65-letni Moolchand, siwy mężczyzna o krzywych, pałąkowatych nogach, bez wysiłku wstaje przed świtem na polowania. Wprost je uwielbia.

– Chowam się przy drodze, z latarką – opowiada cichym, podekscytowanym głosem, pokazując na główną drogę biegnącą przez wieś Gaji Khedi w indyjskim stanie Madhya Pradesh. – Rozglądam się za ludźmi idącymi z lota.

Lota to naczynie na wodę tradycyjnie wykonywane z mosiądzu, choć dziś częściej plastikowe. Dostrzeżone wczesnym rankiem na dworze w zasadzie jednoznacznie świadczy, że jego właściciel idzie załatwić naturalną potrzebę w polu albo koło drogi, a woda służy do mycia.

– Gonię takich – oznajmia Moolchand. – Gwiżdżę gwizdkiem i wylewam wodę z lota, a czasami zabieram je i palę. – Moolchand uważa, że broni z trudem osiągniętego zaszczytu: władze dystryktu ogłosiły jego wioskę „wolną od wypróżniania się na dworze”. – Ludzie się złoszczą, gdy im przeszkadzam – mówi. – Ale władze bardzo pomogły mieszkańcom naszej wsi, byśmy postawili sobie ubikacje, więc nie ma wymówki.

Wypróżnianie się na dworze jest stare jak ludzkość. Dopóki gęstość zaludnienia była mała i ziemia była w stanie bezpiecznie wchłaniać ludzkie odchody, cała kwestia stwarzała niewiele problemów. Ale gdy miasta zaczęły gromadzić coraz więcej ludzi, stopniowo poznawaliśmy związek higieny ze zdrowiem, a zwłaszcza fakt, jak ważne jest unikanie kontaktu z odchodami. Dziś coraz mniej mieszkańców globu wypróżnia się na dworze, ale wciąż robi to na co dzień prawie 950 mln ludzi, z tego ok. 569 mln w Indiach. Wystarczy pospacerować wzdłuż przecinających ten kraj torów kolejowych czy wiejskich dróg, a zaraz napotka się dowody tego faktu.

W 2015 r. ONZ wezwała, aby do roku 2030 całkowicie wyeliminować wypróżnianie się na dworze. Wielkie kroki są możliwe. Na przykład w Wietnamie w ciągu paru dekad udało się niemal zupełnie wykorzenić ten obyczaj. Osiągnięcie szóstego z wymienionych na ONZ-owskiej liście Celów Zrównoważonego Rozwoju przyniosłoby radykalną poprawę zdrowia publicznego w skali świata: choroby spowodowane przez złe warunki sanitarne i brudną wodę zabijają ok. 1,4 mln dzieci rocznie, czyli więcej niż odra, malaria i AIDS razem wzięte. Pomogłoby też w walce z ubóstwem i głodem oraz poprawiło poziom wykształcenia: chore dzieci nie chodzą do szkoły, podobnie jak dziewczęta w czasie menstruacji – te, w których szkołach nie ma czystej, bezpiecznej toalety.

Odsetek Hindusów wypróżniających się na dworze w ostatnich dekadach znacznie zmalał. Lecz liczba ludności szybko rośnie i dane statystyczne wskazują, iż obecnie większość mieszkańców Indii żyje w miejscach, w których są bardziej, a nie mniej niż dawniej narażeni na kontakt z odchodami innych ludzi.

Premier Modi w 2014 r., czyli zanim ONZ wyznaczyła swój cel na rok 2030, obwieścił zamiar ambitniejszy: wykorzenienia wypróżniania się na dworze w Indiach do 2 października 2019 r., kiedy to przypadnie 150. rocznica urodzin Gandhiego. Przydzielił ponad 40 mld dolarów na budowę ubikacji i kampanię nawołującą do zmiany zachowań pod nazwą Swachh Bharat Abhiyan (Misja „Czyste Indie”), na którą Bank Światowy dorzucił jeszcze 1,5 mld dolarów w formie pożyczek.

Modi zmierza do wybudowania do 2019 r. ponad 100 mln nowych ubikacji na samych obszarach wiejskich. Czy mu się uda, to jedno. Osobną kwestią pozostaje, czy istnienie owych przybytków znacząco zmieni sytuację. Indyjskie rządy od co najmniej 30 lat budowały tanie ubikacje. Wiejski krajobraz upstrzyły miliony prostych, wolno stojących konstrukcji. Tyle że w Indiach głęboko zakorzenione postawy są być może większą przeszkodą na drodze poprawy sytuacji higienicznej niż niedostatek rur oraz szamb.

Na podwórku z boku każdej lepianki w osadzie Jawda, położonej kilka godzin drogi na południowy zachód od wsi Moolchanda, stoi lśniący nowością betonowy budyneczek rozmiarów dużej budki telefonicznej, pomalowany na łososiowy róż. Wewnątrz biały, ceramiczny lej do kucania kieruje zmywane wodą z wiadra czy lota nieczystości przez rurę do metrowej głębokości dołu. Woda w kolanku rury zatrzymuje nieprzyjemną woń i uniemożliwia dostęp do dołu owadom. Jedną z głównych dróg powrotu do ludzi grożących zakażeniem patogenów są muchy, które żywią się kałem i w nim rozmnażają. Zakażają nas poprzez pory skóry albo skażoną żywność i wodę.

Biegunka co roku zabija w Indiach ponad 117 tys. dzieci w wieku poniżej pięciu lat. Miliony zmaga się z chronicznymi zakażeniami jelit, które nie wchłaniają składników odżywczych czy leków tak, jak powinny. Niedola przekazywana jest z pokolenia na pokolenie: cierpiące na niedowagę kobiety rodzą cierpiące na niedowagę dzieci, które są bardziej podatne na zakażenia, mniej – na działanie szczepień, częściej bywają opóźnione w rozwoju. W 2016 r. 39 proc. indyjskich dzieci poniżej 5. roku życia rozwijało się wolniej niż normalnie.

W ramach Misji „Czyste Indie” każde gospodarstwo domowe otrzymuje ok. 190 dolarów na zbudowanie ubikacji z szambem – to znacznie więcej, niż wydają na ten cel inne kraje rozwijające się. Tylko że w Jawdzie nikt nie używa toalet. – To dobre do prania albo kąpieli – ocenia kobieta odpoczywająca w cieniu na łóżku z plecionych sznurów. – Mamy mnóstwo otwartej przestrzeni. Dlaczego mielibyśmy z niej nie korzystać? Jej wieś otaczają zielone pola dzikimi kwiatami.

W badaniach ankietowych przeprowadzanych w całych północnych Indiach, w ogromnej części wiejskich, gdzie wypróżnianie się pod chmurką jest powszechniejsze niż na południu, ludzie preferują załatwianie naturalnych potrzeb na dworze. Mówią, że to zdrowsze. Że naturalne, a nawet cnotliwe. Wielu mieszkańców indyjskich wsi uważa, że ubikacja, choćby najczystsza, jest źródłem skażenia w sensie religijnym; przydomowa toaleta wydaje im się bardziej nieczysta niż wypróżnianie się 200 m dalej. Tak się jednak składa, że muchy są w stanie przelecieć ponad 1,5 km.

W dystrykcie Khargone w południowo-zachodniej części stanu Madhya Pradesh chodzę po nieutwardzonych drogach pewnej wioski w towarzystwie Nichili Srivastavy, który prowadzi badania na potrzeby polityki, pod egidą RICE (Instytutu Badawczego na rzecz Ekonomii powiązanej ze Współczuciem). To nienastawiona na zysk instytucja kierowana przez dwoje Amerykanów, Diane Coffey i Deana Spearsa, wysyłająca w teren amerykańskich i indyjskich naukowców, aby badali jakość życia ubogich Hindusów, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci. Przestępuję nad cuchnącym strumyczkiem, w którym taplają się charakterystyczne larwy z długimi cienkimi ogonkami; za mną podążają bose dzieciaki. Wchodzę do starannie zamiecionego obejścia. Spotykamy się tam
z Jagdishem, emerytowanym kierowcą autobusu, który wydał ostatnio 50 tys. rupii (ok. 780 dolarów) na wykopanie dwumetrowej głębokości szamba, choć rząd zaleca, by było głębokie na trochę ponad metr – i jeszcze wykończył budyneczek ubikacji niebieskimi kafelkami w delfiny.

– To dla mojej żony i synowej – powiada. Sam tak jak wielu jego sąsiadów woli chodzić pod górkę, w krzaki, i tam załatwiać swoje potrzeby. Na indyjskiej wsi takie postępowanie uważa się za męskie. W tego rodzaju myśleniu pośrednio utwierdza ludzi kampania na rzecz budowy toalet, która bywa prowadzona w patriarchalnym duchu. Prosi się mężczyzn o budowę ubikacji nie przez wzgląd na zdrowie całej rodziny, ale dla ochrony ich żon i córek przed molestowaniem seksualnym w krzakach oraz wstydem związanym z podnoszeniem sari na otwartej przestrzeni.

A jednak, jak widziałam w Jawdzie, wiele wiej-skich kobiet ignoruje kampanię i z własnej woli wychodzi na dwór. Być może nie mają ochoty zrywać z tradycją, a może w ubikacji czują się uwięzione. Niektóre mogą także cenić sobie okazję do spędzenia paru chwil z przyjaciółkami. Ludziom Zachodu może się to wydawać dziwne, ale wypróżnianie się na dworze stwarza młodym kobietom wyczekiwany powód do wyjścia poza cztery ściany domu, spod nadzoru teściów i mężów.

Jagdish jest dumny ze swojej ubikacji, którą zbudował dzięki dofinansowaniu ze Swachh Bharat oraz własnym oszczędnościom. Żałuje tylko, że nie wykopał jeszcze głębszego dołu. – Mógłby mieć ze 4–5 m – powiada. Bo szamba mają tę wadę, że się wypełniają. Zamiast opróżniać dół łopatą czy wynajmować szambiarkę albo (co jeszcze łatwiejsze i stanowi rutynowe posunięcie w innych krajach) wykopywać nowy dół, indyjscy wieśniacy często wolą nie budować żadnej ubikacji.

Trzy lala temu badacze z RICE zebrali dane na temat korzystania z toalet od ponad 22 tys. mieszkańców indyjskich wsi. Okazało się, że w 40 proc. gospodarstw domowych mających ubikacje przynajmniej jeden członek rodziny nadal załatwiał naturalne potrzeby pod chmurką. Że ludzie, którym ubikacje zafundowało państwo, dwukrotnie częściej wypróżniali się na dworze niż ci, którzy postawili je własnym sumptem. Wreszcie – że rodziny niemające żadnej ubikacji twierdziły, iż nie stać ich na postawienie takiej, z jakiej chciałyby korzystać. Instytut RICE stwierdził też, że szamba skonstruowane z prywatnej inicjatywy miały cztero-pięciokrotnie większą pojemność niż zalecane przez Światową Organizację Zdrowia 1,4 m3.

– To rozmiary stosowane na całym świecie – tłumaczy Srivastav. – Sześcioosobowa rodzina zapełni taki dół dopiero po pięciu latach.

Skąd ta obsesja na punkcie rozmiarów? – Mniejsze szambo wypełniłoby się w pięć miesięcy – tłumaczy mylnie Jagdish. – Musiałbym potem wzywać jakiegoś dalita, żeby mi je opróżnił. (Dalit to osoba z niskiej kasty).

– A nie mógłby pan zrobić tego sam? – pyta Srivastav. Jagdish kręci głową.

– Nasza społeczność by się temu sprzeciwiała – wyjaśnia. – Za sprzątanie własnego domu człowiekowi grozi ostracyzm.

To ostatnie zdanie wyjaśnia zagadkowy problem z kanalizacją w Indiach. Dlaczego w tym państwie w porównaniu z innymi krajami rozwijającymi się znacznie większy odsetek ludzi wypróżnia się na dworze, chociaż to Indie są zamożniejsze, mają niższy poziom analfabetyzmu i mniej kłopotów z dostępem do wody? Przynajmniej według instytutu RICE wyróżnikiem Indii są wierzenia tamtejszych wieśniaków związane z pojęciami czystości, skażenia oraz kasty.

Od tysięcy lat dalitom, dawniej znanym pod nazwą pariasów albo niedotykalnych, nie wolno pić z tych samych studni ani modlić się w tych samych świątyniach co przedstawicielom wyższych kast, a nawet nosić w ich obecności butów. Nowoczesne prawa zabraniające takiej dyskryminacji rzadko bywają egzekwowane, a ubóstwo i akty przemocy nadal zmuszają dalitów do wykonywania brudnych zajęć. Tymczasem Hindusi z wyższych kast utrzymują swój status i domniemaną wyższość, m.in. unikając jakiegokolwiek związku z tak poniżającymi pracami.

W ostatnich latach walczący o równość dalitowie zaczęli jednak unikać prac tradycyjnie wykorzystywanych do usprawiedliwiania ucisku, jakiemu są poddawani. Skutkiem takiej postawy był wzrost cen za opróżnienie szamba, ponieważ popyt na tę usługę przewyższył podaż pracowników gotowych ją wykonać. Nic dziwnego, że w pełnym napięć otoczeniu społecznym i ekonomicznym niektórzy indyjscy wieśniacy oszczędzają na budowę ogromnego szamba, by nigdy nie musieli go opróżniać. Albo że setki milionów spośród nich woli załatwiać naturalne potrzeby na wolnym powietrzu, choć większość byłoby stać na prostą ubikację.

Większość ludzi, którzy wypróżniają się na dworze, żyje na wsi. W Indiach wzrasta jednak liczba ludzi żyjących w slumsach miast, którzy też tak robią. Populacja się rozrasta, a wieśniacy migrują do miast, w których jest za mało ubikacji, nie mówiąc już o sieci kanalizacyjnej czy oczyszczalniach ścieków. Dziś 157 mln mieszkańców indyjskich miast, to jest 37 proc., nie ma dostępu do bezpiecznej prywatnej toalety. – Łatwiej doprowadzić do zmiany zachowań w slumsach, bo tam jej potrzeba jest ewidentna, aż krzyczy – mówi Pragya Gupta z organizacji charytatywnej WaterAid India, która zajmuje się sanitariatami.

Odwiedzam z Guptą slumsy Safeda Basti w Geeta Colony, części East Delhi. W wąskich uliczkach kwitnie handel, sprzeczają się dzieci, kobiety zmywają w otwartych wejściach byle jak skleconych domostw. Z przewodów elektrycznych zwiesza się pranie, niemowlęta raczkują centymetry od odkrytych studzienek. Ludzie nie mają tam własnych ubikacji, więc albo załatwiają naturalne potrzeby na śmietniskach, albo idą do pobliskiego kompleksu komunalnych toalet.

Kobiety powszechnie spotykają się tam z przemocą słowną. – Musimy stać w długiej kolejce, bo ubikacji jest za mało – mówi pewna matka – i przez to dzieci spóźniają się do szkoły. – Są bójki – wtrąca jej sąsiadka. – Po zmroku dziewczęta są napastowane. Okazało się także, że leje do kucania są brudne, krany popsute, nie ma mydła. Niektóre z publicznych toalet nie mają dachów, co jest uciążliwe w porze monsunowej. W części nie ma elektryczności. Na domiar złego komunalne toalety są płatne, a do tego od 23 do 4 albo 5 rano są zamknięte. W nocy ludzie robią to, co muszą.

Odganiając muchy, idę wzdłuż ulicznego rynsztoka, który poszerza się, aż w końcu trafia do cuchnącego kanału na skraju osiedla. Takie rynsztoki wypełniają się też śmieciami, resztkami jedzenia oraz moczem i kałem dzieci, które nie dotrą do publicznych toalet, bo te są dla nich za daleko. Na niektórych odcinkach szarozielonkawa woda prawie nie płynie, wydobywają się z niej bąbelki metanu, do domostw wkrada się odór zgniłych jaj – to siarkowodór. Na osiedlu żyje blisko siebie tak wielu ludzi, którzy wydalają tyle odchodów, że wcale mnie nie dziwi, gdy miejscowa pracownica służby zdrowia mówi, że do głównych problemów zdrowotnych mieszkańców tych slumsów należą biegunka i pasożyty.

W innych slumsach Delhi rynsztoki przepełniają się podczas ulewnych deszczów. Sięgająca do wysokości połowy łydki woda wlewa się na podłogi pomieszczeń, gdzie śpią ludzie. Odwiedzam kilka takich miejsc i słyszę powtarzające się jak mantra słowa: – Chcemy kanalizacji, chcemy mieć własne toalety. – To aspiracje znacznie przekraczające to, co buduje rząd, czyli proste ubikacje bez wody. W wielu slumsach mieszkańcy są jednak zbyt stłoczeni, żeby założyć kanalizację, albo ich domostwa mają za słabą konstrukcję, by to zrobić. Poza tym władze niechętnie myślą o zapewnieniu usług komunalnych tym, których uznają za nielegalnych mieszkańców terenu mogącego trafić w ręce prywatnych firm budowlanych.

Czy jest jakaś nadzieja na lepsze jutro? Water-Aid India oraz Centre for Urban and Regional Excellence, organizacji pozarządowej z Delhi, udało się przedrzeć przez gąszcz biurokracji i pozyskać 28 tys. dolarów na położenie krótkiego odcinka rur kanalizacyjnych wzdłuż jednej z uliczek Safeda Basti. Ukończona w 2015 r. rura uchodzi do szerszej, na granicy slumsów. W ciągu kilku miesięcy 62 gospodarstwa domowe wyposażyły się w ubikacje, niektóre z nich stoją na dachach domostw.

Nagle znikły, jak się wydawało, trudne do wykorzenienia tabu kulturowe: mieszkanie blisko ubikacji okazało się w porządku. Według słów Gupty wyzwanie w postaci skanalizowania indyjskich miast jest mniej więcej odwrotne niż problemy występujące na wsi: w mieście względnie łatwo doprowadzić do zmiany ludzkich zachowań, trudno zaś zapewnić odpowiednią infrastrukturę i zachowywać ją we właściwym  stanie.

Bezwada Wilson z Delhi, obrońca praw człowieka walczący o poprawę pozycji społecznej dalitów, mówi, że toaleta z bieżącą wodą to jedyna droga do emancypacji. Nie widzi sensu promowania ubikacji z szambami nawet na wsi. – Więcej ubikacji bez wody oznacza więcej osób zmuszanych do ich ręcznego czyszczenia – oznajmia.

Toalety z prawdziwego zdarzenia są jednak nie tylko kosztowne, ale wymagają bieżącej wody, której w wielu rejonach Indii do tej pory nie ma.

Może w tym pomóc technika. Opracowywane są niewymagające wody toalety, które dzięki energii słonecznej mają sterylizować gromadzące się wewnątrz nieczystości, tak że będzie można bezpiecznie używać ich jako nawóz albo opał. Tańszym, prostszym i już dostępnym rozwiązaniem są toalety kompostujące, z dwoma szambami wkopanymi w odległości mniej więcej metra. Po zapełnieniu się pierwszego szamba, nieczystości kierowane są do drugiego. Na długo przed zapełnieniem się tego drugiego, zawartość pierwszego wysycha, patogeny giną, a suchymi resztkami, bogatymi w azot, fosfor i potas, można bezpiecznie nawozić pola.

Mimo wszystko trzeba to wykopać – i właśnie z tego powodu ubikacje z dwoma dołami rozpowszechniają się w Indiach w mocno ograniczonym zakresie. – Wieśniacy mówią: „Żeby to było nie wiadomo jak suche, mimo wszystko to gnój. Jak go wybiorę, stanę się niedotykalnym. Ludzie nie będą chcieli palić ze mną nargili” – relacjonuje Srivastav z instytutu RICE.

Zdaniem Diane Coffey z RICE właśnie te uprzedzenia stanowią sedno indyjskiego problemu. Mówi, że ważne jest nauczenie ludzi, że normalne szambo wypełnia się po kilku latach, a nie miesiącach; potrzebne są niedrogie pompy, dzięki którym opróżnianie szamb stałoby się bardziej higieniczne i mniej obrzydliwe. Ale najważniejsze, co mogą zrobić Indie, by ich obywatele przestali załatwiać naturalne potrzeby na dworze, to według niej „przeciwstawienie się kastowemu myśleniu, według którego normalne na całym świecie szambo jest nie do zaakceptowania”.

Parameswaran Iyer, sekretarz ds. wody pitnej i kanalizacji Indii, przyznaje, że system kastowy odgrywa wielką rolę w problemach z tym drugim.

– Jednak Misja „Czyste Indie” naprawdę pomaga w przełamywaniu barier – przekonuje. – Wieś nie może być uznana za wolną od wypróżniania się na dworze, jeśli nie są takie jej poszczególne części. Na taki tytuł musi zapracować cała wspólnota.

– 100 tys., tyle wynosi w tej chwili liczba wsi wolnych od wypróżniania się na dworze.

Zauważam, że zostało 540 tys., na trzy lata przed upływem ustalonego przez Modiego terminu.

Iyer pozostaje niewzruszony. Rząd nagradza wsie oficjalnie uznane za wolne od wypróżniania się na dworze, przesuwając je na początek kolejki tych, które czekają na drogę albo lepsze zaopatrzenie w wodę pitną. Uruchomił również kolejną kampanię reklamową, która wychwala postaci będące maskotkami Swachh Bharat, np. 106-letnią kobietę z Chhattisgarh, która sprzedała siedem kóz, żeby zbudować dwie toalety. Reklamy nie wspominają o kwestii opróżniania szamb.

Tymczasem wieśniacy, którym zależy na tym, żeby ich miejscowość miała status wolnej od wypróżniania się na dworze, podejmują działania przeciwko tym, którzy wyłamują się z nowego zwyczaju – Moolchand ścigający podejrzanych niosących lota to tylko jeden przykład. Przywódcy wioski mogą nawet aresztować sprawców takiego wykroczenia albo ukarać mandatem w wysokości 500 rupii, czyli ponaddwukrotnej dziennej stawki robotnika rolnego. Ludzie stojący na czele dystryktu mogą pozbawić ich rządowych racji ryżu, pszenicy, cukru, oleju czy nafty.

Według Iyera wszystkie wymienione środki zaczynają wywierać realny wpływ. – Nawet jeżeli istnieją sięgające setek lat wstecz zwyczaje i wierzenia, myślę, że się trochę zmieniają. Sprawy nabrały rozpędu.

Może to i prawda, jednak krytycy powiadają, że rządowe analizy tego, co jeszcze pozostało do zrobienia, są zbyt optymistyczne. Statystyka prowadzona przez ONZ wskazuje, że w latach 1990–2015 odsetek Hindusów wypróżniających się na dworze zmalał z 75 do 44 proc. Szacunki te są jednak tylko odzwierciedleniem liczby postawionych ubikacji – a nie liczby tych, których stale używają wszyscy członkowie rodziny.

Wczesnym rankiem we wsi leżącej na północ od Bhopalu na otwartym terenie gromadzi się ponad setka ludzi. Santoshi Tiwari, nieprzebierająca w słowach pracownica regionalnej organizacji Samarthan, na początek pyta ich, z czego, co znajduje się w ich wsi, są najbardziej dumni. Bez wahania odpowiadają, że ze świątyni. A czego najbardziej się wstydzą? Ludzkich ekskrementów leżących wzdłuż dróg.

Następnie Tiwari, jak pani nauczycielka, prowadzi wieśniaków obok ich świątyni na niedawno zaorane pole, gdzie zatrzymuje się i nagle, pokazując na ziemię, pyta groźnie: – Co to jest?!

Paru wesołków rzuca różne potoczne nazwy znaleziska. Tiwari pyta, czy ekskrementy można zidentyfikować: czy wydalił je mężczyzna, kobieta, czy może dziecko, i do jakiej ta osoba należała kasty.

– Do niższej – stwierdza jedna z kobiet – bo tu mieszkają członkowie niższej kasty. – A ile osób mieszka w waszej wsi? – pada następne pytanie z ust Tiwari. – Około 1500! – woła młody mężczyzna. Tiwari wyjaśnia, że każdy człowiek wydala dziennie ponad 200 g kału, co oznacza, że cała wieś wytwarza go rocznie około 135 ton.

Robi z kolei poważną minę i opowiada o tym, jak kał krąży po wsi na odnóżach much, w wodzie oraz pyle. Otwiera butelkę wody, nalewa trochę do plastikowego kubka, wypija łyk. Potem wyrywa sobie jeden z długich włosów, przeciąga go po leżących u jej stóp odchodach, po czym wkłada ubrudzony włos do kubka i miesza. Zgromadzeni cofają się, wykrzywiając się z obrzydzenia. – Wypilibyście tę wodę? – pyta Tiwari, wystawiając naprzód rękę z kubkiem. – To tylko jeden włos. Muchy mają po sześć odnóży – rzuca.

Wywoływanie obrzydzenia poprzez określanie rozmieszczenia i ilości odchodów oraz zanurzanie zanieczyszczonych włosów w wodzie pitnej to charakterystyczna metoda podejścia nazywanego „całkowitą higienizacją z inicjatywy wspólnoty”. Przypisuje mu się zasługę zmniejszenia odsetka osób wypróżniających się na dworze w społecznościach, w których nie występuje problem podziału na kasty. Dzisiejsze zebranie to pierwszy energiczny krok: Tiwari wyczuwa zdecydowanie mieszkańców tej wsi i obiecuje wrócić, żeby pomóc im złożyć odpowiednie dokumenty potrzebne do uzyskania rządowego dofinansowania, zakupić cegłę oraz przyuczyć murarzy do budowy szamb. Nawet jeżeli zawartość szamba zostanie po prostu wylana do jakiegoś odległego rowu, i tak będzie stanowiła mniejsze zagrożenie dla zdrowia niż pojedyncze ekskrementy rozsiane po pobliskich drogach i polach.

Samarthan i inne organizacje pomocowe promują ubikacje z dwoma szambami i nieszkodliwy nawóz, który dzięki nim powstaje. Po prezentacji Tiwari pytam członka wiejskiej starszyzny, nie-dalita, co by zrobił, gdyby jego szambo się zapełniło. – To będzie podobne do błota, więc nie będzie nam przeszkadzało opróżnienie szamba przez nas samych – odpowiada. Chciałabym mu wierzyć. Wielu innych, we wsiach teoretycznie „wolnych od wypróżniania się na dworze”, mówiło mi, że w razie potrzeby wezwą dalita.

Po powrocie do centrum miejscowości Tiwari przypomina słuchaczom o związku pomiędzy kałem a przewlekłą biegunką i oblicza, że ich wieś wydaje rocznie dziesiątki tysięcy rupii na lekarstwa. Tiwari apeluje jeszcze do godności słuchaczy. Zawstydza ich, mówiąc, że wydają swoje pieniądze na telefony komórkowe albo na tysiąc potraw na stypę zamiast na toalety.

Podnosi wszystkie argumenty. W końcu, po godzinnym kazaniu, pyta: – Czy powinno się to zmienić? – Tak! – odkrzykuje tłum. – Kto skończy z załatwianiem się na dworze?! – krzyczy Tiwari. Odpowiedzią jest las rąk. 

Tekst: Elizabeth Royte

Zdjęcia: Andrea Bruce