Okolice przełęczy Yanmen, Shanxi, Chiny, 39°11’41”N, 112°48’30” E

– Czy mury działają?

Stoję na „dzikim murze”, fragmencie Wielkiego Muru Chińskiego – porzuconym, zniszczonym skraweczku umocnień długich na ponad 20 tysięcy kilometrów i składających się z wielu linii. Kiedyś broniły one dawnych chińskich państw przed sobą nawzajem i przed nomadami z krain Eurazji. Ten odcinek fortyfikacji w pobliżu Yanmenguan – Przełęczy Dzikich Gęsi – w środkowej części prowincji Shanxi nie został odrestaurowany na potrzeby turystów.

Niepokojące, obłożone kamieniem szańce mierzą niespełna osiem metrów. Osypują się tu i tam, pozarastały je suche trawy. Łyse, zerodowane grzbiety pasma Hengshan falują niczym ogromny brązowy kręgosłup. Towarzyszy mi Wang Wei, profesor archeologii z uniwersytetu w Taiyuanie. To niezmordowany piechur – prawdziwa z niego górska kozica.

– Tak, uważam, że mury działają – odpowiada Wang, przekrzykując dmący znad Mongolii wicher. – Ten świetnie spełniał swoją funkcję, i to przez setki lat.
– Gdy widzę mur graniczny, dostrzegam w nim dowód politycznej porażki – upieram się.
– Zgoda. Bywa i tak.

Marsz śladem dawnych i obecnych ludzi

Wędruję przez Chiny. To jedenasty rok mojej długiej podróży przez cały świat: Out of Eden Walk. Wsparty radami archeologów, paleontologów, genetyków i historyków, na piechotę odtwarzam szlaki, którymi ludzie w epoce kamienia rozprzestrzenili się z Afryki. Po drodze przyglądam się bieżącym wydarzeniom z perspektywy długiego trwania. Szukam źródeł newsów z ostatniej chwili na zapomnianych gmachach historii.

Od 2013 r. maszeruję przez świat coraz silniej zjednoczony gospodarczo, ale pod względem politycznym trzeszczący w szwach. Głęboko pod moimi stopami ewidentnie się coś porusza.

Moje obserwacje – mimo że poczynione z nietypowej perspektywy piechura, prącego naprzód z prędkością pięciu kilometrów na godzinę – nie są oryginalne. Owszem, globalizacja dała nam tajską kuchnię fusion i tańsze nike’i, ale przede wszystkim uczyniła elity i międzynarodowe korporacje niewiarygodnie bogatymi.

Towary krążą po świecie bez żadnych ograniczeń. Ale ludzie – i ich marzenia – nie zostali zglobalizowani. Wiele z przeszło 280 milionów osób, które żyją dziś poza swym krajem urodzenia – to rekord wszech czasów – nie wyjechało za granicę, powodowane jakimkolwiek poczuciem globalnego braterstwa.

Z domu wygnały ich stagnacja, bieda (często wywołana przez globalizację), wojny i kryzys klimatyczny. (Pamiętacie te durne przewidywania sprzed lat, że kraje, w których działają McDonaldy, nie będą toczyć ze sobą wojen?). Zwykli ludzie, których spotykam na swej nieskończenie długiej marszrucie, są często rozczarowani stanem zjednoczonego rzekomo świata – o ile kwestia ta w ogóle zaprząta ich myśli. I wszędzie widzę rosnące mury.

Dawno temu w Chinach

Widok z wieży w Wielkim Murze Chińskim w prowincji Shanxi w stronę mongolskich stepów / Fot. Paul Salopek

Mój towarzysz, profesor Wang, specjalista od dynastii chińskiej Ming – ostatniej, która w XIV w. istotnie rozbudowała potężny mur na Yanmenguan przeciw armiom jeźdźców ze stepu – patrzy na to z perspektywy dynamicznej, burzliwej epoki Szesnastu Królestw. W tamtych czasach, czyli IV–V w. n.e., północne Chiny były rozbite na nieduże, ambitne, nieustająco walczące o pozycję i szybko przemijające państewka. Często wielokulturowe, zamieszkane i przez ludy tureckie, mongolskie czy tybetańskie, i przez Hanów.

Żyło się wtedy ciekawie, ale niełatwo, jak to w okresach niepokojów – opowiada Wang. – Wraz z obcymi wpływami pojawiały się okazje do handlu i zarobku. To jak dzisiejsza globalizacja: wszystkim daje nadzieję, ale prowadzi też do wstrząsów. Ma swoją cenę. Świat na przemian otwiera się i zamyka, ludzie chłoną nowości, a potem się wycofują. To cykliczny proces. Może coś jak małżeństwo. Na pewnym etapie osiągasz sytą stabilizację, ale ten stan pozbawia cię podniet. To ludzkie.

Wang wdrapuje się na ruiny dzikiego muru. Prowadzi mnie do maleńkiej szczeliny w kamiennej barierze. Ciasny tunel u stóp grubej na ponad dziewięć metrów ściany jest ledwie widoczny. Z trudem mieści się w nim jedna osoba, i to zgięta w pół. Było to sekretne wyjście i wejście dla zwiadowców i szpiegów.

– Na zewnątrz! – krzyczy ze śmiechem Wang, wskazując w kierunku Mongolii i zachodniego wylotu tunelu; zimny wiatr targa mu włosy. Potem odwraca się i kieruje palec w przeciwną stronę. – W środku!

Por w skórze imperium.

Archeolog Wang Wei przygląda się pozostałościom Wielkiego Muru Chińskiego w odległej prowincji Shanxi / Fot. Paul Salopek

Pierwszy mur

Na pierwszy mur na trasie mojej wędrówki przez świat natknąłem się 11 lat temu. W Wielkim Rowie Afrykańskim, na słabo oznakowanej, pustynnej granicy między Etiopią a Dżibuti.

Wraz z przewodnikami, pasterzami wielbłądów z ludu Afarów, zostaliśmy zatrzymani przez dżibuteńskich żandarmów, gdy przypadkiem nielegalnie przekroczyliśmy granicę. Afarowie nie chcieli niestety zaufać w tej materii wskazaniom mego GPS-u. Wkurzeni strażnicy kazali nam tłuc się kilometrami w obezwładniającym upale, by w naszych paszportach przystawiono jak należy pieczątki potwierdzające wyjazd z kraju. Nie mam o to do mych pasterskich towarzyszy pretensji.

Towary oferowane przez armię spoconych naciągaczy po etiopskiej stronie granicy: indżera, czyli placek z teffu, coca-cola, herbata, kawa, orzeszki ziemne, cukierki, doładowania do telefonów, prezerwatywy pakowane po dwie, papierosy na sztuki, piwo i naręcza odurzających liści khatu przywożone codziennie ciężarówkami z wyżyn. Towary oferowane przez naciągaczy po stronie dżibuteńskiej: dokładnie to samo.

Dzielącym ich „murem” był szlaban z wygiętej rury, podnoszony i opuszczany przez sobiepańskich strażników w poprzek skwarnej szosy. Jak okiem sięgnąć, nie dało się dostrzec jakiejkolwiek innej bariery oddzielającej oba kraje. Wszędzie wokół była pustynia. Granice wyznaczające linie najtrudniejszej do przezwyciężenia topografii naszej planety? Pożłobione fałdy ludzkiego umysłu.

Otoczone murem ruiny świątyni z czasów dynastii Ming górują nad Żółtą Rzeką w pobliżu wioski Mahuaping w środkowych Chinach / Fot. Paul Salopek

Szczelny jak mur?

Profesor Luo Xin, znakomity historyk z Uniwersytetu Pekińskiego, natrafił w odmętach archiwów cesarstwa chińskiego na następujący dialog.
Jest to zachowana do naszych czasów rozmowa Hanów, żołnierzy trzymających wartę na Wielkim Murze (chińskie umocnienia bywały często tak szerokie, że mieścił się na nich trakt, którym ramię w ramię mogło maszerować 10 piechurów lub jechać pięciu konnych) i samotnego jeźdźca, który wyłonił się z zielonego bezmiaru mongolskich stepów.

– Przyjechałeś nas szpiegować? – krzyczy do intruza żołnierz.
– Tak! – odkrzykuje jeździec. – Jestem tu, by znaleźć słabe punkty przed kolejnym atakiem.
– Ej, brzmisz jak Han, a nie jak Mongoł! – dziwi się wartownik.
– Zgadza się. Po tej stronie traktują mnie znacznie lepiej!

Przekonanie, że Wielki Mur Chiński był szczelną, oddzielającą ludy barierą, jest błędne – wyjaśnia Luo. – Zdarzali się Mongołowie uprawiający ziemię po chińskiej stronie i Hanowie handlujący po mongolskiej. To skomplikowane. Ujmując to inaczej: mury próbują osaczyć nasze człowieczeństwo. Ale nigdy im się to nie udaje.

Mur, który powstał w jeden dzień

Lata temu, gdy wędrowałem z Zachodniego Brzegu do kontrolowanej przez Izrael Jerozolimy, dotarłem do niesławnego „muru separacyjnego”. To onieśmielająca, ośmiometrowa ściana z betonowych płyt, wijąca się pomiędzy terytoriami palestyńskimi a izraelskimi. Doskonale widać ją na zdjęciach satelitarnych.

Pokrywają ją wściekłe graffiti: znaki i klątwy, wiersze i drwiny, krzyki rozpaczy i wieszczby zaklinające przyszłość. Zaporę wzniesiono, by po drugiej intifadzie trzymać palestyńskich zamachowców-samobójców z dala od Izraela.

– Postawili ten mur w 2003 roku, w jeden dzień – wspominała Claire Anastas, chrześcijanka z pobliskiego Betlejem. Jej dom stał okrakiem na granicy. Nie chciała się wynieść. Więc izraelskie władze otoczyły jej dom z trzech stron potężnym murem, postawionym na wyciągnięcie ręki od okien. – Rano dzieci poszły do szkoły, a gdy wróciły, dom był w potrzasku – opowiadała.

– Ty! – zabrzęczało z głośnika na posterunku kontrolnym. Stałem przy wykrywaczu metali. Wokół żywego ducha. Rozglądałem się zdezorientowany.
– Tak, ty!
– Gdzie jesteś? – zapytałem. – Nikogo nie widzę.
– Za tobą! Za szybą! Co niesiesz w plecaku?
– Laptopa, kamerę wideo, dyktafon, telefon satelitarny…
– Skąd?
– Z Etiopii.
– Nie! Skąd jesteś?
– Ze Stanów Zjednoczonych.
– Witamy w Izraelu.

Turyści tłoczą się na ulicach Ping Yao, otoczonego murami XIV-wiecznego miasta w prowincji Shanxi. Budowlańcy rozkopują stare ceglane uliczki, aby zastąpić je bardziej „autentyczną” kamienną nawierzchnią / Fot. Paul Salopek

Mury są wszędzie

Nim wybierzemy się na dziki mur, archeolog Wang Wei spotyka się ze mną w Pingyao – niewiarygodnie pięknym i doskonale zachowanym zabytkowym mieście z XIV w. w prowincji Shanxi. Brygady robotników rozkopują tu stare brukowane uliczki, by wyłożyć je bardziej „autentycznym” kamieniem. W sklepach sprzedają lody. W niektórych turyści mogą wypożyczyć stroje z epoki Ming i się w nich poprzechadzać. Komórkami robią sobie selfie z misternie wykonanymi parasolkami.

W czasach dynastii Ming i Qing Pingyao było ważnym ośrodkiem handlu. Otaczają je – jak większość dawnych chińskich miast – wysokie mury.
Podczas wędrówki przez Chiny mury widzi się wszędzie. Te w Pingyao to wysokie ściany z kamienia, z sześcioma bramami, czterema wieżami, 72 strażnicami i blankami z 3000 zębów, symbolizujących 3000 uczniów Konfucjusza.

– W dawnych Chinach najważniejszym zasobem byli ludzie – wyjaśnia Wang Wei. – To spośród poddanych rekrutowali się rolnicy i żołnierze. Kto panował nad ludźmi, panował nad wszystkim.

Wychodzimy z miasta plątaniną wąskich uliczek. Gdy przechodzimy pod łukiem północnej bramy, Wang dodaje: – Przez tysiące lat to właśnie był dla Chińczyków cały Wszechświat. Tysiące lat żywotów spędzonych właśnie na tych uliczkach. Ten mur wyznaczał skraj znanego świata. Co było za nim? Nic.

Czas jest murem. I być może życie także

Maszeruję dalej wraz ze swym chińskim towarzyszem. Mijamy szpalery tykowatych, bezlistnych topoli o jasnej korze, sterczących z ziemi jak sztachety w płocie. We wsiach krzyczą do nas wymalowane na murach urzędów slogany: „Zapalisz ogień. Pójdziesz do więzienia!“. Albo: „Brawo lokalne banki! Depozyty przekroczyły 16 miliardów renminbi”. I jeszcze: „Nowe idee. Nowa wizja. Nowy przywódca”. Z wysokich, ochrowych ścian doliny, które trzymają w ryzach Rzekę Żółtą, słychać dudnienie eksplozji: to robotnicy przedłużają linię kolejową.

Nigdy nie zapomnę wsi Mahuaping. Jej ciche ulice przemierzamy w gęstniejącym mroku. W zasadzie nie widać tu murów. To typowa osada z Wyżyny Lessowej, jakich wiele w rolniczych środkowych Chinach. Wiele domów pamięta tu bardzo dawne czasy. To ręcznie drążone pieczary, nazywane yaodong.

Piękne, misterne framugi okien są potrzaskane, bo niemal wszystkie domostwa opustoszały. Mieszkańcy porzucili je dla wieżowców w miastach. Widzimy plecione z gałęzi spichrze. Stare granitowe żarna, porzucone pośród zielska. Na wpół zdziczałe sady głożyny. Jeszcze 20, może 25 lat i to wszystko przeminie. Przeminie i zostanie zapomniane.

– A wy kto? – woła za nami z progu podejrzliwa staruszka. – Czego tu szukacie? – Trwa tu jak rozbitek. Może jako ostatnia we wsi.

– Rut, gdzie ty jesteś? [nawiązanie do biblijnej Księgi Rut 1:16 – przyp. red.] – mówię do siebie na głos, idąc naprzód. Myślę o ludzie moim – tych, którzy poszli przede mną, gdzieś na drugą stronę muru. I nie przerywając marszu, macham do niej.

Towarzystwo National Geographic, zaangażowane w opisywanie i ochronę cudów świata, finansuje od 2013 r. podróżnika Paula Salopka i jego projekt Out of Eden. Szczegółowe informacje o tym przedsięwzięciu znajdziesz tutaj. Możesz też śledzić Paula na platformie X (dawniej Twitterze): @outofedenwalk.