Cztery strefy klimatyczne, kilkadziesiąt grup etnicznych, jedenaście języków urzędowych i trzy stolice. W RPA wszystkiego jest więcej. To perfekcyjny koniec świata.

Nigdy nie chodź sama w nocy. Ani w ciągu dnia. Nie zostawiaj żadnych przedmiotów w samochodzie. Nie pytaj nieznajomych o drogę... Lista przykazań, które usłyszałam przed wyjazdem, nagle staje mi przed oczami, w tym samym momencie co tablica z napisem: Johannesburg.

Stało się – zaczęłam moją podróż po RPA od jednego z najniebezpieczniejszych miast świata. Wyostrzam zmysły i na wszelki wypadek nie odpowiadam na uprzejme uśmiechy innych kierowców. Za chwilę na pewno coś się wydarzy, myślę w panice.

Nie czekam długo: wprost pod koła wpada rozjuszony osioł, a tuż za nim metalowy wózek i krzyczący właściciel. Cudem hamuję, obserwując, jak duet prawie zderza się z jednym z setek białych minibusów, w którym na oko jest trzy razy więcej pasażerów niż miejsc. Nagle ktoś wyskakuje wprost przed maskę, lawiruje między samochodami i „łapie” transport. Hello, Africa!, celnie podsumowuje prezenter radiowy. Kiedy pół godziny później właściciel osła w końcu uznaje, że przyjęłam jego przeprosiny, a wszyscy pasażerowie busa zaprosili mnie na kolację do swoich domów, mam ochotę powiedzieć: „statystyki kłamią”.


Miasto złota

Następnym razem weź Ubera – śmieje się Barry, z którym spotykam się po godzinie przygód i błądzenia po aglomeracji, której populację szacuje się na blisko 5 mln osób (lub 10 – z przedmieściami). On też dopiero dotarł na miejsce, czyli punktualnie – według afrykańskiego czasu. Tutaj nikt się nie śpieszy. Ja też bezwiednie zwalniam, gdy przechadzamy się między kawiarniami i dizajnerskimi butikami modnej dzielnicy Braamfontein, nowego symbolu „Jobourga”. Jej sercem jest Juta Street, gdzie hipsterzy w kapeluszach, kolorowych marynarkach i okularach przeciwsłonecznych wyznaczają trendy. To oni przejęli lokale po obskurnych shebeenach – nielegalnych barach, w których czarnoskórzy mogli kupić zakazany dla nich w czasie apartheidu alkohol – zmieniając je w modne knajpy. Otwarte dla wszystkich. – Kiedyś życie uliczne w Johannesburgu nie istniało. Ludzie wyjeżdżali z domu samochodem, jechali prosto do celu i wracali. Było naprawdę niebezpiecznie, samotne spacery po ulicy nie wchodziły w grę. Ale wszystko zmieniło się w ciągu ostatnich kilku lat – mówi Barry, który sam otworzył kawiarnię w Braamfontein.

Kiedy patrzymy na tłum młodych ludzi, trudno uwierzyć, że jeszcze 21 lat temu osoby o różnym kolorze skóry nie mogły usiąść koło siebie na ławce, taksówki oznaczano napisem White only, a przy wejściu do jakiejkolwiek instytucji biali i czarni stali w osobnych kolejkach. Dziś o tych czasach, kiedy segregacja rasowa była obowiązującym prawem, przypomina Muzeum Apartheidu, choć pozostałość dawnego systemu widać również na ulicach miasta. Biali do dziś mieszkają w podmiejskich willach zabezpieczonych murem z drutem kolczastym, a czarna społeczność – w gigantycznych wieżowcach lub na ich dachach, na których wyrasta drugie miasto: sklecone z dykty i blachy falistej. – „Jozi” to miasto kontrastów – podsumowuje Barry w lokalnym slangu.

Tak było od początku. Miasto narodziło się i pęczniało karmione marzeniem o bogactwie. Założone w 1886 r., w czasie gorączki złota, stało się jej symbolem – i ofiarą. Niejeden zbił majątek na kopalniach, przy których budowano fabryki i domy świeżo upieczonych bogaczy. Wszędzie potrzebna była siła robocza: górnicy, kucharze, niańki i służące. To, co ułatwiało życie białym, było wznoszone rękami czarnoskórych mieszkańców chatek z dykty i blachy na granicach miast.

Urodziłam się wolna – może dziś powiedzieć Miriam, oprowadzając nas po labiryncie chatek w Soweto, największej z takich dzielnic. „Wolna”, czyli po 1994 r., po upadku apartheidu. Te słowa brzmią szczególnie przejmująco przy ulicy Vilakazi, jedynej na świecie, gdzie mieszkało aż dwóch laureatów Pokojowej Nagrody Nobla: pierwszy czarny prezydent RPA Nelson Mandela i biskup Desmond Tutu. Obaj bardzo przyczynili się do upadku dawnego reżimu. Kiedy w 1990 r. Mandela wrócił do małego domku z cegły, na rogu ulic Vilakazi i Ngakane, po 27 latach więzienia, miał powiedzieć: „Tej nocy (…) poczułem w sercu, że jestem wolny”. Już od kilku miesięcy w Soweto wszyscy śpiewali Bring him back home, za legendarną piosenkarką Miriam Makebą.


Słonie mają pierwszeństwo

Głos Makeby towarzyszy nam od świtu. Droga na północ wije się między olbrzymimi baobabami, bananowcami i drzewkami pomarańczowymi. Na poboczach mieszkańcy odpoczywają w cieniu drzew, kryjąc się przed wzmagającym upałem. W końcu docieramy do bramy Parku Krugera, przesiadamy się do dżipa i ruszamy – kierunek safari! Głowy kręcą nam się na wszystkie strony. Tymczasem jedziemy, jedziemy… i nic. Nie licząc rdzawego kurzu i wypalonej słońcem trawy. Ani śladu życia. A przecież w największym parku narodowym w Afryce Południowej go nie brakuje: to dom dla 507 gatunków ptaków i 147 gatunków ssaków, w tym 7500 słoni i 1500 lwów. Nam w zupełności wystarczyłaby skromna Wielka Piątka.

W końcu, kiedy znudzeni prawie zasypiamy od gorąca, rozlega się wspólny pisk: opon i ludzi. Hamowanie wymusił… przechodzący przez jezdnię słoń. Rzucamy się do robienia zdjęć. Nasza ekscytacja nie robi żadnego wrażenia na żyrafach, które zjadają liście czarnymi językami. No tak – dla nich to norma.

Wieczorem czujemy się w pełni zintegrowani z naturą. Nawet ostrzeżenie właściciela kempingu: „W drodze do toalety uważajcie na lamparty”, nie robi na nas wrażenia. Kiedy siedzimy przy ognisku, jedynym straszaku na wszechobecne komary, puszcza daje prawdziwy koncert. Łatwo sobie wyobrazić, jak przed laty plemiona gromadziły się przy ogniu, żeby śpiewać pieśni, tańczyć na cześć przodków i snuć opowieści o bóstwach.

Okno samochodu jest jak ekran w kinie: w kolejnych ujęciach pojawiają się zielone wzgórza przecięte wąwozami rzek, obłoki czerwonego pyłu lokalnych dróg i zmieniające się kolory – strojów i ozdób charakterystycznych dla kilkudziesięciu grup etnicznych zamieszkujących RPA. Między Górami Smoczymi a Oceanem Indyjskim stałym elementem są iQhugwane – tradycyjne domy ze słomianymi dachami, charakterystyczne dla Zulusów, walecznego plemienia, które nie raz dało w kość Anglikom.


W cieniu wielkiej Góry

Dalej na południe krajobraz łagodnieje, a droga wije się wśród zielonych pagórków. Właśnie takie widoki przywitały tu niegdyś kolonizatorów. Chociaż pierwsi przybyli tutaj Portugalczycy, wkrótce Holendrzy i Brytyjczycy również uznali, że jest o co walczyć. W końcu walczyli wszyscy – między sobą i z lokalnymi plemionami. Zwycięzcy w kolejnych zdobytych miastach stawiali swoje pomniki i budowali domy – w stylu charakterystycznym dla ich rodzinnych stron. Spacerując wśród pomalowanych na biało budynków, wydaje się, że po tych konfliktach nie ma śladu: rozmyły się. Tak jak języki przybyszów, które zlały się w jeden – afrikaans.

Na tarasach restauracji w Kapsztadzie turyści próbują lokalnych specjałów: steku z rekina, świeżych owoców morza czy koeksister, czyli oblanych syropem słodkich pączków. A mieszkańcy przesiadują godzinami na plażach. Każdy ma widok na symbol miasta: płaski szczyt Góry Stołowej. Dziś wspinaczka na górę to punkt obowiązkowy dla każdego turysty, kiedyś – ten widok był nadzieją dla podróżników zmęczonych po miesiącach na morzu. Był też czas, kiedy góra symbolizowała nieosiągalną wolność. Tak wyglądało to z perspektywy wyspy Robben, na której przetrzymywano więźniów politycznych. W maleńkiej celi tak blisko raju, od którego oddzielały nie tyle kraty, co rojące się od rekinów wody Atlantyku, Nelson Mandela spędził 18 z 27 lat niewoli.

Patrząc na zachwycającą panoramę miasta, nietrudno zgadnąć, dlaczego wszystkie tutejsze drogi prowadzą do Kapsztadu. Jedna z nich wiedzie wzdłuż wybrzeża, wśród skał, o które rozbijają się fale. Na końcu półwyspu stoi latarnia morska, a wody oceanów, które się tu spotykają, Atlantyckiego i Indyjskiego, tworzą wir – na zgubę wielu żeglarzy. Pierwszym Europejczykiem, który opłynął Przylądek Dobrej Nadziei, był portugalski żeglarz Bartolomeu Diaz. I właśnie tutaj zaczyna się historia RPA, ta, której Nelson Mandela uczył się w szkole – od momentu, kiedy dotarł tu biały człowiek.

Na granitowych skałach tysiącami przesiadują małe afrykańskie pingwiny, co nie jest dziwne – w końcu najbliższy ląd to Antarktyda. Szkoda, że to już koniec świata. Dobrze, że można go przeżyć jeszcze raz.