Niedaleko od centrum Oslo na skalistym cyplu zimnego fiordu powstał narodowy cmentarz-muzeum sławnych okrętów.

Podobnych miejsc jest mnóstwo na całym półwyspie Bygdøy. Znajdują się w nich długie łodzie wikingów i statki rybackie z XIX w., można nawet zobaczyć sławną tratwę Kon-Tiki z drzewa balsy, którą w 1947 r. Thor Heyerdahl przepłynął Pacyfik.

Spośród marynistycznych świątyń Oslo najbardziej rzuca się w oczy stojąca nad lustrem wody spiczasta konstrukcja ze szkła i metalu w kształcie ogromnej litery A. Wewnątrz skąpany w przefiltrowanym świetle spoczywa krzepki, drewniany szkuner o nazwie Fram zbudowany w 1892 r.

Fram (co znaczy „naprzód”) jest najsłynniejszym chyba okrętem w długiej historii morskich wypraw Norwegii oraz symbolem polarnej eksploracji. Nic w tym pękatym wehikule nie zdradza, że odbył jakieś mordercze wojaże. Historia Frama jest nowożytną skandynawską sagą, opowieścią o podjęciu niewyobrażalnie ciężkiego wyzwania i o mądrym przywództwie. Sam statek jest inżynierskim majstersztykiem – wzmocniony kadłub przez trzy lata wytrzymywał napór arktycznych lodów. Potwierdzając trafność wyboru imienia, Fram wbił się w zamrożoną krainę dużo głębiej niż wtedy jakikolwiek inny okręt.

Jego budowę zlecił Fridtjof Nansen – posępny uczony i eksplorator. Ten norweski bohater narodowy poprowadził statek w szaleńczo niebezpieczny, dziewiczy rejs pośród polarnych mgieł. I choć obecnie poza Norwegią bardziej znani są inni poszukiwacze lodowych przygód – Peary, Scott i Amundsen – o nim również każdy powinien usłyszeć. Nansen zapoczątkował bowiem nowoczesne badania polarne. Wszyscy inni byli jego następcami.

Nansen był postawnym mężczyzną o jasnych włosach. Nie przypominał donkiszotowskich łowców chwały typowych dla złotego wieku wypraw polarnych. Stanowił raczej połączenie współczesnego wikinga i człowieka renesansu: był utalentowanym pisarzem, rozchwytywanym prelegentem, pierwszorzędnym zoologiem i wybitnym mężem stanu. Mówił płynnie co najmniej w pięciu językach, biegle posługiwał się aparatem fotograficznym, sporządzał piękne mapy i ilustracje, prowadził obfitą korespondencję z naukowymi luminarzami swoich czasów i zajmował się badaniami z niezwykłą intelektualną precyzją. Jeden ze współczesnych mu niemieckich uczonych powiedział o Nansenie, że mikroskopem posługuje się równie dobrze jak czekanem i nartami. Miał wybitne osiągnięcia naukowe, m.in. napisał przełomowy artykuł o ośrodkowym układzie nerwowym.

W 1888 r. Nansen poprowadził pierwszą wyprawę transgrenlandzką – z typową dla siebie powściągliwością nazywając ją „wycieczką narciarską”. Ponieważ nie zdążył na ostatni statek powrotny, zmuszony był spędzić zimę wśród tubylców w Arktyce, polując na foki i ucząc się pływania kajakiem. W 1890 r. opublikował wysoko ocenioną relację z tej wyprawy zatytułowaną Na nartach przez Grenlandię, oraz barwny opis etnologiczny Eskimowie, ich kraj, życie i obyczaje. Grenlandzkie przygody sprawiły, że stał się głównym popularyzatorem sportu narciarskiego. W Muzeum Nart w Holmenkollen na przedmieściu Oslo Nansen jest przedstawiony jako bóstwo w futrach i na dwóch deskach, ojciec założyciel narodowego sportu Norwegii.

Spośród różnorodnych dokonań Nansena wyprawa Framem w latach 1893–1896 była najbardziej znacząca. Nadała życiu badacza dramatyczny wymiar. Pomysł, który przyświecał ekspedycji, był tak niezwykły, że największe wówczas autorytety w kwestiach polarnych, z Royal Geographic Society włącznie, uznały go za samobójczy. Nansen wyruszył, by – jak sam to ujął – „poddać się lodowi”.
Badacz chciał osiągnąć to, co nie udało się wcześniejszej wyprawie polarnej. W 1879 r. amerykański statek USS Jeannette został uwięziony w lodach dryfujących powyżej Syberii. Lodowy pak niósł Jeannette przez Arktykę aż 21 miesięcy. Jednak w końcu napór lodu zgniótł jednostkę, która 13 czerwca 1881 r. poszła na dno. Choć załoga ruszyła ku Syberii, ponad połowa 33-osobowej ekipy zginęła. Po trzech latach znaleziono przedmioty z Jeannette wyrzucone na brzeg Grenlandii. Dryfowały z lodem przez tysiące kilometrów. Czytając o pozostałościach Jeannette, Nansen zastanawiał się, czy silny prąd idący przez Arktykę ze wschodu na zachód mógłby przetransportować ekspedycję na biegun północny lub chociaż w jego pobliże. Był to pomysł niekonwencjonalny. – Uznać wielkość sił natury i spróbować działania z nimi, a nie przeciw nim – mówi Roland Huntford, biograf Nansena.

Sztuka polegała oczywiście na tym, by zbudować statek mocniejszy od Jeannette. Właśnie z tą myślą w 1891 r. Nansen wynajął znakomitego norweskiego konstruktora okrętowego Colina Archera. Zaprojektował on osobliwie zaokrąglony kadłub, bez wydatnej stępki, ale z konstrukcją umożliwiającą podnoszenie steru i śruby, by ochronić je przed miażdżącym lodem. Ładownię wzmacniały potężne belki. Ciepło badaczom zapewnić miała izolacja z grubego filcu, włosia reniferów, wiórów korkowych i smoły. Aby rozświetlić czerń nocy polarnej, na statku zainstalowano lampy łukowe i wiatrak, który generował prąd. Pod pokładem znajdowała się przytulna mesa ozdobiona rzeźbionymi smoczymi głowami i biblioteka z 600 książkami wybranymi przez Nansena.

Żona Nansena Eva ochrzciła okręt imieniem Fram w obecności tysięcy sympatyków zgromadzonych wzdłuż nabrzeży portu Oslo. Badacz z 13-osobową załogą i zapasami na pięć lat w 1893 r. opuścił miasto, kierując się ku Wyspom Nowosyberyjskim.

Zgodnie z oczekiwaniami statek został uwięziony w lodach we wrześniu. Napór był ogromny, nieustannemu ścieraniu się i pękaniu brył towarzyszyły upiorne odgłosy. Zaczęły się ogłuszające hałasy, wstrząsało całym statkiem – zapisał Nansen. Hałas ciągle narasta, wydaje się, jakby naraz grzmiały wszystkie piszczałki w organach. Lód – napisał dwa dni później – stara się ze wszystkich sił zetrzeć Frama na proszek. Statek bez szwanku wytrzymał to przerażające zgniatanie i po prostu uniósł się, nienaruszony, na lodzie. Z czasem Nansen zaczął się śmiać: żyjemy jak w zamku nie do zdobycia.
Fram nadal wędrował z krami w kierunku bieguna z zawrotną prędkością kilku kilometrów na dobę. Mimo paru trudniejszych momentów (m.in. ataku niedźwiedzia polarnego, który pogryzł jednego z ludzi i zabił dwa psy) pierwsze dwa lata wyprawy były zaskakująco łatwe. Ekipa jadła dobrze w jasnej, ciepłej mesie. W długie arktyczne noce załodze przygrywały automatyczne organy, a lampy elektryczne, pisał Nansen, działają na naszego ducha jak haust dobrego wina. Zespół wydawał własną gazetę, organizował – dla gimnastyki – wyjścia na narty na lód i wykonywał wiele sondowań głębokości i innych pomiarów, ale nudy nie dawało się uniknąć. Jeden z członków załogi przeklinał mnisi żywot, jaki prowadzimy w tej martwej strefie. Ludzie Nansena jednak nie cierpieli. Ja sam – napisał szef wyprawy – z pewnością nigdy nie wiodłem bardziej sybaryckiego życia.

 

Na początku drugiego roku Nansen był już pewny, że Fram nie dotrze na biegun. Żeby osiągnąć cel, musiał wyjść na lód z psami i saniami i ruszyć na piechotę. Na towarzysza wybrał sobie Hjalmara Johansena i w marcu 1895 r. opuścili komfortowego Frama. Zagrzmiała armatnia salwa i dwaj narciarze, wyposażeni w trzy pary sań i dwa kajaki, ze sforą 28 psów, skierowali się na północ. I rychło wpadli w tarapaty. Trudny teren, kłopoty ze sprzętem, szybko przemieszczające się w przeciwnym kierunku kry niwelowały ich postępy. Gdy zapasy zaczęły się kurczyć, musieli zabić najsłabsze psy i wykarmić nimi pozostałe. Do kwietnia posunęli się na północ – 14 minut poza 86. równoleżnik. Chociaż od bieguna dzieliły ich jeszcze 364 km, żaden człowiek tak głęboko do tej pory się nie zapuścił. Był to największy jednorazowy skok w nieznane w 400-letniej historii eksploracji Arktyki.

Nansen przyrzekł Evie, że wróci żywy i to było dla niego dużo ważniejsze niż ryzykowanie życia dla nieśmiertelności na biegunie. Myślisz o mnie – napisał jej którejś nocy w dzienniku. Twoje myśli fruną na północ w wielkie pustkowie. Nie wiedzą, gdzie mnie szukać.

Wobec tego roztropnie postanowił zawrócić. Dwaj polarnicy nie ruszyli jednak ku Framowi, który zresztą zdryfował poza ich zasięg, lecz w stronę odległego archipelagu Ziemi Franciszka Józefa, blisko 1 000 km na południe. Tę desperacką wędrówkę po krach z pewnością należy zaliczyć do najbardziej uciążliwych i morderczych przedsięwzięć polarnych, jakie kiedykolwiek zostały podjęte. Mijały miesiące. Wędrowcy musieli zabić pozostałe psy (podrzynając im gardła, by zaoszczędzić amunicję). W czasie szczególnej mizerii żywili się polewką z psiej krwi. Gdybym powiedział, że to jest smaczne, skłamałbym – napisał Johansen. Dało się jednak strawić, a to najważniejsze.

W ciągu lata 1895 r. Nansen i Johansen na próżno szukali Ziemi Franciszka Józefa. Przez trzy miesiące chodzimy po tej lodowej pustyni – rozpaczał Nansen – i wciąż tu jesteśmy. Wędrując czasem pieszo, czasem na nartach, czasem kajakiem, przedzierali się przez niekończące się labirynty lodowych wysp porozdzielane kanałami roztopionej brei. Nansen przyznał, że on i Johansen nie mieli w tym momencie widoków na wybrnięcie z sytuacji. Dryfujący lód nie do przebycia w każdym kierunku, gwałtownie zmniejszające się zapasy żywności, a teraz nawet nic do schwytania czy ustrzelenia... W nocy leżę i nie śpię godzinę, łamiąc sobie głowę, jak znaleźć wyjście z naszych tarapatów.

W końcu, 6 sierpnia, dwaj mężczyźni dotarli na wyspę – pierwszy ląd, na którym stanęli od blisko trzech lat. Teraz polując na białe niedźwiedzie i morsy, szybko zapewnili sobie obfitość mięsa i odzyskali siły. Posuwali się na południe lodowatego archipelagu i po trzech tygodniach zdali sobie sprawę, że będą musieli spędzić w Arktyce jeszcze jedną mroczną zimę. Za pomocą złamanej płozy sań, która posłużyła im za oskard, zbudowali coś w rodzaju gawry. Spędzili w niej następne dziewięć miesięcy, dzieląc jeden natłuszczony śpiwór i żywiąc się mięsem niedźwiedzi polarnych smażonym na sadle morsów. Skazani na tak ciężkie warunki, jakoś zachowali równowagę ducha. – Nie kłóciliśmy się – powie później Johansen. – Jedyna rzecz, to że paskudnie chrapię... i Nansen wtedy szturchał mnie w plecy.

Gdy nadeszły wiosenne roztopy, zdecydowali się opuścić norę. Na nartach i kajakiem posuwali się na południe archipelagu. Pewnego razu mors wywrócił kajak Nansena. Wyciągnęli łódkę na wyspę Northbrook, żeby się wysuszyć – zaczynali przygotowania do niebezpiecznej podróży przez pełne morze, na Spitsbergen, gdzie, jak optymistycznie zakładali, uratuje ich jakiś norweski statek łowców fok lub wielorybników. Ale wtedy, 17 czerwca, Nansen stwierdził, że słyszy dobiegające gdzieś spoza zmarzniętych pustkowi szczekanie psa. Ruszył na nartach za poszarpany grzbiet sprawdzić, co to jest. Napisał: Nagle wydało mi się, że słyszę okrzyk człowieka... Ale mi waliło serce, krew uderzyła do głowy... Krzyknąłem całą mocą w płucach. W pewnej odległości stał tam inny człowiek. Nansen zbliżył się i zaraz potem dwaj mężczyźni cieszyli się niezwykłą chwilą, podobną do spotkania Henry’ego Stanleya i Davida Livingstone’a w Afryce.


– Czy pan Nansen? – spytał tamten, przyglądając się czarnemu jak sadza łachmaniarzowi.
– Tak, to ja. Na Jowisza! Cieszę się, że pana widzę!
– Odbył pan piękną podróż – powiedział do Nansena – i jestem strasznie szczęśliwy, że jako pierwszy mogę panu pogratulować powrotu.

Wybawcą Nansena był znakomity brytyjski badacz i podróżnik Frederick George Jackson. Poznali się z Nansenem cztery lata wcześniej w Londynie. Jackson przypłynął statkiem Windward na Ziemię Franciszka Józefa i przygotowywał się do własnej próby zdobycia bieguna. Nie szukał Nansena, ale wiedział, że Norweg może być w pobliżu.

Szanse na spotkanie się na tej zagubionej wyspie były nikłe i gdyby brytyjski podróżnik nie pojawił się właśnie w tym momencie, Nansen i Johanson prawdopodobnie by zginęli. Jackson zaprosił obu wędrowców do chaty, w której miał bazę, i tam czekali na Windwarda, wysłanego rok wcześniej po zaopatrzenie do Anglii. Statek zabrał ich do domu.

Latem 1896 r. w Norwegii Nansena i Johansena przyjęto tak, jakby wrócili z ciemnej strony Księżyca. Powitanie bohaterów było tym gorętsze, że po tygodniu nadeszła wspaniała wiadomość, iż Fram pod komendą kapitana Otto Sverdrupa uwolnił się z lodów Arktyki.

Nieważne, że Nansen nie w pełni osiągnął zamierzony cel i nie dotarł na biegun. Był jednak blisko, działał we wspaniałym stylu, w czasach gdy jego rodacy, wciąż pod szwedzkim panowaniem, spragnieni byli prawdziwego bohatera. Chociaż ekspedycja miała dużo szczęścia, fakt, że nie zginął ani jeden jej uczestnik, jest świadectwem umiejętności przewidywania i zdrowej oceny sytuacji przez Nansena.

Poza udowodnieniem teorii o prądzie arktycznym podróżnik dokonał ważnego odkrycia: Arktyka to bardzo głębokie morze pokryte dryfującymi lodami, będącymi w nieustannym ruchu i niemal brak tam lądu. Innymi słowy – Arktyka jest oceanem.

Nansen stał się światową znakomitością, bożyszczem mdlejących dam i idolem tak różnych postaci jak Juliusz Verne i amerykański prezydent William McKinley. Jego imię nosiły sardynki, piosenki, a nawet wódka. Po paru miesiącach po zakończeniu podróży ruszył w długi objazd, składając relację ze swojej odysei i promując najdalszą Północ.

Jedną z wielu ujmujących cech osobowości Nansena była umiejętność wycofania się w porę. Czując, że skończył się czas jego przygód, pozostawił wyścig do biegunów Peary’emu, Scottowi i swemu rodakowi, Amundsenowi (który zresztą pożeglował Framem ku Antarktydzie i uczynił z niego punkt startowy pierwszej udanej wyprawy na biegun południowy). Sam Nansen zajął się oceanografią, meteorologią i dyplomacją. W 1906 r., rok po uniezależnieniu się Norwegii od Szwecji, został ambasadorem swojego kraju w Wielkiej Brytanii. Po śmierci żony Evy u jego boku przewinął się imponujący korowód międzynarodowych piękności. Mianowany wysokim komisarzem Ligi Narodów, pomagał wracać do domu jeńcom wojennym i brał udział w rozwiązywaniu kryzysu uchodźców w Turcji i Rosji Radzieckiej po I wojnie światowej. Ta praca przyniosła mu w 1922 r. Pokojową Nagrodę Nobla.

Eksplorator Północy zmarł na atak serca osiem lat później na balkonie swojego „zamczystego” domu w Lysaker na przedmieściu Oslo. Jego prochy są tam złożone pod zwykłym kamieniem nagrobnym na południowym trawniku. Miał 69 lat. Obecnie w budynku mieści się instytut zajmujący się głównie polityką energetyczną i środowiskiem oraz małe muzeum. W gabinecie Nansena na najwyższym piętrze wieży wciąż można zobaczyć przedmioty z czasu jego wypraw polarnych, na ogół tak, jak je zostawił: wykresy i rozpadające się już mapy, eskimoskie „okulary słoneczne” zrobione z drewna z wyciętymi szczelinami i nieco sparciałą skórę białego niedźwiedzia leżącą na skrzypiącej drewnianej podłodze.

Z gabinetu widać fiord, w którym zwodowano Frama i gdzie teraz spoczywa w swoim grobowcu-muzeum. A jego fotel przy biurku jest zwrócony do okna, w jedynym kierunku, który dr Fridtjof Nansen uznawał: naprzód. 

tekst: Hampton Sides