotkała w drodze do Anglii „Latającego Holendra”. Choć nie wiadomo, czy do takiego spotkania doszło, to jednak faktem jest, że historia tego statku rzeczywiście mrozi krew w żyłach.

„Octavius” był zwykłym, trzymasztowym szkunerem, który w 1761 r. wyruszył z Anglii w podróż do Chin. Dotarł tam bez przeszkód w roku następnym, po czym zawrócił, jednak do Europy nie dopłynął. Zaginął na długie lata, po czym odnaleziony został w 1775 r. przez załogę szkunera wielorybniczego „Herald”. „Octavius” dryfował wśród lodów w pobliżu Grenlandii z zamarzniętymi i doskonale zachowanymi ciałami załogi. Większość spoczywała pod pokładem przykryta kocami, kapitan zaś siedział nad dziennikiem pokładowym i wciąż trzymał pióro w ręce. Marynarze z „Heralda” byli tak przerażeni tym widokiem, że w popłochu opuścili statek i odtąd „Octaviusa” nikt nie widział.

Statek stał się słynny, pojawiły się też różne teorie na temat jego losów, sprawę można jednak prosto wyjaśnić. Prawdopodobnie w drodze z Chin do Anglii kapitan próbował przejść odkrytym dopiero sto lat później przejściem Północno-Zachodnim i utknął w lodach Arktyki. Statek przedostał się jakoś na Atlantyk, tyle że z martwą załogą na pokładzie.

Dryfujący statek „Baychimo”

„Octavius” na miano statku-widmo nie zasługuje, zastąpił go więc „Baychimo”. W październiku 1931 r. utknął on w paku lodowym i załoga postanowiła go opuścić. Po przejściu po lodzie marynarze dotarli do miasteczka Barrow na Alasce. W tym czasie statek uwolnił się i dryfował przez pewien czas, by w końcu znowu utknąć w lodzie. Zaalarmowana załoga zbudowała w jego pobliżu obozowisko, jednak pod koniec listopada rozpętała się zamieć śnieżna i statek ponownie zaginął. Kapitan uznał, że „Baychimo” zatonął, kilka dni później dostrzeżony został jednak przez Inuitów polujących na foki.

Załoga dotarła do statku i rozładowała go, a ponieważ kapitan stwierdził, że „Baychimo” niebawem zatonie, został porzucony. Mimo to nie zatonął. Dryfował nadal wśród lodów i byli ludzie, którzy zaklinali się, iż nie tylko go widzieli, ale też weszli na jego pokład. Tak było w 1932 r. i przez szereg następnych lat, aż do 1969 r. Jak dotąd nie rozstrzygnięto, czy „Baychimo” przynosił pecha.