Poranki bywają tu niemal identyczne. Z gasnącej ciemności wyłaniają się pasma nisko wiszącej mgły napływającej znad koryta Warty. W tej szarości widać zarys ciemnych sylwetek koni. Ich kopyta uderzają tępo o trawę. Zwierzęta zajęte są same sobą, nikt im nie przeszkadza. Patrzę na nie z balkonu Folwarku Konnego Hermanów ulokowanego w samym centrum Wielkopolski.

Kilka budynków stoi pośród niczego, otoczone szerokimi pastwiskami, łąkami, lasem i wstęgą Warty w oddali. Dojechanie tu wymaga auta, które zdoła się przebić przez nieutwardzone drogi pośród olszyn i przeciąć mikroskopijne mostki przerzucone nad leśnymi potokami. Jeżeli chce się na moment zapomnieć o istnieniu miast i hałaśliwej cywilizacji, trudno o lepszy pomysł niż przyjazd do tego folwarku.

Koński dom

– Nie byłoby tego miejsca, gdyby nie konie – powiedziała mi Sławomira Połczyńska, która prowadzi je wraz z mężem. – Chcieliśmy je hodować, ale nie mieliśmy na to miejsca. Trochę się rozglądaliśmy i w końcu przypadkiem, wędrując po okolicach Nowego Miasta, trafiliśmy do Hermanowa i zabytkowego obejścia. Budynki były stare i sypiące się, ale wokół rozciągał się teren idealny pod stadninę koni. Połczyńscy kupili gospodarstwo i przez kolejne lata przekuwali swój plan w rzeczywistość. Dziś jest tu miejsce dla 60 koni, obiekt agroturystyczny może przyjąć 90 gości, a do Gospody pod Rozbrykanym Kucem zjeżdżają mieszkańcy okolicznych miejscowości.

A to wciąż nie koniec: jest jeszcze kamienny domek do wynajęcia, w którym można odpocząć ciesząc się intymnością zapewnioną przez stosowne oddalenie budynku od całego kompleksu. I choć codzienność folwarku kręci się wokół koni, to miejsce może skusić również tych, którzy nie mają chęci zasiadać w siodle. Teren jest tak duży, że można po nim spacerować całymi godzinami, podążając ścieżkami wydeptanymi końskimi kopytami, podglądać trzymające dystans, skryte pomiędzy trawami żurawie, czy nasłuchiwać szmeru Warty. Przy odrobinie szczęścia na tych dróżkach lub w gospodzie, można natknąć się na muzyków, którzy przyjeżdżają tu pograć lub pracować nad płytami.

Obok koni drugą pasją Sławy – jak wszyscy nazywają tu właścicielkę – jest bowiem muzyka, chętnie więc zaprasza do siebie ulubionych wykonawców. Artyści mają tu do dyspozycji całkiem profesjonalny sprzęt, zdarza się więc, że położony pośród łąk i lasów folwark zmienia się nagle w koncertową scenę. Gdy wieczorem usiadłem ze Sławą przy stole zakrytym obrusem w czerwoną kratę, nie mogłem się nadziwić, że gospodarstwo – mimo całkiem już pokaźnych rozmiarów i sporej liczby gości – nie straciło nic z kameralnej, rodzinnej atmosfery. Podjadaliśmy pierogi z kaczym mięsem i marynowaną cukinię, a dzieci właścicielki biegały po sali gospody, krążąc pomiędzy stolikami gości.

Przemknął mąż Sławy, Jarek, podbierając kilka smakołyków ze stołu i opowiadając o swojej pasji – ukrytych w stajennym budynku zabytkowych autach. Mimo pojawiających się i znikających gości, w folwarku toczy się zwykłe życie. Pomyślałem, że to właśnie dla tego uczucia – chwilowej przynależności do tej folwarcznej rodziny – się tu głównie przyjeżdża, a konne wycieczki, wędrówki, spływy kajakiem są czymś w rodzaju przyjemnego dodatku.

Echo punk rocka

Pragnienie przynależności do grupy przez kilka lat przyświecało też z pewnością uczestnikom festiwalu muzycznego w Jarocinie, leżącym 20 km od Hermanowa. Chwile chwały festiwal miał w latach 80. ubiegłego wieku, gdy rockowa impreza stała się odskocznią od szarej rzeczywistości schyłkowego komunizmu. Przyjeżdzająca do Jarocina młodzież, będąca często przedstawicielami różnych subkultur, mogła dać tu upust potrzebie wolności, a na scenie pojawiali się muzycy zespołów nieprezentowanych wówczas w mediach.

Jarocin szybko wyrósł na polską stolicę rocka i muzyki niezależnej i w jakimś sensie został nią do dziś, choć reaktywowany niedawno festiwal nie ma już takiej rangi, jak niegdyś. Działa tu jedyne w Polsce muzeum poświęcone rodzimej muzyce rockowej: Spichlerz Polskiego Rocka. W zabytkowym budynku dawnego spichlerza, na dwóch piętrach zgromadzono tysiące eksponatów związanych z festiwalem i historią polskiej muzyki. Przechadzam się po tych pomieszczeniach przyglądając się plakatom i folderom festiwalowym, biletom, pamiętnikom, zdjęciom. Jest też sporo przedmiotów, które placówce podarowali muzycy występujący niegdyś na jarocińskiej scenie, a dziś nie rzadko będący najpopularniejszymi krajowymi artystami.

Przypominam sobie historie opowiadane przez mojego brata, który na tutejszy festiwal jeździł. Będąc kilka lat młodszym, sam na to wydarzenie nigdy nie dotarłem, wejście do muzeum, ku mojemu zaskoczeniu, zamienia się jednak w pełną wspomnień podróż sentymentalną. Jej dopełnieniem może być wycieczka śladem rozsianych po całym mieście murali o tematyce festiwalowej.

Wodne podróże 

Dla miłośników niespieszności i powolnego zwiedzania Folwark Hermanów czy Jarocin mogą okazać się oazą, cała Wielkopolska ma jednak pod tym względem spory potencjał. To kraina pełna wody – jest tu blisko osiemset jezior i nieskończona ilość rzek, kanałów i cieków – a przecież mało co pozwala tak zanurzyć się w chwili i zwolnić, jak bujanie się na falach. To właśnie tutaj przechodzi najdłuższy w Polsce oznakowany szlak wodny – Wielka Pętla Wielkopolski.

Blisko 700 kilometrów spinających Wartę i Noteć, jeziora Gopło, Ślesińskie i Mikorzyńskie oraz kilka żeglownych kanałów. Trasa nie mieści się w granicach Wielkopolski, zapuszczając się na Kujawy i północną część lubuskiego, a pokonanie jej kajakiem lub łodzią z silnikiem, może zająć tygodnie. Marzy mi się więc ucieczka od codzienności i błądzenie po tych wielkopolskich ciekach przez całe lato, na razie jednak muszę zadowolić się kilkugodzinnym rejsem łodzią, która zabierze mnie z miejscowości Ląd w kierunku Pyzdr.

Jezioro Gopło ma 25 km długości i miejscami do 2 km szerokości. W średniowieczu było jednak niemal trzykrotnie większe, stąd dawniej nazywano je nawet Mare Polonorum – Morzem Polskim (Fot. Adobe Stock)

Zostawiamy przystań za sobą, omiatając wzrokiem budynki Lawendowego Lądu, prowadzonego przez Małgorzatę i Tomasza Sikorskich gospodarstwa z plantacją lawendy, gdzie można kupić lawendowe olejki lub spróbować wyrabianych na miejscu lawendowych lodów i wbijamy się w otoczony wysokimi trzcinami wodny tunel Warty.

Dwugodzinny spływ łodzią napędzaną turkoczącym na niskich obrotach dieslowskim silnikiem zamienia się w pełną spokoju sesję bycia „tu i teraz”. Leżę na drewnianej ławce, patrząc na przesuwające się chmury, konary drzew i źdźbła rzecznych traw. Sternik snuje opowieść o Warcie, która ma tu leniwy nurt i poza kilkoma mieliznami, nie kryje wielu niespodzianek, a ja czuję, że mógłbym tak płynąć bez końca przez kolejne dni.

Bombowe miasto

Pyzdry, w których schodzę na ląd przerywając tą senną medytację, witają mnie mającym 30 na 12 metrów muralem na ścianie hali widowiskowo-sportowej. To artystyczna wizja miejscowości z czasów średniowiecza, gdy była jeszcze miastem królewskim. Obok mariny czeka też prosta restauracja, pozwalająca posilić się rybą i sałatką przed wyruszeniem na poznawanie pyzdrskiego zabytku: holenderskiego wiatraka. W pachnącym drewnem wnętrzu młyna wita mnie kustosz.

Wiatrak postawiła w 1903 roku rodzina Bartczaków, a po latach niestrudzonej pracy przeszedł on na własność gminy. Zrobiono remont i urządzono w nim placówkę pokazową. – To jeden z niewielu zachowanych w Polsce wiatraków holenderskich z oryginalnym i wciąż sprawnym ciągiem technologicznym – mówi. Na dowód przestawia kilka dźwigni i wprowadza w ruch serce wiatraka. Potężne zębatki wirują, pasy transportowe ślizgają się po kółeczkach, a ociężałe ramiona młyna przecinają ze świstem powietrze. Wszystko działa tu, jak za dawnych czasów. Gdyby ktoś się uparł, mógłby tu zsypać kilka ton zboża i uzyskać kilogramy mąki. Robiono to zresztą jeszcze w latach 80. XX wieku, choć w międzyczasie napęd wiatrowy zamieniono na elektryczny (zachowując jednak wszystkie pierwotne elementy ciągu).


Wiatrak holenderski w Pyzdrach (Fot. M.Rychter/Shutterstock)

– Przez długie lata wiatraki były nieodłącznym elementem tutejszego krajobrazu – opowiada kustosz. – Zależało nam na tym, by ten pozostał nie tylko obiektem historycznym, ale też jednym ze świadków krajobrazu rolniczego dawnej Wielkopolski. Małym śladem, pozwalającym sobie wyobrazić, jak kiedyś wyglądały te tereny. Tych znaków przeszłości w Pyzdrach jest więcej. W podziemiach kamienicy na brukowanym rynku urządzono wystawę artefaktów znalezionych na wielkopolskiej ziemi. Oglądanie ich jest podróżą od prehistorii do wydarzeń sprzed kilku dekad, ale prawdopodobnie i tak skończycie ją w sąsiadującej z muzeum kawiarnio-cukierni „Kuczora Cafe”.

– Słodycze mają zdolność budzenia wspomnień – mówi Przemysław Kuczor, właściciel, gdy siadamy przy stoliku. – Są wehikułem przenoszącym nas do chwil, gdy byliśmy otoczeni opieką rodziców, bezpieczni i beztroscy. Jak przystało na małe mieściny, w tego typu punktach przecinają się trasy mieszkańców: po chwili pojawia się kustosz, który wcześniej oprowadzał mnie po wiatraku, przychodzi też przewodnik z muzeum, a w końcu pojawia się i wójt. Zachodzą też przejezdni turyści. Z jednej opowieści wypływa kolejna, odległe wspomnienia rodzą następne. Pijemy kawę, zajadamy lody pistacjowe i gawędzimy, obojętni na fakt, że minęła już godzina, w której kawiarnia jest zamykana, przeciągając ten wieczór po prostu dla tego, że wszyscy mamy ochotę jeszcze tu pobyć.

„Polska Jest Najpiękniejsza” to nowy cykl redakcji „National Geographic Traveler”, w którym odkrywamy mniej znane, ale równie fascynujące miejsca w naszym kraju. Reportaże z nagrodzonych miast i wsi ukażą się co miesiąc zarówno na łamach prasowego, jak i internetowego wydania naszego magazynu.