Rozeszła się nad całym wojskiem polskim para, dym i mgła o tak cuchnącym odorze, że z powodu okropnego i nieznośnego smrodu walczący Polacy niemal omdleni i ledwie żywi osłabli i stali się niezdolni do walki”. Tak kronikarz Jan Długosz (1415–1480) opisywał działanie tajemniczej broni Mongołów użytej w bitwie pod Legnicą w 1241 roku. Problem w tym, że pisał dwieście lat później i miał tendencje do zapełniania białych plam w polskiej historii własnymi pomysłami. 

Skąd Długosz czerpał informacje?

Dziełem życia Jana Długosza były „Roczniki, czyli Kroniki Sławnego Królestwa Polskiego” (1455–1480), składające się z dwunastu ksiąg. Miał dostęp do źródeł, które dziś już przepadły. Kiedy jednak źródeł nie miał, to perfekcjonizm kazał mu wypełniać luki hipotezami i domysłami.

I tutaj pojawia się problem nie tylko z gazami bojowymi pod Legnicą, ale i w ogóle opisem najazdu mongolskiego na Polskę w 1241 roku. Jeżeli Długosz dał upust fantazji, to nie ma o czym dyskutować, bo – jak twierdził już Arystoteles – historia zajmuje się tym, co rzeczywiście się stało, a nie mogło się stać. Dziś jest pewne, że kronikarz opierał się na XIII-wiecznych zaginionych źródłach. Czy odnalazł w nich relację o „parze, dymie i mgle”? Taka opcja jest bardzo prawdopodobna.

Historycy dający wiarę Długoszowi  w różny sposób próbowali wyjaśnić, czym była tajemnicza broń użyta przez Mongołów. Wedle jednej koncepcji był to ogień grecki (średniowieczny odpowiednik napalmu), przenoszony za pomocą balonów. Inna głosiła, że najeźdźcy użyli prymitywnej broni rakietowej w postaci rac lub zapalonych strzał. Gdzieniegdzie można nawet przeczytać wręcz o „zagazowaniu” części polskich rycerzy pod Legnicą.

Najbardziej przekonujące rozwiązanie przedstawił orientalista Sławomir Szulc. W 1991 roku w Legnicy podczas konferencji z okazji 750-lecia bitwy wystąpił z referatem zatytułowanym „Czy Mongołowie użyli prochu w bitwie pod Legnicą?”. Odpowiedział na to pytanie twierdząco, chociaż z zastrzeżeniem: o ile można zaufać relacji Długosza. Szulc zajął się także tym, jakiego rodzaju broni mogli używać azjatyccy najeźdźcy.

Mongołowie przejmują chińską technologię

Mongołowie używali dwóch łatwopalnych substancji: ropy naftowej i prochu dymnego (czarnego). Ta pierwsza była dobrze znana w Europie, co innego druga. 

Proch dymny wynaleźli Chińczycy, którzy wykorzystywali go jako ładunek do strzał zapalających, min oraz pocisków wyrzucanych z katapult. Jak pisze Sławomir Szulc, „Przygotowaną masę prochową zawijano w kilka warstw papieru (czasami wkładano do koszyka czy innego naczynia), obwiązywano pakunek sznurami i bomba była gotowa do użytku. Funkcję zapalnika odgrywało najczęściej nasączone żywicą lub inną łatwopalną substancją opakowanie. Operator katapulty miał na podorędziu rozpalony w ognisku żelazny szpikulec z uchwytem. Wbijał go w umieszczony już na ramieniu machiny ładunek i w momencie, gdy zaczynał dymić, wyrzucał go w kierunku przeciwnika”.

Informacje na temat wytwarzania nafty i prochu były objęte tajemnicą państwową. Mongołowie w miarę podbijania kolejnych ludów nauczyli się robić „ogniste kule”, ale ciągle pozostawali zacofani w porównaniu z południowymi sąsiadami. 

Przełomem był rok 1233, kiedy po długich miesiącach oblężenia zdobyli Kaifeng, stolicę dynastii Jin. O dziwo, zerwali z zasadą mordowania mieszkańców miast stawiających opór. Ograniczyli się do zabicia mężczyzn z miejscowej rodziny panującej. Dlaczego? Chodziło o dostęp do najnowszych technologii – jak wytwarzać i wykorzystywać proch dymny. Gdyby rozpoczęli rzeź, trudno w szale zabijania byłoby wyłowić specjalistów od broni. 

Nasuwa się daleka analogia z akcją „Spinacz”. Po II wojnie światowej Amerykanie, chcąc wykorzystać wiedzę naukowców-zbrodniarzy z III Rzeszy, zapewnili im bezkarność i wygodne życie w Stanach Zjednoczonych.

Włócznia do wytwarzania dymu

Niespełna osiem lat po zdobyciu Kaifengu olbrzymia mongolska armia stacjonowała na Rusi. Formalnie dowodził nią Batu-chan, wnuk Czyngis-chana. Faktycznie – stary wódz Subedej, swoją drogą kierujący oblężeniem stolicy dynastii Jin. Celem Mongołów był podbój Węgier, jednak na wszelki wypadek postanowili wyeliminować też sojuszników węgierskiego króla. Jednym z nich był Henryk II Pobożny, najpotężniejszy książę dzielnicowej Polski, w którego rękach znajdowały się Kraków i Wrocław. Z tego powodu część mongolskiej armii pod wodzą Ordu, starszego brata Batu-chana, w 1241 roku pojawiła się w granicach Polski.

Decydująca bitwa rozegrała się 9 kwietnia pod Legnicą. Wydawało się, że wojska Henryka Pobożnego wygrają w polu z Mongołami. Decydujące miało być starcie hufca pod wodzą samego księcia z głównym oddziałem wroga. Po szarży ciężkozbrojnego rycerstwa nie byłoby czego zbierać z koczowników. Dlatego Mongołowie musieli w jakiś sposób rozproszyć Polaków i ich sojuszników (w bitwie brali udział m.in. templariusze). Wtedy najeźdźcy sięgnęli po swoją tajemną broń. 

„Była w wojsku tatarskim [tj. mongolskim] wśród innych chorągwi jedna olbrzymia, na której widniał wymalowany taki znak: X – opisywał Długosz. – Na szczycie zaś drzewca tej chorągwi była podobizna wstrętnej czarnej głowy z podbródkiem okrytym zarostem. Kiedy Tatarzy cofnęli się o jedno staje [tj. około 120 kroków] i skłaniali się do ucieczki, chorąży tego sztandaru zaczął, jak mógł najsilniej, potrząsać głową, która sterczała wysoko na drzewcu”.

Było ta włócznia-fumator (przyrząd do robienia zasłony dymnej). Sławomir Szulc ostrożnie przypuszcza, że „opisywana przez Długosza wstrętna głowa byłaby w rzeczywistości przytwierdzonym do czubka chorągwi ładunkiem z prochem. Można się nawet zgodzić, że opakowaniu nadano jakąś odrażającą (w założeniu groźniejszą?) formę. Energiczne potrząsanie drzewcem mogło mieć na celu lepsze rozpalenie mieszaniny. Następnie chorąży pochylił sztandar, »wydmuchując« zawartość ładunku w kierunku wojsk polskich”.

Ze wspomnianej głowy, jak przeczytamy u Długosza, „Buchnęła natychmiast i rozeszła się nad całym wojskiem polskim para, dym i mgła i o tak cuchnącym odorze, że z powodu okropnego i nieznośnego smrodu walczący Polacy niemal omdleli i ledwie żywi osłabli i stali się niezdolni do walki”.

Klęska wojsk polskich

Dla polskich rycerzy musiało to wyglądać jak czary. Zresztą nawet Długosz sugeruje między wierszami działanie sił nadprzyrodzonych. Jednak objawy opisane przez kronikarza przystają do tego, co wiemy o broni używanej przez Azjatów. Opasłe, bo 40-tomowe chińskie kompendium z XI wieku zatytułowane „Wujing zongyao” (Esencja dzieł wojskowych) wśród rodzajów pocisków wymienia między innymi 4,5-kilogramowe „kule dymowe” (złożone mniej  więcej w połowie z prochowej masy zapalającej i mieszaniny trucizn) oraz „kule wytwarzające trujący dym” (złożone z około 1800 g masy prochowej oraz 600 g suszu bylicy pospolitej). Pierwsze z nich powodowały krwawienie z uszu i nosa. Można się domyślać, że podobnej mieszanki użyli Mongołowie pod Legnicą.

Polaków ogarnęły strach i zwątpienie. Tymczasem wojownicy Ordu podnieśli krzyk i rozbili szeregi chrześcijańskich rycerzy. Klęska była straszliwa. Mongołowie obliczali liczbę zabitych, obcinając każdemu trupowi jedno ucho – według Długosza zebrali aż dziewięć worków uszu. Książę Henryk Pobożny żywcem dostał się do niewoli, ale zaraz potem został ścięty. Mongołowie jeszcze z głową Henryka na palu odgrażali się mieszkańcom legnickiego zamku, ale niedługo potem opuścili Polskę, by przez Morawy podążyć na Węgry. Misja Ordu była zakończona.

Pierwszy proch w Europie

Niektórzy historycy dali się ponieść fantazji, rozbudowując i nadinterpretując relację Jana Długosza. Dotyczy to także autorów polskich podręczników. Uczniowie szkół podstawowych czytali na przykład, że „nagle maski o wyglądzie smoków niesione przez Tatarów zaczęły ziać ogniem i dymem”. Jednak jeżeli wrócimy do samego tekstu kroniki i zestawimy go z historycznymi informacjami na temat użycia prochu przez Chińczyków i Mongołów, to wszystkie elementy układają się w logiczną całość. 

Co więcej, tak czy inaczej można byłoby założyć, że doświadczony wódz Subedej zadbał o to, żeby zabrać na daleką wyprawę pociski z masą prochową. Bitwa pod Legnicą w 1241 roku byłaby więc pierwszym znanym przykładem użycia prochu dymnego w Europie – z zastrzeżeniem, że opis Długosza o „parze, dymie i mgle” faktycznie oparty jest na relacjach uczestników bitwy.