I pomyśleć, że nasz wymarzony dom, nasz azyl z dala od miasta, znaleźliśmy i kupiliśmy w Blue Monday, najbardziej depresyjny dzień w roku – śmieje się Paweł Inglot, który wraz z żoną Olgą we wsi Dębno niedaleko Wołowa otworzyli agroturystykę Inglotówka.

Zanim jednak przyjęli w ubiegłym roku pierwszych gości, organizowali lekcje konnej jazdy i zajęcia z hipoterapii. Olga jest bowiem instruktorką jeździectwa. I to od koni wszystko się zaczęło. Oboje są z Wrocławia. Paweł przez 15 lat prowadził firmę reklamową, Olga, architektka krajobrazu, graficzka, ilustratorka i specjalistka od wzornictwa przemysłowego, zajęła się wychowywaniem trzech córek. A gdy te podrosły, wróciła do pracy. Na dodatek znalazła ją… w Gdańsku. Dzielili więc z Pawłem życie na dwa miasta.

– Aż przyszła chwila, kiedy uznaliśmy, że dość już tej tułaczki, że albo teraz, albo nigdy. I postanowiliśmy wynieść się za miasto i zająć naszą pasją, jaką są konie – wspomina Olga.  

Wymarzonego miejsca szukali w różnych regionach Polski, nawet na Żuławach Wiślanych oraz na Podkarpaciu, gdzie Paweł w dzieciństwie spędzał lato u babci i jak mówi, zawsze lubił „szwendaczki po łąkach i polach”.  

– Chciałam, żeby w okolicy było dużo lasów, żebym mogła po nich jeździć konno. Ostatecznie uznaliśmy też, że choć chcemy mieszkać poza miastem, to jednak nie więcej niż godzinę jazdy od Wrocławia. I tak trafiliśmy do wsi Dębno. Zaryzykowaliśmy, ale mieliśmy też poduszkę finansową, która dała nam poczucie bezpieczeństwa – dodaje Olga.

Pizza z pieca Hefajstos

Siedzimy w starej stajni, której historia sięga 1914 r. To właśnie tutaj przyjmowani są goście. Na parterze jest kuchnia z najprawdziwszym glinianym piecem, który ulepił zdun Gustaw i któremu nadał imię Hefajstos, a na piętrze przytulne pokoje z miejscami nawet dla 12 osób.

– Masz ochotę na pizzę? – dopytuje Paweł. Pewnie, że mam! Tyle że w Inglotówce goście sami ją muszą sobie przygotować, a przy okazji integrować się ze sobą. – Pomyślałem, że to świetny sposób na proste warsztaty, bo kto nie lubi pizzy? I to był strzał w dziesiątkę, gdyż nie tylko goście, którzy u nas nocują, na nie przychodzą, ale też sporo sąsiadów, mieszkańców gminy Wołów – dodaje gospodarz.

Dla mnie jednak robi wyjątek i sam staje przy kuchennym blacie. Widzi, że po kilkugodzinnej podróży z Warszawy jedyne, na co mam ochotę, to zasiąść do stołu, zjeść coś dobrego i napić się marokańskiej miętowej herbaty, którą właśnie zaparzyła Olga.  

Paweł podaje mi trójkątny placek z pyszną pomidorową salsą, serem i salami na ceramicznym talerzyku. I to nie byle jakim, bo wypalonym i pomalowanym w konie przez Olgę w jej małej przydomowej pracowni. Tak, Olga zdecydowanie jest kobietą wielu talentów! I lubi urządzać wnętrza, co widać dobrze w odrestaurowanej stajni.

Z koryta, z którego krowy i konie piły kiedyś wodę, powstał zlew (choć najpierw miały być w nim posadzone zioła), rodzinny stół został zbity ze starej więźby dachowej, a kuchenna wyspa, przy której siedzimy na wysokich barowych stołkach – z desek z odzysku. Kredens, gdzie trzymane są szklanki czy kieliszki, jest zaś od przyjaciółki – zbieraczki staroci z Wrocławia, która wstawiła go do Inglotów na przechowanie, a został na zawsze. Olga w urządzaniu stajni nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Wnętrza chce zapełnić sztuką, wyposażyć je rzeczami od lokalnych artystów, które będzie można także kupić.  

Przysiada się do nas Ida, najmłodsza z trzech córek Inglotów. – To mój ulubiony dom, mamy dwa pieski Lolę i Pakusia, pięć kotów i dziesięć koni – wylicza. A Paweł dodaje, że wiosną i latem można poleżeć na ich łące, poczytać książki, a przez cały rok zregenerować się w leśnym spa – w Inglotówce jest i sauna, i bania, z których każdy może skorzystać.

Rzeczy ulotne

Dopytuję Olgę i Pawła, co dała im wyprowadzka na wieś. – Zdecydowanie zwolniliśmy i zaczęliśmy dostrzegać rzeczy ulotne. Chłoniemy zapachy, dźwięki, przemiany zachodzące w naturze. Ćwiczymy naszą uważność. Cieszymy się, gdy widzimy żurawie przelatujące nad domem albo niebo pełne gwiazd, którym zachwycamy się zwłaszcza wiosną i latem, leżąc na kocu – odpowiadają.

Choć przyznają, że agroturystyka to także ciężka codzienna praca, zwłaszcza gdy prowadzi się ją tak jak oni – angażując się na tysiąc procent, a nie traktując tego jako dodatkowe zajęcie. Bo, jak podkreślają, zależało im na stworzeniu miejsca prawdziwie rodzinnego, zgodnego z ich filozofią życia, charakterem i sercem. – Zapuściliśmy tu korzenie – mówi z pełnym przekonaniem Olga.  

W tak pięknym, odludnym miejscu i z tak dobrą energią przekazywaną przez właścicieli nawet i ja miałbym ochotę zapuścić korzenie, gdyby nie fakt, że Inglotówka była jedynie krótkim przystankiem w mojej podróży przez Dolny Śląsk. Jechałem bowiem w stronę Sudetów Środkowych, by odkryć w nich jeszcze więcej miejsc idealnych na ucieczkę od miasta.

Marny los Małgorzaty

Kręta droga poprowadziła mnie do jednej z najpiękniejszych warowni na Dolnym Śląsku, zamku Grodno w Zagórzu Śląskim znajdującego się na Europejskim Szlaku Zamków i Pałaców. Jest na nim ponad 20 historycznych obiektów z regionu, m.in. zamki Czocha, Książ, Grodziec, Sarny, Topacz czy Wleń. Grodno jest jednym z najlepiej zachowanych, a jego początki w tym miejscu sięgają czasów Piastów Śląskich. Pod koniec XVI w. zamek został przebudowany na renesansową rezydencję.

Stoi na górze Choina, 450 m n.p.m. Dojść do niego może każdy i to bez zadyszki. Spacer z bezpłatnego parkingu zajmuje maksymalnie kwadrans. W zamku można zobaczyć wiele z zachowanych średniowiecznych murów, jak i niektóre z ocalałych renesansowych pomieszczeń, a oprowadzanie przez przewodnika wliczone jest w cenę zwiedzania. Odwiedzam więc budynek bramny (można w nim przenocować), kaplicę z renesansowym portalem, sień zamkową, salę tortur, oglądam krzyże pokutne, dziedziniec górny, sale rycerską i myśliwską.  

Zamek Grodno położony jest na wysokości 450 m n.p.m. (Fot. Lazy_Bear/Shutterstock)

Zaglądam też do lochu księżniczki Małgorzaty. Biedaczka skończyła marnie, walcząc o prawa kobiet. Jak głosi legenda, kiedy Śląskiem władali jeszcze książęta z rodu Piastów, zamek Grodno dzierżył mężny, dumny burgrabia, a w warowni mieszkała z nim córka Małgorzata. Kiedy dziewczyna skończyła 13 lat, ojciec postanowił wydać ją za mąż. Ale nie za tego, w którym się zakochała (był jednym z rycerzy starających się o jej rękę), a za 70-letniego, majętnego właściciela sąsiedniego zamku, który po pochowaniu czwartej żony zapragnął nowej.  

Małgorzata nie chciała takiej przyszłości, dlatego w trakcie jednej z przechadzek z niechcianym kandydatem na męża zepchnęła go z Kruczych Skał wznoszących się stromo nad rzeką Bystrzycą. Zginął na miejscu. Niestety, ojciec widział wszystko z zamkowej wieży. Małgorzatę zamknął w lochu i skazał na okrutną śmierć z głodu.

Tę historię opowiadają sobie wszyscy ci, którzy wchodzą na zamkową wieżę i palcami wskazują skały, na których Małgorzata walczyła o swoją niezależność. I zachwycają się panoramą na znajdujące się po stronie zamku Góry Wałbrzyskie i będące po drugiej stronie malowniczej rzeki Bystrzycy, zmieniającej się wyżej w zaporowe Jezioro Bystrzyckie, Góry Sowie.

Wychodząc z zamku, podpytuję jeszcze przewodnika, gdzie warto coś zjeść w okolicy, bo zaczynam odczuwać lekki głód. – Jedź na pstrąga do Cichej Wody. Niczego lepszego nie trafisz! – zapewnia.

Zamek Grodno stoi na górze Choina nad rzeką Bystrzycą (Fot. ewaplesna/Shutterstock)

W sercu gór Swoich

Po pół godzinie jazdy docieram do Lasocina w sercu Gór Sowich, miejscowości położonej na szlaku na szczyt Wielkiej Sowy (1015 m n.p.m.). To właśnie tutaj znajduje się rodzinna agroturystyka Cicha Woda, założona ponad 20 lat temu przez Szymona Balaka i jego żonę Mirosławę, a prowadzona dziś przy wsparciu syna Grzegorza i synowej Magdy.

– Wszystko zaczęło się przez przypadek. Od niewielkiego zadaszonego grilla, na którym zaczęliśmy przyrządzać pstrągi wyławiane z naszego stawu. Pewnego dnia przyszła do nas grupa letników i spytała, czy poczęstujemy ich rybą. Tak też się stało, a następnego dnia przyprowadzili kolejnych turystów, którzy już za grillowanego pstrąga chcieli zapłacić – wspomina 76-letni pan Szymon, któremu zdecydowanie mogę pozazdrościć wigoru.

Od tamtej pory w Lasocinie wiele się zmieniło. Zamiast budki z grillem jest pokaźnych rozmiarów restauracja, są pokoje dla gości, którzy dopominali się miejsc noclegowych po wieczorach spędzonych przy rybie i różnych napitkach. Jest także niewielki ogród, w którym można się pobawić z alpakami albo suczką Lili uwielbiającą dzieci. A wokół lasy i górskie zbocza, na których wypasają się owce i kozy.  

– Ludzie zaczęli zamawiać tyle pstrągów (sprowadzane są z hodowli nadmorskich i wpuszczane do stawu), że w kuchni pracowała już nie tylko mama, ale też ciocie Ela, Mariola i Rózia, której szarlotka trafiła nawet do menu. Bez nich byśmy sobie nie poradzili – opowiada Grzegorz.  

W restauracji wszystkie stoliki zajęte. Mój pstrąg wychodzi dziś spod ręki Agnieszki, szefowej kuchni. Jest niezwykle aromatyczny – to za sprawą czosnku i mieszanki ziół, która jest rodzinnym sekretem i nie zmieniła się od lat. – Jeśli tak lubisz ryby, to musisz jechać do łowiska Złota Woda. Tam też zjesz pysznego pstrąga. Moja córka Kalina go bardzo lubi. Jest podawany zupełnie inaczej niż u nas – poleca Grzegorz, a ja zapisuję adres tego miejsca i planuję wpaść na kolację.  

Po uczcie w Cichej Wodzie jadę do wsi Łomnica, gdzie wynająłem pokój w agroturystyce Leszczynowe Wzgórze. A po drodze trafiam na miejsca, które rzadko są na listach tych najważniejszych do zobaczenia na Dolnym Śląsku, choć może to i lepiej, bo ludzi w nich mniej i łatwiej o zachwyt. A ten pojawił się u mnie, gdy patrzyłem na kamieniołom Głuszyca nazywany Kamykami, położony na stokach góry Ostoja. Dawniej pozyskiwano tutaj ciemną skałę wulkaniczną o składzie zbliżonym do bazaltów, którą nazywano melafirem. W latach 70. ub. wieku wyrobisko zalano wodą i powstał malowniczy staw popularny wśród wędkarzy. Zaś zbocza kamieniołomu upodobali sobie wspinacze (zwłaszcza zimą lubią się wspinać po tworzących się lodospadach).  

Z Kamyków blisko już do wsi Grzmiąca, z której wyruszam na zielony szlak biegnący na Gomólnik Mały (807 m n.p.m.). To w moim przypadku niespieszny spacer przez górskie łąki i wysoki las, trwający niecałą godzinę, choć jest też trasa zdecydowanie bardziej wymagająca, zajmująca ponad dwie godziny – przez Muflonową Perć. Na Przełęczy pod Gomólnikiem zielony szlak spotyka się z czarnym, na który gdybym się wybrał, dotarłbym m.in. do Skalnej Bramy i ruin zamku Rogowiec.

Tymczasem na szczycie Gomólnika czeka na mnie nagroda. I to jaka! Z nowego, niewielkiego drewnianego tarasu widokowego w kształcie spodka, który idealnie wtopił się w krajobraz, dostrzec można szczyty: Jeleniec, Rogowiec, Borową, Suchą, Jałowiec, Ślężę i Wielką Sowę. Dobre to miejsce na posiedzenie w ciszy albo na rodzinny piknik z ogniskiem i pieczonymi kiełbaskami, jaki można urządzić obok tarasu (jest przygotowane palenisko), i nacieszenie oka zielenią.

Przy odrobinie szczęścia na szlakach w Górach Sowich można spotkać muflona (Fot. Ondrej Prosicky/Shutterstock)

Leszczynowy sad i Złota Woda

Na Leszczynowe Wzgórze w Łomnicy dojeżdżam przed zmrokiem. Gdy podjeżdżam pod dom, Michała Adamczyka, gospodarza tego miejsca, zastaję przy rąbaniu drewna. – Roboty wokół domu jest zawsze tyle, że trudno się z nią uporać, choć ja to bardzo lubię – podkreśla Michał, z zawodu fotograf, pracujący m.in. dla Filharmonii Sudeckiej w Wałbrzychu. Niewielką agroturystykę prowadzi wraz z żoną Patrycją.  

Są tutaj trzy pokoje (borsuk, muflon i sowa) dla 12 osób, wspólna sala z kuchnią, w której można oglądać zdjęcia okolicy z lotu ptaka autorstwa Michała. I tyle natury dookoła! Adamczykowie mają kilkuhektarowy sad leszczynowy ze ścieżkami do spacerowania i z miejscem na ognisko. Wkrótce też odkrywam, że polecane łowisko Złota Woda mam dosłownie pod nosem. Tak więc po zachodzie słońca zaglądam do restauracji na pstrąga z patelni. Mam szczęście, bo zastaję w niej Gracjana Rudnickiego, który wraz z tatą Jerzym serwują, jak czytam w komentarzach w internecie, „najlepsze ryby pod słońcem”.  

Zanim zamówię pstrąga, z uwagą przypatruję się wnętrzom rodzinnej restauracji i browaru. Zgromadzono w nich niepoliczalną wręcz ilość antyków: starych radioodbiorników, wag, elementów pieców do wypieku chleba oraz przedwojenne nalewaki do piwa. Jest też potężna kolekcja 1,2 tys. kufli (a na wystawienie czeka ich jeszcze ponad 3,5 tys.). – Skupujemy te wszystkie artefakty od miejscowych zbieraczy, a zaczęło się od pewnego pana, który przyniósł nam starą bambusową wędkę – mówi Gracjan.  

Wracamy jednak do stołu, bo właśnie pojawiła się na nim ryba. Jej wyjątkowość polega na tym, że u Rudnickich nie przyprawia się pstrąga czosnkiem i ziołami, a jedynie po wyciągnięciu z wody i wypatroszeniu obsypuje solą i wrzuca na patelnię (smaży się po 3 min z każdej strony). Najlepiej jeść rybę palcami i zacząć od chrupiącej skórki posmarowanej lekko masłem i skropionej cytryną, a potem dobrać się do soczystego mięsa. Gracjan wspomina, że rekordzista za jednym razem pochłonął dziewięć pstrągów. Ale zapewniam was, że wystarczy jeden, by mieć pyszne wspomnienia Dolnego Śląska.

„Polska Jest Najpiękniejsza” to nowy cykl redakcji „National Geographic Traveler”, w którym odkrywamy mniej znane, ale równie fascynujące miejsca w naszym kraju. Reportaże z nagrodzonych miast i wsi ukażą się co miesiąc zarówno na łamach prasowego, jak i internetowego wydania naszego magazynu.