Zdaniem tych, którzy mają fioła na punkcie pociągów i Dolnego Śląska, to najpiękniejsza trasa w tej części Polski. Dla mnie wyjątkowa. Po pierwsze smaczna, po drugie pełna tajemnic. Na dodatek po drodze mnóstwo niesamowitych widoków i ciekawych ludzi. A wszystko na zaledwie 52 kilometrach. 

Zanim ruszę w podróż, muszę podjąć decyzję. Tylko jadę i oglądam świat z okna czy wysiadam, zwiedzam, spotykam się ze znajomymi. Dolny Śląsk znam jak własną kieszeń, ale tą trasą będę jechać pierwszy raz. Stawiam więc na to drugie. Trasa 286 nie ma charakteru stricte wycieczkowego, ludzie po prostu dojeżdżają nią do pracy. Takie zresztą było zadanie tej linii, gdy powstawała pod koniec XIX w. Nazywała się wtedy Śląską Koleją Górską, a jej budowa wiązała się z pokonywaniem trudnego terenu. Stąd tunele, wiadukty i wielkie zawieszone mosty. 

Wałbrzych i tunel pod Małym Wołowcem

Mam też drugi dylemat – skąd jechać. Z Wałbrzycha czy z Kłodzka. Kłodzko wydaje mi się bardziej interesujące – tam skończę podróż. Startuję więc z nieco ponurego dworca Wałbrzych Główny. Pierwszy odcinek trasy zabiera mi dokładnie 8 min. Ale jakie to minuty! Metalowym mostem frunę nad ulicą Niepodległości, zostawiam za sobą miasto i niemal po chwili skład wjeżdża w ciemność, do najdłuższego tunelu kolejowego w Polsce.

Został wydrążony pod Małym Wołowcem, niewysoką (720 m n.p.m.) zalesioną górą. Jak wszystko w tych okolicach, jej masyw, niezwykle rozłożysty, ma w sobie jakąś piękną surowość. Tunel powstał na początku XX w. obok drugiego, znacznie starszego, wydrążonego ponad 30 lat wcześniej i dzisiaj już nieczynnego. Ma długość 1601 m, jest więc tylko o 2 m krótszy niż Śnieżka, najwyższy szczyt Sudetów! Zawsze żałuję, że w pociągu jadącym tunelem zapala się światło, mnie zabiera to magię takiego przejazdu. Tym bardziej że kilkanaście lat temu w ścianie podziemnego przejazdu odnaleziony został skarb. Ktoś zamurował tam skrzynię, odkrywcy nie przyznali się jednak nigdy, co w niej było. 

Jedlina-Zdrój: tunel i Bollywood

Tuż za tunelem, w Jedlinie-Zdroju, robię pierwszy przystanek. Przyznam się od razu. To mój faworyt, bo łączy w sobie wszelkie atrakcje, które wystarczą mi do życia. Stacyjka jest malownicza, choć nieco zapuszczona, w 1968 r. kręcone tu były zdjęcia do „Lalki”. W pobliżu stoi pałac, jest tu atmosfera czegoś bardzo nieoczywistego i znakomite jedzenie. Ale nie mogę się oprzeć tajemnicy.

Ze stacyjki, na której rzadko chyba ktoś wysiada, idę więc wzdłuż torów do miejsca znanego głównie poszukiwaczom i filmowcom z Bollywoodu, indyjskiej fabryki snów. To kolejny nieczynny tunel kolejowy – obok biegnie drugi, działający – tym razem pod Sajdakiem. Nie tak długi jak poprzedni, ma „zaledwie” 377 m długości, ale jest idealną miejscówką do zdjęć. Bollywood odkryło je już kilkanaście lat temu, wykorzystując tunel do filmu o napadzie na pociąg. 

Dolnośląskie lasy zagrały w nim bliżej nieokreślony Dziki Zachód, zaś zarówno bandyci, jak i pasażerowie dzielnie tańczyli i śpiewali w wielkich scenach zbiorowych. Narzekali jedynie na niskie temperatury, ale górski klimat zobowiązuje. Uwielbiam ten zakątek. Kilka fotek pod Sajdakiem i wracam w kierunku stacji, żeby w połowie drogi skręcić do pałacu Jedlinka. To zaledwie kwadrans piechotą, szlak jest piękny, nieco dziki, na końcu zaś czeka moja ulubiona pizza. 

Pałac Jedlinka

Wiele lat temu pałac w Jedlince stał opuszczony. Potem zakochała się w nim rodzina Ledów z Jaworzna i zamienili go w kompleks smakowity pod każdym względem. Kiedy robili pierwszą wizję lokalną, okazało się, że pod stropem leżą poniemieckie ulotki, klucze w drzwiach przekręcają się same, a podziemia mają dziwne metalowe drzwi. Z czasem duchy dostały imiona, bo udało się odnaleźć dziennik pisany przez prawie sto lat, a w nim wyjaśnienie, kto straszy. W czasie II wojny światowej mieściły się tu biura niemieckiej organizacji Todt odpowiedzialnej za drążenie podziemnych kompleksów w tutejszych górach. Stanowiska inżynierów i architektów zostały odtworzone na piętrze pałacu. 

Tym razem omijam jednak zwiedzanie i sunę prosto do budynku po lewej stronie. To mały browar, w którym podają najlepszą pizzę w tej części świata. Szczerze mówiąc, przychodzę tu głównie dla niej. Siadam za budynkiem w ogródku i delektuję się ognistą „pizzą piwowara”. Zamawiam bez boczku, ale jest na niej za to sos śmietanowo–musztardowy i kiszony ogórek. Prawdziwi Włosi wywracają oczami, Polacy są zachwyceni, a właściciel namawia mnie dodatkowo na partyjkę bule. Niestety, przegrywam. Mikroskopijną część pizzy spalam, wracając na stację. Czekam chwilę na pociąg i jadę w kierunku kolejnej atrakcji, do Głuszycy Górnej. 

Góry Sowie, Głuszyca Górna, Podziemne Miasto Osówka

Za oknami pociągu bezkresne przestrzenie pokryte lasami. Góry Sowie przecinają długie doliny, które wdzierają się wzdłuż górskich potoków. Niezbyt wysokie szczyty i malowniczość szlaków sprawiły, że przyjeżdża tu coraz więcej ludzi. Ruiny zamków, pałace, klimatyczne agroturystyki są odskocznią od trudnej historii II wojny światowej, kiedy na tym terenie powstawał Olbrzym. To wielki kompleks podziemi, o których przeznaczenie ciągle spierają się badacze. Jedni uważają, że miały to być fabryki militarne, inni – że część kolejnej kwatery Adolfa Hitlera

W Głuszycy Górnej moim celem jest Podziemne Miasto Osówka. Ale jak to bywa w rejonie, który się dobrze zna, spotykam Zdzisława Łazanowskiego zarządzającego podziemiami, a ten nie chce odpuścić. – O nie! Najpierw spróbujesz naszych pierogów. Są pyszne – upiera się. – Najpierw zobaczę, co się zmieniło w podziemiach – kontruję. Przed chwilą jadłam przecież pizzę. 

Mroki Gór Sowich fot: Shutterstock

Dostaję kask i po kilku minutach wędrówki wykutym w skałach korytarzem staję twarzą w twarz z Adamem Ferency. Osówka to nie tylko najbardziej zaawansowany obiekt Olbrzyma, ale pokazany również poprzez nowoczesny system multimedialnego zwiedzania. Słychać więc odgłosy młotów uderzających w skały, hologram Adama Ferency tłumaczy zawiłości historii, a na ścianach pojawiają się kolejne postaci. Te sztolnie żyją, są jak kapsuła czasu.

Zdzichu łatwo mnie nie wypuści, pokazuje mi kolejne nowinki, znaleziska, opowiada o najnowszych odkryciach w Górach Sowich. W końcu wszyscy ciągle szukają złotego pociągu, a ja jestem w mekce poszukiwaczy skarbów. Zaczyna się robić późno, gdy zasiadamy do pierogów w restauracji przy podziemiach. Mają cudowny ziemniaczano–serowy farsz i najbardziej oczywistą nazwę: sowiogórskie. Tak mnie rozleniwiają, że nie będzie mi się chciało już dzisiaj jechać dalej. Resztę trasy, jej najpiękniejszy widokowo odcinek, zostawiam więc na kolejny dzień. 

Ścinawka Średnia i Zamek Kapitanowo

No tak, tylko ja potrafię jechać dwa dni trasą, którą można przebyć w godzinę. Rano znowu czekam na pociąg. Jest sobota, w wagonach jest więcej osób, większość z nosem przylepionym do szyby robi bez przerwy zdjęcia. Wjeżdżamy na wyjątkowy odcinek, przede mną jeszcze jeden tunel, to już nie dziwota.

Jednak za chwilę znowu fruniemy żelaznym wiaduktem nad Zatorzem w Drogosławiu. Jest najdłuższy na tej trasie – ma 181 m. Jego wysokość do dna strumienia to 30 m! W 1945 r. Niemcy go wysadzili, ale nie wszystkie miny eksplodowały. Część mostu została więc odbudowana z drewna, ale była to tak niebezpieczna konstrukcja, że pociąg przez kilka lat jechał przez nią bez ludzi, pasażerowie wsiadali dopiero po drugiej stronie (dziś jest inaczej). Ta wysokość, ta przestrzeń, wszystko robi wrażenie. 

Omijam Nową Rudę i tym razem postanawiam wysiąść w Ścinawce Średniej. Tutaj mieszka jedna z najbardziej szalonych – w dobrym tego słowa znaczeniu – osób, jakie znam. To Henryk Krynicki, erudyta, gaduła, znawca sztuki. Wiem, tu muszę się strzec. Jeśli od razu nie powiem, ile mam czasu, pan Henryk zwiąże mnie barwnymi historiami, przetrzyma w lochu głodowym i zostawi w piwnicach wymurowanego przez joannitów donżonu, które mają 700 lat.

Zamek Kapitanowo to jego miłość, mieszkanie, praca i hobby. Kocha to miejsce i potrafi o nim opowiadać jak nikt inny. Dlatego stając pod bramą niewielkiego zabytku, od razu uprzedzam: mam dwie godziny. – Tylko? Ja mogę oprowadzać i sześć, bo tu przecież historycy sztuki dostają zawrotu głowy – odpowiada. 

Rzeczywiście, laik widzi tu piękno, profesjonalista wielkie dzieło licznych artystów. Zabytek zatrzymał się w baroku, można więc go studiować godzinami. Ileż tu detali, mój przewodnik pokazuje mi tajemnicze głowy, zwierzęta, znaki. Oświetla je latarką, tworzy magię. Dwie godziny mijają jak kilka sekund. Trzydzieści minut później znowu czekam na pociąg. W kwadrans dojeżdżam do Kłodzka. Resztę dnia spędzam, zwiedzając twierdzę górującą nad miastem. Następnego dnia wracam do Wałbrzycha. Dopiero teraz mogę na spokojnie liczyć wiadukty. Ale cieszę się, że mogłam je wszystkie obejrzeć z dołu.