Pakujcie walizki! W nadchodzącym roku ruszają bezpośrednie połączenia lotnicze między tą wyspą a Polską!

Tego, kiedy węże w kefalońskiej Markopoulo pojawiły się po raz pierwszy, nikt dokładnie nie pamięta. Miejscowi twierdzą, że co najmniej pięćset lat temu. Od wszystkich innych gadów świata różnią się tym, że są święte. Mają na głowie znamię w kształcie krzyża, są ciepłe w dotyku i przyjazne człowiekowi. Gdy każdego roku kilka dni przed prawosławnym świętem Zaśnięcia Bogurodzicy wychodzą spod dzwonnicy miejscowej cerkwi, są entuzjastycznie witane przez wiernych. Pobożni mieszkańcy wioski zabierają je wtedy do domu i przez jakiś czas nimi opiekują. W wigilię uroczystości (14 sierpnia), podczas nieszporów, zwierzęta opanowują świątynię. Wchodzą na ołtarz, pełzają po cudownej ikonie Bogurodzicy, oplatają ciała wiernych. Ci ostatni pozwalają się im dotykać, wierząc, że gady uzdrowią ich od wszelkich chorób duszy i ciała. Po nabożeństwach „węże Matki Boskiej” mogą wrócić do ziemi, by za rok powtórzyć swą dobroczynną misję.

Cud za rogiem

Gdy po raz pierwszy usłyszałem o tej niezwykłej ceremonii, pomyślałem, że muszę do Markopoulo pojechać osobiście i o tajemniczej sprawie dowiedzieć się więcej. – Kilkaset lat temu tutejszemu klasztorowi zagrozili piraci. Przerażone mniszki zaczęły się modlić do Bogurodzicy: Niech Bóg zamieni nas w węże, byśmy mogły stąd uciec – opowiada mi z przekonaniem o. Petros Andreas, proboszcz miejscowej parafii. – Bóg wysłuchał ich błagań, wieś otoczyły prawdziwe węże, odstraszając najeźdźców. Od tego czasu towarzyszą one mieszkańcom każdego roku, zwiastując boże błogosławieństwo – przekonuje.

Mój rozmówca mówi o tym z tak głęboką wiarą, że można by uznać, iż podobne cuda zdarzają się tutaj codziennie na każdym rogu ulicy. A przecież jestem na Kefalinii, greckiej wyspie, której mieszkańcy, dzięki licznym kontaktom z Zachodem, od wieków słynęli ze światłych umysłów oraz otwartości na świat. – W przeciwieństwie do większości krajów Unii Europejskiej religia ma ciągle duży wpływ na codzienne życie Greków – tłumaczy mi Yvonne Markantonatou, autorka książek o historii i architekturze wyspy.

Z jej przewodnika dowiaduję się, że według naukowców w Markopoulo mamy do czynienia z endemicznym gatunkiem węży, które przez wieki obcowania z ludźmi zostały częściowo udomowione. Jest też teoria niedowiarków, którzy twierdzą, że ukrytą hodowlę tych zwierząt prowadzą we wsi miejscowi duchowni. Tym bardziej że od kilku lat „węże Matki Boskiej” przyciągają do sennego Markopoulo coraz większą liczbę zamożnych turystów.

Grecka gościnność, włoska elegancja

Które wytłumaczenie „cudu” uznać za prawdziwe? Religijne? Naukowe? A może „biznesowe”? Im dłużej jeżdżę po Kefalinii, tym mocniej rozumiem, że w gruncie rzeczy nie ma to większego znaczenia. Kto wie, może źdźbło prawdy tkwi we wszystkich trzech teoriach? Na tej największej z Wysp Jońskich szacunek do przeszłości idzie bowiem w parze z nowoczesnością, przywiązanie do tradycji z racjonalizmem, a szczera gościnność – z żyłką do interesów. Natura wydaje się żyć w idealnej symbiozie z historią, choć ani jedna, ani druga nie oszczędzały mieszkańców. Dzielą oni swe dzieje na dwa okresy: czas przed wielkim trzęsieniem ziemi 1953 r. oraz wszystko, co nastąpiło po nim. Kataklizm zmiótł z powierzchni ziemi właściwie wszystkie tutejsze miasta i wsie, bezpowrotnie niszcząc cenne zabytki architektury. Ale nawet to, co udało się zrekonstruować, świadczy o bogatej przeszłości wyspy, po której przecież stąpali bohaterowie eposów Homera.

Niejednego miłośnika Grecji Kefalinia zadziwi tym, jak mocno różni się od pozostałych regionów kraju. Widoki mają opinię najpiękniejszych w całym basenie Morza Śródziemnego. Spece od marketingu turystycznego policzyli nawet, że właśnie zdjęcia z tutejszych wybrzeży najczęściej trafiają na okładki katalogów greckich biur podróży. Trudno się temu dziwić! Woda przy tutejszych plażach mieni się wszystkimi odcieniami zieleni, co będzie zaskoczeniem dla tych, którzy ojczyznę Zorby znają od strony bardziej ponurego Morza Egejskiego. Dodatkowo od października do maja nad archipelagiem regularnie przechodzą deszczowe fronty atmosferyczne, dzięki czemu wyspa tonie w zieleni. Inna niż w pozostałej części kraju jest tu też architektura. Wyspy Jońskie jako jedyna część państwa nie były bowiem dotknięte wielowiekową okupacją turecką, znajdowały się natomiast pod panowaniem weneckim. Nie ma się więc co dziwić, że miasteczka i wsie momentami przypominają bardziej Sycylię niż Grecję. Tutejsze cerkwie nie mają kopuł, wyglądają raczej jak weneckie pałace w skali mikro. – Wpływy włoskie widać nie tylko w budownictwie, ale też w naszej kuchni i dialekcie. Nawet na pomidory mówimy z włoska tomato, a nie jak większość Greków pomodoro – śmieje się Yvonne Markantonatou.

Aby udowodnić, że mówi prawdę, zabiera mnie na północ wyspy, do położonej w górach portowej miejscowości Fiskardo. Celowo używam słowa „miejscowości”, bo osada to zarówno miasto, jak i wieś. Idąc nadmorskim bulwarem, pełnym klimatycznych tawern, kafejek i kramów z rękodziełem, ma się wrażenie, że to całkiem spory kurort. Złudzenie to potęgują jaskrawe elewacje utrzymanych w starym włoskim stylu XVIII-wiecznych domów oraz sterylna jak na śródziemnomorskie warunki elegancja uliczek. Tuż przed restauracją Vasso’s wchodzę do sklepiku. Od pracującej tu Polki dowiaduję się, że na poddaszu znajduje się minimuzeum historyczne prowadzone przez właściciela sklepu i miłośnika staroci Gerosima Stavrosa-Vandorosa. Oglądam archiwalne zdjęcia mieszkańców oraz narzędzia używane kiedyś do produkcji sera, chleba i oliwy. Zanim w latach 80. ubiegłego stulecia Fiskardo stało się popularnym celem turystów (ze szczególnym uwzględnieniem greckich celebrytów), ludzie utrzymywali się tu głównie z rolnictwa oraz żeglugi. To dlatego trudno ich nazwać mieszczuchami. – Tak jest zresztą do dziś. Kiedy sezon się kończy, elegancki kurort przekształca się w zabitą dechami wieś – tłumaczy pani Yvonne. Zostaje tu wtedy mniej więcej 40 osób, których głównym zajęciem staje się czekanie na koniec zimy – dodaje.

Kajakiem do nimf

Kefalinia ma w sobie dziwną cechę: służyły jej nawet historyczne klęski i nieszczęścia. Także wspomniane już trzęsienie ziemi miało tu nie tylko destrukcyjny charakter, o czym przekonuję się w oddalonej 10 km od stolicy jaskini Melissani uchodzącej za najpiękniejsze miejsce wyspy. W czasach nowożytnych pieczara była zapomniana. Dopiero wstrząsy 1953 r. spowodowały zawalenie się fragmentu jej sklepienia, odsłaniając ją, a przy okazji tworząc u jej szczytu naturalny świetlik. Wpadający z góry gigantyczny słup słonecznego światła w malowniczy sposób oświetla podziemne jezioro, po którym gondolierzy obwożą zachwyconych turystów. Na porośniętej zielenią wysepce archeolodzy odnaleźli pozostałości starożytnego sanktuarium, w tym figurkę Pana oraz płaskorzeźbę z tańczącymi nimfami. Według mitologii greckiej istoty te zamieszkiwały właśnie Melissani. Dziś odkopane skarby można oglądać w Muzeum Archeologicznym w Argostoli.

Jaskinia to także fenomen geologiczny, który w 1973 r. przebadali austriaccy naukowcy wspierani przez Towarzystwo National Geographic. Specjalnym fluorescencyjnym barwnikiem zabarwili oni morską wodę wlewającą się do gigantycznego leja krasowego po drugiej stronie wyspy. Przez stulecia ludzie się głowili, co się dzieje z zapadającymi się nieustannie pod ziemię hektolitrami morza, których moc nauczano się nawet wykorzystywać do napędzania młyńskiego koła. Teraz zagadkę udało się rozwikłać: po 14 dniach kolorowy płyn pojawił się w znajdującym się na dnie jaskini słonym jeziorze. Jak wykazały dalsze badania, wpływa tu ona ciągnącym się wzdłuż wyspy podziemnym korytem o długości 17 km.

Dzikie konie pod sosnami

Kiedy wydaje mi się, że wiem już niemal wszystko o historii i przyrodzie wyspy, Giorgio Potamianos, wspinacz i nurek, szef alternatywnego biura podróży The Elements of Kefalonia, proponuje mi… safari. Jego pasją jest poznawanie rodzinnej wyspy z dala od turystycznych szlaków, więc nie rozstaje się ze swym terenowym autem. Teraz wjeżdżamy nim niemal na samą górę Enos, najwyższą na całych Wyspach Jońskich. To dlatego ze szczytu widać i kontynent, i sąsiednią Itakę. Zbocza porasta sosna kefalońska, niewystępujący nigdzie więcej gatunek drzewa, które podobno służyło za budulec okrętów Odyseusza. Nagle Giorgio zwraca uwagę na niewielki, poruszający się w oddali punkt. – Dzikie konie! – mówi z pasją, a ja w pierwszej chwili myślę, że ze mnie kpi. Po chwili na dowód, że mówi prawdę, wręcza mi lornetkę. Nie wierzę własnym oczom, ale wyraźnie widzę stadko kilkunastu czarnych i białych osobników. Skąd się tu mogły wziąć? Giorgio tłumaczy, że ich przodkowie uciekli miejscowym rolnikom w czasie II wojny światowej. Nigdy ich nie odłowiono – najpierw ze względu na toczone w górach partyzanckie walki, później z powodów ekonomicznych, gdyż w miejscowych gospodarstwach pracę zwierząt zastąpiły maszyny. W efekcie stado całkowicie zdziczało, tworząc w skalistym krajobrazie Kefalinii namiastkę Dzikiego Zachodu. Obecnie konie objęto ochroną, w ostatnich latach powstała nawet fundacja Elati mająca na celu zapewnienie im jak najlepszych warunków przetrwania. 

Pompeje XX wieku

Giorgio Potamianos proponuje mi jeszcze jedną niezwykłą wyprawę: do miejscowości, która nie istnieje. – Jeśli chcesz zobaczyć Pompeje XX w., pojedź ze mną do nieodbudowanej po trzęsieniu ziemi wsi Walsamata – zachęca mnie, a ja nie daję się długo namawiać. Tłumaczy mi, że gdy miejscowość w 1953 r. legła w gruzach, mieszkańcy postanowili przenieść ją kilometr dalej. W historycznej lokalizacji pozostały świetnie zachowane ruiny, które mój przewodnik zna na pamięć. Na miejscu kolejne zaskoczenie: myślałem, że będzie smutno, a jest co najwyżej refleksyjnie. Kamienne domostwa, zachowany układ ulic, a nawet zniszczona cerkiew robią poruszające wrażenie, ale wbrew pozorom wcale nie przygnębiają. A wszystko dzięki kefalońskiej przyrodzie, która pozostałości porzuconej osady oplotła bujną roślinnością, jakby chcąc im zrekompensować przymusowe porzucenie przez człowieka 60 lat temu.

O samym trzęsieniu ziemi, jego skutkach oraz heroicznej odbudowie wyspy dowiaduję się więcej w Argostoli, oddalonej o 9 km stolicy Kefalinii. W tutejszym Muzeum Historii i Folkloru oglądam niezwykle interesującą wystawę zdjęć prezentującą wyspę sprzed kataklizmu, a także tuż po nim. Liczącego zaledwie 9 tys. mieszkańców miasteczka postanowiono nie rekonstruować, lecz odbudowano go w modernistycznym stylu połowy XX w. Mimo to zachowało ono dawny klimat, także dlatego, że rząd zakazał budowy obiektów wyższych niż 11 m. Chodziło o względy bezpieczeństwa, ale decyzja pozytywnie wpłynęła na tutejszy krajobraz, którego nie zakłócają blokowiska, wieżowce czy inne molochy.

Barwy prosto z raju

Podróż po Kefalinii kończę na zjawiskowej plaży Myrtos, która regularnie zdobywa szczyty rankingów najpiękniejszych plaż Europy. Kto chce poznać jej uroki, powinien obejrzeć głośny film Kapitan Corelli. Majestat tutejszych klifów, biel kamieni i turkus wody zagrały w nim (obok Nicolasa Cage’a i Penélope Cruz) główne role. Zainspirowany widokami, po powrocie do Polski sięgam po książkę Louisa de Bernièresa Mandolina kapitana Corellego stanowiącą obowiązkową lekturę każdego mieszkańca wyspy. Jej akcja dzieje się na wyspie w czasie II wojny światowej i opowiada o zakazanej miłości Pelagii do żołnierza okupującej Grecję armii włoskiej. Otwieram fragment, w którym ojciec dziewczyny, doktor Janis próbuje spisywać prywatną historię swojej małej ojczyzny: Cudzoziemcy, którzy lądują na Kefalinii, na dwa dni tracą wzrok. To światło, które wydaje się biec w próżni, jest zupełnie dziewicze, daje nieprawdopodobną ostrość obrazu, ma w sobie heroiczną siłę i jaskrawość. Ukazuje barwy w stanie poprzedzającym upadek pierwszych ludzi, jakby wprost z wyobraźni Boga, z czasów jego młodości, gdy jeszcze wierzył, że wszystko, co uczynił, jest dobre. (…) Z chwilą gdy oczy oswajają się z dziewiczą czystością tego światła, światło każdego innego miejsca jest w porównaniu z nim marne i mętne jak brudna woda. Jest ledwie czymś, co widzi się mimochodem – rozczarowaniem, skazą.

Czytając słowa doktora Janisa, czuję, że doskonale wiem, o czym mówi. Bo choć wzroku na Kefalinii nie straciłem, z całą pewnością straciłem dla niej głowę. I to na dłużej niż na dwa dni.

Fragment książki Louisa de Bernièresa Mandolina kapitana Corellego w tłumaczeniu Marka Fedyszaka (wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 1997).