Zima. Biel śniegu ukrywa mało atrakcyjny sraczkowaty kolor elewacji. Z setek okien błyskają telewizory, a z setek kuchni podglądanych z galeryjek pachnie obiadami. Słychać pogłos kroków mieszkańców śpieszących po pracy do 1789 mieszkań jak do ciepłego ogniska. Bo falowiec jest domem dla 5990 ludzi. To jak małe miasteczko położone wzdłuż ulicy Obrońców Wybrzeża w 800-tysięcznym Gdańsku.

Gdzie stoi największy budynek mieszkalny w Polsce?

Blok ciągnie się jak ogromny pociąg. Wzdłuż jego długości znajdują się aż trzy przystanki autobusowe! Jeśli zatem chcesz przedostać się z pierwszej klatki do ostatniej, np. na kawę do sąsiadki, najłatwiej ten dystans pokonać autobusem. W Europie dłuższy od gdańskiego falowca jest Karl-Marx-Hof w Wiedniu, który mierzy 1100 m. Potem jest Corviale w Rzymie – prawie kilometrowy (dokładnie 980 m).

W sumie Gdańsk ma osiem falowców. Siedem stoi na Przymorzu i jeden w Nowym Porcie. Ale właśnie ten na Obrońców Wybrzeża jest rekordowy. Ta długość przesądza o specyfice falowca także w sensie geograficznym. Wokół tworzą się bowiem mikroklimaty, określane przez różnice temperatur i wiatrów. W końcu to jest – choć w innej skali – dział taki jak Alpy w Europie czy Tatry w Polsce.

Po stronie południowej falowca, tam, gdzie balkony – mamy „Włochy”. Dużo słońca, wszystko żółknie i wysycha, jest zacisznie. Niejeden marzyciel próbował tam uprawiać winogrona. Z kolei po stronie północnej – od galeryjek – znajduje się mroczna i wietrzna „Skandynawia”. Dłużej leży tu śnieg, lód czy szron na trawnikach.

Wyjątkowy falowiec w Gdańsku

Latem falowiec plażuje. Iskrzy w słońcu, faluje i wygląda kiczowato-wakacyjnie. Położony jest jakiś kilometr od Bałtyku, więc mieszkańcy po pracy chwytają za ręczniki, kostiumy i ruszają na plażę. Albo rowerem na ścieżkę wzdłuż linii morza z Gdańska-Brzeźna aż do Sopotu. Budowla też się obnaża, rozbiera. Balkony stają się superkolorowe od suszącego się prania. Jak Włochy to Włochy! Na linkach powiewają ręczniki, różowa bielizna i wesołe dziecięce ubranka, nadymają się prześcieradła, wietrzą koce. Trochę przypomina to cygański tabor.

Przyjezdni często fotografują słynny falowiec jak atrakcję turystyczną / fot. Shutterstock

Ale w falowcu kusi najbardziej, żeby wejść na dach, rozłożyć ramiona i krzyknąć: „jestem królem blokowisk!”. Tam jest dopiero punkt (jeśli można tak powiedzieć, bo dach ma hektar powierzchni) widokowy! Blok ma 11 kondygnacji (32 m wysokości). Przy dobrej widoczności można z jego szczytu zobaczyć Zatokę Gdańską aż po Hel, twierdzę Wisłoujście i dźwigi stoczni gdańskiej. Najprościej dostać się z aparatem na ostatnią galeryjkę. Na wejście na dach trzeba mieć „akredytację” z administracji osiedla.

Fala widoczna jest najlepiej z lotu ptaka. Niektórym to pofałdowanie kojarzy się z fantazją z Casa Mila Gaudiego w Barcelonie.

Gdański falowiec na przestrzeni lat. Tak się zmieniał

Falowiec budowano w latach 1970–73 na terenie po byłym lotnisku na Zaspie. Dziś bywa nazywany „złym snem architekta”, ale miał to być krzyk modernizmu, gdański Żoliborz, na wzór warszawskiego. Młodzi architekci: Tadeusz Różański, Józef Chmiel, Danuta Olędzka, Janusz Morek starali się, aby to było osiedle społeczne: małe metraże, oszczędne normy, czyli tanie budownictwo PRL-u. Ale uwaga: z fantazją! Szczególnie Tadeusz Różański – generalny projektant Przymorza – zafascynowany był falowcami.

Pomysł na zewnętrzne galerie zamiast korytarzy wewnątrz wziął się z oszczędności, obniżał bowiem koszt budowy (można było np. zredukować liczbę wind). Dzięki galeriom ślepe kuchnie bez okien zostały doświetlone. Niesamowite było to, że jak wysiadłeś z tramwaju i złapał cię deszcz, mogłeś biec pod zadaszonymi galeryjkami przez całą długość falowca i nie zmoknąć. Przerywając drogę tylko w trzech miejscach, bowiem co cztery klatki posadowiona była mocna, gruba betonowa ściana zewnętrzna.

Galeryjki to był raj dla dzieci (biegały, tylko drzwi trzaskały), ale i dla złodziejaszków. Na początku budowlę dotknęła plaga włamań. Po roku 80. zamknięto galerie ze względu na bezpieczeństwo. Powstały ścianki działowe pomiędzy klatkami schodowymi, tak że każda stworzyła zamknięty świat, osobną wieś.

Falowiec w Gdańsku / Shutterstock

Na zmiany w architekturze falowca wpłynęli sami mieszkańcy. Na przykład wstawiali drzwi do wejścia do wspólnego korytarzyka albo na własną rękę zabudowywali galerie murkami, albo też szklili je, tworząc tzw. akwaria. To normalny ludzki odruch, że nadmierne stłoczenie powoduje chęć izolacji. W ten sposób w okno kuchni zaglądało jedynie czterech najbliższych sąsiadów, a nie jacyś obcy.

Historyk sztuki Jacek Friedrich, entuzjasta falowca, starał się jako członek wojewódzkiej rady konserwatorskiej o jego wpis na listę zabytków jako monumentalny budynek PRL-u, m.in. po to, żeby chronić go przed szpecącymi zmiana-mi, nieprzemyślanymi ingerencjami. W Austrii czy Niemczech to normalne, że chroni się budowle z lat 60. i 70. Falowiec to polska historia, np. stanu wojennego, mieszkało tu wtedy dużo inteligencji.

Kto mieszka w słynnym falowcu? Sąsiedzkie historie lokatorów

Pod dwójką w klatce 10 D mieszka 79-letni doktor Kazimierz Kotowicz, emerytowany psychiatra środowisk twórczych. Przedstawia się mi się też jako katolik-ekumenista, śpiewający w niedzielę w chórze cerkiewnym. W zagraconym mieszkaniu od podłogi po sufit piętrzą się podarunki od artystów. Ale na głównym planie są biblioteczne regały. Skoro na 72 m jest 13 tys. książek, pytam, gdzie tu miejsce dla ludzi? – Książki za komuny były jak twierdza, pomagały bronić przed zafałszowaną rzeczywistością, poza tym dobrze wygłuszały ściany – odpowiada Kotowicz.

Doktor ma wiele pasji, np. uwielbia słuchać na cały regulator spektakli operowych. Mało tego, sam trenuje arie basem o różnych porach dnia i nocy. Zdarzało się, że sąsiad z góry walił trzonkiem od miotły w swoją podłogę.

Kotowiczowie podczas niedzielnych obiadów przyjmują w mieszkaniu 13 osób, a na Wigilię bywa ich w porywach 16. Właśnie z tego powodu, żeby wszyscy zmieścili się przy stole, doktor wyburzył nośną ścianę. Dla bezpieczeństwa zostawił jedynie słup wzmocniony stalową belką.

Na 10. piętrze w klatce 8D 46 m kw. zajmuje Paweł Wróblewski z czarną pięknością Chantal. Po ukończeniu malarstwa na ASP Paweł wybrał się w siedmiomiesięczną podróż na rowerze po Afryce. Przejechał 13 krajów, aż w Kongu zakochał się w dziewczynie z plemienia Babula.

– W falowcu Chantal spotkała się z miłym przyjęciem, nie obeszło się bez rasistowskich przytyków, chociaż – wiadomo – była w centrum uwagi. – Ona jest taka naprawdę czarna, że aż czarna – opowiadali koledzy pod blokiem.

Sąsiedzi, znajomi, najbliższa rodzina – większość z falowca, zorganizowali w pobliskiej szkole wieczorek zapoznawczy z Chantal. To był bardzo miły gest z ich strony. Poznali historię miłości Pawła. Jak to w Kinszasie był ślub plemienny, że musiał wykupić żonę za 2 tysiące dolarów i na wiano zarobić w Irlandii. Chantal Mpuekela Mulamba, pochodzi z wyższych sfer, skończyła architekturę wnętrz. Przyjechała do Gdańska w lutym, a falowiec przysypany śniegiem i wydał się jej taki egzotyczny...

– Najbardziej denerwuje mnie, jak piszą w gazetach, że centrum handlowe E.Leclerc wybudowano w złym towarzystwie falowca, jakby to jakieś slumsy były – burzy się Paweł. Zresztą podobno tak powiedziała na widok falowca brytyjska księżniczka Anna, która była z wizytą w Gdańsku na początku lat 90. i gościła w standardowym M3 u Kowalskich. Podobno bała się windy i zeszła z 10 piętra po schodach. – Ładne są te wasze slumsy – podsumowała.

Całość tekstu ukazała się pierwotnie na łamach magazynu „National Geographic Polska”.