Dźwięki suwaków rozpinanych w nerwowym pośpiechu, trzask, cmokanie naszego tragarza Nestora bez wątpienia oznaczające sygnał do ucieczki, chaos, strach, bieganina i kompletna ciemność. Jest nów. Boso, w samej bieliźnie uciekamy w głąb dżungli, rozcinając sobie stopy. Któryś z Pigmejów pierwszy zbliża się do paleniska, roznieca ogień. Zza pni wychylają się dobrze widoczne w blasku płomieni wystraszone twarze. Siedzimy pół godziny przy ognisku. Nagle krzyk Augustina, trzask i kolejna ewakuacja. Słoń przebiegł przez gęste krzaki tuż koło obozu. Nie bał się ognia. Dopiero wtedy przypominam sobie relację z Megatransectu – szaleńczej ekspedycji amerykańskiego ekologa Michaela Faya przez równikowe puszcze Kotliny Konga – o słoniu przewalającym się niczym pociąg towarowy przez obozowisko i o ranach odniesionych przez Faya. Zrozumiałem, że popełniliśmy kardynalny błąd – rozbiliśmy się na mukongo, ścieżce słoni. Od tej chwili nasza wyprawa przez puszczę Gabonu, do której zainspirował nas Megatransect, nabiera innego wymiaru.

Minkébé to nazwa jednej z najbardziej dziewiczych, najmniej poznanych, spektakularnych puszcz równikowych świata. Wiele zespołów przyrodników eksplorowało jej południowe krańce, koncentrując się na rejonie inselbergów – kopulastych granitowych wzgórz wynurzających się z morza zieleni. My chcemy przejść całą puszczę.

Naszą Minkebe Expedition rozpoczęliśmy 13 lipca 2008 r., wylatując do Libreville, stolicy Gabonu. Tam czas pochłonęły nam: załatwianie dokumentów, laminowanie map i liczne spotkania: z Jurkiem Flisem – misjonarzem i tłumaczem, z polskim konsulem honorowym w Gabonie – Andrzejem Dębskim, oraz przedstawicielami WWF-u.

– To nie węże są największym zagrożeniem. Czarną mambę bardzo trudno spotkać, żmija gabońska nie atakuje niesprowokowana. Przez 11 lat mojej pracy nie zdarzyło się żadne ukąszenie. Musicie być za to wyjątkowo ostrożni przy spotkaniach ze słoniami – Pauwel den Wachter, z którym korespondowaliśmy na długo przed przylotem, wspierał nas bezcennymi informacjami i radami, goszcząc naszą trójkę w siedzibie WWF-u.
– Myślisz, że zobaczymy słonie? – upewnialiśmy się.
– Minkébé zamieszkuje największa populacja w całej Afryce, prawdopodobnie 30 tys. osobników – odpowiedział wpatrzony w rozłożone na biurku mapy. – I nie zapominajcie o mrówkach. W razie ataku uciekajcie za wodę – dodał bezbarwnym tonem.

Przygotowania do wyprawy zaczęliśmy pół roku wcześniej. Analizowaliśmy skąpą literaturę o Minkébé, wysyłaliśmy niezliczone maile, wreszcie odbyliśmy długą wizytę w siedzibie Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie, które udostępniło swe archiwa i wystawiło nam list rekomendacyjny – niezwykle pomocny przy ubieganiu się o pozwolenia na działania na terenie Parku Narodowego Minkébé.

Po kilku intensywnych dniach w Libreville pojechaliśmy z naszym ekwipunkiem do Oyem oddalonego ok. 400 km od stolicy. Czerwona, zakurzona, wyboista droga przebija się przez dżunglę pokrywającą trzy czwarte powierzchni kraju. Księżyc oświetlał rzędy mijanych przez nas ciężarówek załadowanych monstrualnymi pniami. Drewno to po ropie główny towar eksportowy Gabonu, przy którego pozyskiwaniu znajduje zatrudnienie co czwarty mieszkaniec tego półtoramilionowego kraju.

W Oyem nasza wyprawa stanęła pod poważnym znakiem zapytania. Konserwator Parku Narodowego Minkébé, od którego zależało wydanie finalnych pozwoleń, zakwestionował ważność naszych dokumentów. Tyle wysiłku na marne? Po długich negocjacjach telefon do ministerstwa wyjaśnił wątpliwości. Mogliśmy jechać do Minvoul, ostatniego miasteczka przed parkiem.



Zawsze chciałem zobaczyć taką afrykańską prowincję. W Minvoul ulice były rozświetlone jaskrawymi żółtymi, niebieskimi i czerwonymi światłami. To one tworzą nocny krajobraz gabońskich miast. Zewsząd dobiegało wściekłe dudnienie – Afryka nie byłaby Afryką bez głośnej, natarczywej muzyki. Kobiety wystawiały garkuchnie, wydobywający się z nich gęsty dym słał się po ulicy. Zbliżała się noc, dżungla zaczynała swój koncert. Miasteczko jest znane w Gabonie jako ośrodek medycyny ludowej, w którym stosuje się święty korzeń ibogi. Ten niezwykle mocny narkotyk powoduje halucynacje i, w co wierzą wyznawcy rozpowszechnionego tu kultu Bwiti, pomaga skontaktować się z duchami przodków, dotrzeć do najdalszych zakamarków podświadomości i zacząć żyć, respektując duchy i moce lasu.

W Minvoul nieczęsto pojawiają się biali, toteż wieść o naszym przybyciu lotem błyskawicy obiegła miejscowość. Dopadł nas lokalny przedstawiciel WWF-u, który już wszystko wiedział, więc nic nie musieliśmy mu tłumaczyć. Stwierdził, że pomoże nam się uporać z priorytetowym zadaniem, jakim jest skompletowanie zespołu dobrych tragarzy – silnych, wytrzymałych, cierpliwych, pracowitych i znających puszczę. Mnożyły się pytania: Ile kilometrów dziennie zdołamy pokonać? Ilu tragarzy potrzebujemy? Ile żywności? Nikt nie potrafił rozwiązać podstawowych i zarazem najtrudniejszych zagadek logistycznych i aprowizacyjnych. W miejscowej auberge (schronisku), gdzie nocowaliśmy, rozłożyliśmy i sprawdziliśmy sprzęt. Zrobiliśmy ostatnie zakupy na bazarze i przejrzeliśmy prowiant, który miał wystarczyć na 20 dni.

Zapadła też decyzja – pójdzie z nami sześciu tragarzy: dwóch Bantu, a więc Beatrox i Mepst, oraz czterech Pigmejów: Alex, Nestor, Augustine i Pepe. Z naszymi nowymi towarzyszami wyprawy umówiliśmy się następnego dnia o 8.00 rano. Plan marszu był następujący – z Minvoul, położonego na skraju puszczy, będziemy się kierować na południowy wschód przez inselbergi do Débarcadere Point na rzece Oua. Stamtąd spłyniemy pirogami do miejscowości Makokou. W linii prostej wynosi to ok. 195 km. Ile będzie w rzeczywistości? Nie wiadomo.

O ustalonej godzinie nie było nikogo. Po chwili pojawili się Beatrox i Mepst, ale zaraz zniknęli w poszukiwaniu reszty. Poprzedniego dnia tragarze dostali zaliczkę i po prostu pili w barze. Przyszli kompletnie pijani. Przerażała mnie myśl o 20-dniowym marszu przez dżunglę z niesubordynowanymi Pigmejami.

Pierwszego dnia dotarliśmy do osady Bitugi. O jej istnieniu dowiedzieliśmy się dopiero w Minvoul, bo nie zaznaczono jej na żadnych dostępnych nam wcześniej mapach. Dojścia do wsi broniła szeroko rozlana Ntem, którą musieliśmy przepłynąć dłubankami. Owe pół godziny miarowego wiosłowania okazało się rodzajem preludium dobitnie uświadamiającym mi, w co się pchamy. Pirogi były tak niestabilne, że najmniejszy ruch groził zatopieniem naszego cennego ekwipunku.

– Nie możesz zrobić tego później? – cedził przez zęby Tomek siedzący za mną z aparatem w ręku, gdy drapiąc się po głowie, uruchomiłem prawdziwą wodną huśtawkę. Bituga okazała się skupiskiem kilku prymitywnych chat otoczonych gęstwiną lasu wdzierającą się na ściany domostw.
– Czy możemy kupić trochę manioku i jakieś mięso dla całej grupy? – pytaliśmy naczelnika.
– Nie mają nic na sprzedaż – tłumaczył Beatrox.
– To co jedzą? – dopytywałem się. Po chwili zobaczyłem kosz wypełniony wielkimi pędrakami. W końcu udało nam się kupić indyka. Wieczorem mieszkańcy urządzili rytualne tańce mające przynieść pomyślność ekspedycji. Nad ogniem wpadali w trans, dźwięk bębnów niósł się po dżungli, a horyzont rozświetlały błyskawice. Gdy wzeszedł księżyc, Pigmeje rozeszli się do domów.

Wstajemy o świcie, czasem wcześniej. Rozniecamy ognisko i przygotowujemy śniadanie – ryż, makaron, kuskus, sardynki z puszki i sos czekoladowy. Przez pierwsze kilka dni jemy też korzenie manioku. Poza tym mamy 6 kg fu fu – mąki maniokowej, a także: suszone ryby, trochę ciastek, przyprawy, trzy puszki mięsa, worek fasoli, budynie, kisiel, kawę, herbatę, cukier.

Dziennie pokonujemy średnio 6 km. Odpowiadam za nawigację. Pierwszy idzie maczeter, za nim ja z GPS-em i mapami. Pod koniec dnia mamy siebie nawzajem dość – on moich ciągłych komend, ja jego usprawiedliwianych pomyłek w wyborze drogi. Za nami podąża reszta grupy, którą trudno utrzymać w zwartej kolumnie, głównie ze względu na z natury niezdyscyplinowanych i chadzających własnymi ścieżkami Pigmejów.


Czasem cały dzień brniemy przez gęstwinę monstrualnych traw, w których nie ma czym oddychać. Nieraz po wyjściu z jednego bagna, gdzie grzęźniemy po pas z ciężkimi bagażami na plecach, wchodzimy w kolejne grzęzawisko. Nie ma drzew, za którymi można by się ukryć w razie spotkania słoni.
– Aleks, mukongo! – krzyczę poirytowany, gdy ten utyka w kolejnych chaszczach rozrywających ekwipunek, ubrania i skórę.
Mukongo to słowo-klucz, najczęściej powtarzany wyraz podczas tej wyprawy. W języku baka oznacza ścieżkę słoni. W Minkébé tworzą one gęstą sieć leśnych „autostrad”. Gdy korzystamy z mukongo, nie musimy tak często używać maczet. Plecaki zrzucamy koło 14.00–15.00. Wszyscy są już wykończeni. Zwykle godzinę zajmuje nam wycięcie polanki pod obóz, po czym Pigmeje strugają w okamgnieniu ławki i pale, nad kuchnią rozwieszamy obszerną płachtę i długo siedzimy przy ogniu. Śpimy w namiotach. Pierwszego dnia napotykamy na drodze kilka szałasów, w jakich Pigmeje przebywają podczas polowań.
– Poznaję to miejsce – mówi Pepe. – Tu się wychowałem. Pepe powrócił do domu.

Na początku jedynie słyszymy szelesty w krzakach, ale po dwóch dniach regularnie dostrzegamy świeże tropy słoni. Puszcze Gabonu zamieszkuje słoń afrykański leśny – mniejszy i ciemniejszy, z bardziej okrągłymi uszami niż jego pobratymiec z sawanny. Oba gatunki (dla niektórych podgatunki) różnią się też ciosami, które u słonia leśnego są skierowane bardziej do dołu. Spotykamy je niemal codziennie. Poruszają się zaskakująco cicho. Po ostrzegawczym krzyku maczetera grupa natychmiast się rozpierzcha. Zwierzęta zwykle odchodzą, zostawiając nas w spokoju. Ale gdy atakują, poziom adrenaliny osiąga maksimum. Pewnego razu, siedząc w obozowisku, słyszymy dobiegające z lasu krzyki i przeraźliwy skowyt, przypominający ryk pantery. Mylimy się co do źródła dźwięku. Przerażone twarze wracających do obozu Pigmejów mówią same za siebie. Słonie zaatakowały naszych tragarzy – trzech na trzech. Musieli się ratować paniczną ucieczką po lianach.

Nestor i Augustine, urodzeni łowcy, po założeniu obozu zwykle wychodzą na rekonesans. Widzą i słyszą to, czego my nie jesteśmy w stanie zarejestrować naszymi zmysłami. Wiedzą, jaki wąż syczy, gdzie są słonie, pierwsi dostrzegają zwierzynę, patrząc na ślady, potrafią ocenić, czy pantera szła ścieżką rano, czy wieczorem, w mgnieniu oka odnajdują właściwą drogę. Czasem wydaje się, że krążymy bez sensu, po czym Pigmeje doprowadzają nas dokładnie do celu. Ich podstawową zasadą jest – nigdy nie wychodzić do puszczy w pojedynkę.

Dziewiątej nocy budzi mnie rozległy harmider w pobliskiej dolinie. Wieczorem Pigmeje napili się kawy, co powinno było mnie zastanowić. Nabili maczetę na kij, improwizując oszczep, i urządzili krwawą jatkę. Ofiarą padł dorodny samiec dzikiej świni, źródło mięsa na następne pięć dni. Nasze osłabione organizmy potrzebują solidnej dawki energii, więc w ślad za Pigmejami przystępujemy rankiem do prawdziwej uczty. Jest to jednak uczta podszyta strachem – tereny północnego Gabonu były wielokrotnie nawiedzane przez śmiercionośny wirus Ebola. Naukowcom dotychczas nie udało się ustalić, jakie zwierzę jest jego rezerwuarem i w jaki sposób przenosi się on na człowieka.

Po opuszczeniu systemu rzek Ntem i Kye obieramy azymut na rzekę Mvoung. Pokonujemy strome góry pozbawione mukongo. Coraz częściej przecinamy bai – rozległe polany odwiedzane przez zwierzynę szukającą wodopoju. Na bai wypatrujemy pytonów, które osiągają do 7 m długości. Monotonną walkę z gęstwiną przerywają trzy wydarzenia. Pigmeje znajdują dziką barć, z której wyjmują plastry z miodem – prawdziwy rarytas, zwłaszcza że skończył się nam cukier. Na jednym z górskich grzbietów odnajdujemy kości słonia i dwa piękne ciosy. To niezbity dowód na to, że nie dotarli tu kłusownicy. Niedługo później, idąc ze wzrokiem utkwionym w ziemię, w prześwicie lasu cudem dostrzegam rozległe trawiaste zbocze. Po wyczerpującej wspinaczce w otępiającej duchocie stajemy na szczycie wielkiej bezimiennej góry, skąd podziwiamy zwarty zielony dywan Minkébé. Nie możemy uwierzyć, że przedzieramy się przez ten piekielny gąszcz.

– Światło! – krzyczę szczęśliwy jak dziecko, uzmysławiając sobie, że od kilkunastu dni żyjemy w depresyjnym mroku. Brak cukru fatalnie wpłynął na naszą kondycję, a brak papierosów poważnie obniżył morale grupy. Pigmeje, nałogowi palacze, stali się nieznośni i drażliwi. Fakt, że na tak wymagające „manewry” nie zabraliśmy wystarczająco dużo papierosów, nie jest tylko zwykłym przeoczeniem. To fundamentalny błąd – tak jak nasza niewiedza, że dla tych leśnych ludzi liczy się tylko tu i teraz, a robienie planów jest im zupełnie obce. Wszystkich nas kosztowało to wiele nerwów.

Tuż przed Mvoung niemalże wpadamy na słonia. Krzyk, hałas, strach i widoczny przez ułamki sekund kolos, któremu stanęliśmy na drodze, wychodząc z gęstych krzaków. Ratując się ucieczką, głęboko ranię dłoń. Nie mogę zatamować krwawienia. Leżę na ziemi, ale na nic zdają się moje krzyki, jako że reszta grupy, łącznie z Mepstem odpowiedzialnym za apteczkę, pognała w przeciwnym niż ja kierunku. Kiedy wracają, jestem już poważnie osłabiony. Musimy wszyscy odpocząć – postanawiamy zostać cały dzień nad rzeką Mvoung i zregenerować siły. Już wiemy, że nie znajdziemy lasu katedralnego. Kompleks olbrzymich drzew w środku Minkébé, którego istnienie przyrodnicy jedynie podejrzewają, był jednym z celów wyznaczonych nam przez WWF. Las miał się znajdować na naszej trasie przed rzeką Mvoung. Skupiamy się więc na pozostałych zadaniach. Dokumentujemy na zdjęciach i materiale filmowym jeden z ostatnich nietkniętych obszarów planety i uwieczniamy odchodzące w niepamięć zwyczaje Pigmejów. Szukamy też śladów kłusownictwa, np. łusek po nabojach, by zaznaczyć współrzędne tych miejsc.


Mamy teraz jeden cel: dotrzeć do inselbergów. Nad potokiem rozbijamy główny obóz, z niego wspinamy się na najwyższy – Grand Inselberg (760 m według radzieckich map, nasz GPS wskazuje 719 m n.p.m.). Zdobycie szczytu traktujemy jak osobistą koronację, nagrodę i ucztę dla oka, o której marzyliśmy od początku wyprawy. Długie godziny wpatrujemy się w dywan dżungli pod naszymi stopami, delektujemy się ciszą i omnipotencją przyrody. Spędzamy noc na szczycie, Pigmeje zostają na dole. Stojąc na wąskiej skalistej półce, podziwiamy zachód słońca. Pod nami ryczą słonie. Wsłuchujemy się też w dziwny, nowy dla nas dźwięk. Niesie się, jak szacujemy, nawet na kilkadziesiąt kilometrów. W końcu nie mamy wątpliwości: to wyrąb lasu.

Droga z inselbergów do punktu spotkania z ekipą pirogerów na rzece Oua to już tylko walka z głodem, kontuzjami i ze zmęczeniem. Przez dwa długie dni brniemy przez niekończące się bagna, gąszcze, kolce, a wieczorem czeka nas nagroda w postaci znienawidzonych sardynek. Alex ma lekki nawrót malarii, którą natychmiast torpedujemy tabletkami. Odliczamy kilometry, działamy jak automaty. Którejś nocy budzi mnie deszcz – rzęsisty, ciężki, hałaśliwy. Ale czy deszcz może walić o podłogę namiotu? Atakują nas termity! Przepędzony żarem z ogniska wściekły żywy dywan zapada się pod ziemię.

Koło południa 20. dnia wyprawy docieramy do umówionego miejsca. Wszyscy w milczeniu wpatrują się w punkt na wąskiej, pełnej mielizn i zawalonej konarami rzece Oua. Pirogerzy wypłynęli poprzedniego dnia, w sprzyjających warunkach droga w górę rzeki zajmie im dwie doby. Czy dopłyną? Nie mamy z nimi żadnego kontaktu. Zjadamy ostatnie puszki sardynek.

Nestor i Alex wracają z rekonesansu. Twierdzą, że trzeba iść w dół rzeki, bo pirogi tu się nie przedrą. Wybucha ożywiona dyskusja, podczas której analizujemy plany awaryjne. Pierwszy: ewakuacja do dróg kompanii drzewnych kilkadziesiąt kilometrów na zachód. Drugi: budujemy tratwę i płyniemy w dół Oua. Trzeci, ostateczny: liczymy na pomoc konsula i helikopter.

Leżymy, głodujemy, chodzimy wte i wewte, nasłuchując. Czy to dźwięk silnika? Nie, to brzęczą muchy. Wreszcie drugiego dnia oczekiwania słuch nas nie myli. Z daleka dobiega przerywane warczenie motoru. O wirtuozerii pirogerów przekonujemy się, spływając w dół rzeki. Trudno właściwie mówić o spływie. Minkébé nie folguje nam do samego końca – mijamy konary, głazy, przedzieramy się przez gąszcz, błądzimy w wodnych labiryntach Oua, przeciągamy łodzie nad zwalonymi ogromnymi pniami, tracimy siły, wypychając je ze ślepych odnóg. Późnym wieczorem nasza 14-osobowa grupa rozbija ostatni obóz nad rzeką.

O 4.00 rano wsiadamy do pirog, w których spędzimy cały dzień. Po kilku godzinach zmagań rzeka wreszcie robi się szersza i głębsza. Z przerażeniem stwierdzamy, że w ciągu doby poziom wody w Oua opadł o jakieś 20–30 cm. Jeszcze jeden dzień i byłaby niespławna. Nad rzeką pojawiają się pierwsi rybacy i w końcu wypływamy na potężną, majestatyczną Ivindo. Wstaję na nogi i po trzech tygodniach spędzonych w dżungli, kiedy powinienem mieć po uszy jej monotonii, wpatruję się w osłupieniu w krajobraz. Po raz kolejny dociera do nas, że ujrzeliśmy cud natury, zagubiony Eden, perłę Afryki. Nasza ekspedycja dobiega końca. Dopływamy do ujmującego Makokou, miasteczka, które nie zasypia. Idziemy na barwne ulice jeść, pić i tańczyć.