Wyjazd na Morawy pamiętam jak przez mgłę. Nie dlatego, że przejechałam je może zbyt szybko. Również nie z powodu malowniczych wiosek i wspaniałych zamków, które we wspomnieniach z czasem zbiły się w jedno miejsce. Winne są podziemia: magazyny, piwniczki, składziki, wszystkie wypełnione po brzegi butelkami z… winem. Według statystyk aż 96 proc.

Wszystkich winnic na terenie Czech znajduje się właśnie na Morawach, a te są ogromne. Zajmują wschodnią część Republiki Czeskiej i mają tyle twarzy, że trudno wybrać tę, z którą chciałoby się spędzić najwięcej czasu. Zaś nadmiar zawsze bywa problemem.

No bo Brno – stolica Moraw – wabi starówką, katedrą i twierdzą; Kromieryż – dawna siedziba arcybiskupa – zachwyca zamkowymi ogrodami wpisanymi na listę UNESCO. Třebič natomiast to jedno z najbardziej zabytkowych miast w kraju, niemalże skansen z pięknie zachowaną dzielnicą żydowską. Ale tu jeżdżą wszyscy. Owszem, zajrzałam, zachwyciłam się i pojechałam na samo południe. Dla mnie serce Moraw bije właśnie tam.

Morawy – kraina winem płynąca

Zaczynam skromnie, ale godnie. W Šatovie, zaledwie kilka kilometrów od austriackiej granicy, wynajmuję pokój w klimatycznym pensjonacie i pożyczam rower. Na Morawach jest ponad 1,2 tys. km ścieżek rowerowych, świetnie oznakowanych, dlatego na jakiś czas lepiej zapomnieć o samochodzie.

Sam Šatov jest maleńki, troszkę jakby pokryty patyną, ale właśnie dlatego jest taki uroczy. W najstarszej części z tradycyjną zabudową czas zatrzymał się lata temu. Znajduje się tu aż sześć winnic. Wybieram tę z najbardziej swojsko brzmiącą nazwą: Morawska Piwnica. Jej „centrum dowodzenia” mieści się w wiekowym domu z pobielonymi ścianami. Powietrze niemal stoi w miejscu, słońce pali bez litości, ulice są prawie puste. Idealny zakątek na leniwe wakacje. Pić (z umiarem oczywiście) nie umierać. Są takie wina i takie chwile, które smakują tylko w miejscu, do którego przynależą.

Winnice na Morawach / fot. Getty Images

I to właśnie jest ten moment. Na ocienionym winem tarasie, tuż na skraju porośniętych winoroślą pól, degustuję dary nagrzanej żyznej ziemi. Kelner przynosi škubánky s mákem, czyli ziemniaczane kluseczki na słodko, morawski przysmak, do którego dziwnym trafem pasuje jeszcze słodsze, zimne wino lodowe.

W lodówce stoją rzędem: ryzlink vlašský, rulandské bílé, sauvignon blanc, chardonnay, rulandské šedé, muškát moravský, palava, tramín i veltlínské zelené (obydwa moje ulubione). To ostatnie wino ma zapach kwiatu lipy i nieco gorzki, migdałowy smak. W XIX w. chętnie popijali je w Wiedniu Habsburgowie. Gdybym chciała je nabyć, mogę moje butelki zmagazynować w podziemiach.

Restauracja skrywa bowiem piwnice, które mają 300 lat. Ciągną się ponad kilometr, w specjalnych „celach” wykupionych przez miłośników wina pełne butelki czekają na swoją porę. Zanim podejmę decyzję, co kupić, w blasku świec, skąpana w nieco kwaskowatym zapachu, testuję, testuję i testuję. Na tym właśnie – między innymi – polega zwiedzanie Moraw. Wino jest tu nieodłącznym towarzyszem, żeby nie powiedzieć, przyjacielem. Zawsze smakuje znakomicie.

Z czego słyną Morawy? 

Morawy są podstępne. Gdziekolwiek się ruszę, cokolwiek chcę zobaczyć, zawsze mnie skusi, żeby najpierw testować. Na skraju Šatova stoi niewielki biały domek. Rower zostawiam pod ścianą, zanim wejdę do środka, kradnę jeszcze kilka kulek winogron z krzaczków w tutejszej winnicy. Są przepyszne, wydają się słodsze niż cukier. Za drzwiami białego domku bez niespodzianek. Lada, sprzedawca w fartuchu, kieliszki i lokalne wino.

Dopiero po tym punkcie programu otwiera się kolejna brama, do podziemi. Widziałam wiele sztolni, tuneli, wyrobisk w całej Europie, można powiedzieć, że zwiedziłam połowę podziemnego świata, ale czegoś takiego się nie spodziewałam! Oto schodzę 18 m w dół witana przez kiczowate krasnale, uśmiechnięte syrenki, wodnice z okazałymi biustami i tym podobne dziwadła.

Przez 36 lat malował je Maximilian Appeltauer. Zaczął w roku 1934, a zatrzymał się dopiero w 1964. Z początku korzystał tylko ze światła świecy, którą mocował sobie na kapeluszu. W czasie wojny stracił rękę, ale to nie przeszkodziło mu w pracy. Każdy skrawek piwny pokrył kwiatkami, wzorkami, paskami i widoczkami.

Zupełnie nie wiem, co o tym myśleć. Jestem w ciemnym labiryncie oświetlonym jedynie kilkoma żarówkami. Szczerze mówiąc, wyglądają trochę na prowizorkę, tak jak same malowidła. Podziemia mają 25 m długości i pięć „komnat”, do których prowadzą wąskie przejścia. Legenda mówi, że zostały wydrążone z jakiegoś bardzo tajemniczego powodu, tyle że nikomu jeszcze nie udało się dowiedzieć, co to za powód. Podobno miało to być miejsce prywatnego użytku służące do miłego spędzania czasu, cokolwiek to znaczy.

Z pewnością natomiast Maximilian brał pod uwagę zmieniające się czasy. I tak, już po II wojnie światowej, Hitlera, który jeszcze niedawno patrzył z jednej ze ścian, przemalował na zwykłego anonimowego cywila. Dlaczego miejscowy artysta poświęcił życie piwnicy z winem? Być może w samym pytaniu kryje się odpowiedź. Wino uczy w końcu cierpliwości.

Burczak – symbol Moraw

Sierpień i wrzesień to dwa idealne miesiące na wizytę na Morawach. Teraz bowiem nastał czas burczaka (burčáka). To nic innego, jak sfermentowany o niewielkiej – 4 do 10 proc. – zawartości alkoholu. Nazwa tego „wina dla niecierpliwych” jest prawnie chroniona i zarezerwowana w Unii Europejskiej wyłącznie dla młodego wina z tego regionu.

Pod koniec lata burczak pojawia się wszędzie, a jego niekwestionowaną stolicą jest Znojmo. Na co dzień raczej senne miasteczko ożywa podczas wielkiego święta winobrania we wrześniu. Uwielbiam tu przyjeżdżać na owe dwa wyjątkowe dni w roku. Przez specjalnie zbudowaną na tę okazję bramę wchodzę do świata, który można nazwać „orgią po morawsku”. Ulicami suną tłumy z plastikowymi kubkami (radykałowie niosą litrowe butle), które nawet przez chwilę nie są puste. Na setkach stoisk można kupić wszystkie odmiany burczaka.

Próbuję po kolei. Słodszy, wytrawny, mniej bąbelków, więcej, po piątym stoisku Znojmo zdaje się coraz bardziej zamglone. Nieoczekiwanie przejeżdża obok jakiś facet na koniu – on istnieje naprawdę! To Jan Luksemburski (notabene miłośnik piwa), który zawitał do miasta w 1327 r. Za nim suną wozy z mitycznymi bogami, z Bachusem na czele. Mam odczucie, że winobranie to tylko pretekst do przeniesienia się w inne, bardziej kolorowe czasy. Antyk, średniowiecze, ludowe i rockowe zespoły na przemian, wino z plastiku – chyba muszę poszukać jednak zwykłej wody.

Wdrapuję się na najwyższy punkt miasta i spoglądam na Dyję, której brzegi łączy most kolejowy zaprojektowany przez samego Gustawa Eiffela. Nieco dalej, za mostem, widzę Loukę – potężny klasztor norbertanów, w którego piwnicach przechowuje się ponad milion butelek wina. Łagodne pagórki Moraw i zachodzące słońce sprawiają, że powoli odpływam. Ponoć podziemia Louki łączą się z systemem korytarzy pod centrum miasta, ale prawdę znali tylko mieszkający tu mnisi.

Faktem jest natomiast, że pod chodnikami Znojma rozpościera się drugie miasto, którego początki datowane są na XIII w. Do dziś udało się poznać 27 km wyrobisk. Nie mogę sobie odmówić jeszcze tej przyjemności. W podziemiach jest trochę jak w czeskim filmie: niby strasznie, bo w klatkach krzyczą obrośnięte pajęczyną kościotrupy, ale że krzyczą w języku, z którego Polacy często żartują, robi się czasem nieco zabawnie. Żeby jednak dodać trochę powagi tej turystycznej trasie, przewodnicy wspominają mnicha, który wprowadził w korytarze pod miastem szwedzkich najeźdźców i potopił w podziemnych studniach.

Po odpoczynku w chłodzie zabieram butlę z burczakiem i jadę do najmniejszego parku narodowego Czech, „Podyje”. Leży tuż przy granicy z Austrią, dziki i surowy, nazywany czeską Amazonką. Doliny rzeczne rozłożyły się tu wśród gęstych lasów, tworząc niewiarygodny krajobraz. Choć burczak się już kończy, upijam się samym widokiem. Morawy mają moc.

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler Extra – 50 miejsc w Europie” (nr 02 (03)/2020).