Zima w mieście ciągle brzęczy mi w uszach. Tłumy na ulicach i sklepach męczą. Na poświąteczny wyjazd postanowiłam więc znaleźć miejsce, które będzie spełniało głównie jeden warunek: będzie tam cicho. I okazało się to nie lada wyzwaniem. Bo wszędzie, gdzie szukałam, było albo dużo turystów, albo droga przy płocie, albo pies u gospodarzy, który wieczorami szczeka na lisy.

Po kilkudniowych poszukiwaniach stanęło na Beskidzie Niskim. Regionie na południowym wschodzie Polski. Wciśniętym pomiędzy Bieszczady a Tatry. Często pomijanym przez przewodniki i turystów. Jak się okazało: na szczęście!

 Łagodne zbocza, bajkowe lasy

Jakieś półtorej godziny jazdy od Krakowa w kierunku Hańczowej zaczęłam rozumieć, że wybór ten był strzałem w dziesiątkę. Nagle przestałam mijać samochody. Droga zwężała się do polnej dróżki. A ja coraz częściej pytałam sama siebie, czy na pewno wzięłam ze sobą łańcuchy na samochodowe opony. Bo coraz mniej widziałam asfaltu, coraz więcej śniegu. Ten śnieg swoją drogą też był już inny. Z szaro-czarnego nagle zrobił się biały. Coraz mniej zabudowań, coraz więcej lasu. 

Gdy w końcu zaparkowałam niedaleko zabytkowej drewnianej cerkwi w Hańczowej, wyszłam na mróz i zamknęłam oczy, nastała cisza. Taka, która dźwięczy w uszach i wydaje się obca, po miejskim zgiełku i świątecznym szaleństwie. 

Pokusa, by dzień spędzić z książką przy kominku, co jakiś czas patrząc na pokryte śniegiem pola i góry, była duża. Beskid Niski naprawdę świetnie prezentuje się przez okno. Jednak chęć doświadczenia beskidzkiej natury była jeszcze większa. Na pierwszy rzut poszły więc biegówki – Beskid Niski to teren idealny na ten sposób rekreacji.

Beskidzka panorama (Fot. Jurek Adamski/Shutterstock)

Łagodne zbocza, bajkowe lasy oprószone śniegiem i kilometry dzikiej przyrody bez zabudowań i ruchliwych ulic. Do tego sporo dobrze przygotowanych tras. Choć i tak doświadczenie nauczyło mnie, że najlepiej sprawdzają się tu biegówki typu backcountry, trochę szersze od tradycyjnych nart do biegania. Dają radę nie tylko na trasach z założonym szlakiem, ale można też z nimi poszusować na przełaj. 

Na biegówkowe zwiedzanie pojechałam do wsi Krzywa, gdzie działa Centrum Narciarstwa Biegowego. W stacji można się przebrać, skorzystać z toalety, a nawet wypić ciepłą herbatę przed wyruszeniem na szlak. Stąd wiedzie np. pięciokilometrowa trasa z Krzywej do Banicy (do wyboru są również 3 km i 2 km oraz dużo więcej tras terenowych).

Mróz nie przeszkadzał mi, bo po piętnastu minutach lekkiego podbiegu było mi gorąco, a po kolejnych pięciu rozpięłam kurtkę i zdjęłam czapkę. Z każdym pokonanym metrem pewniej czułam się w posuwistych biegówkowych ruchach. Oprócz skrzypiącego śniegu pod nartami słyszałam tylko mój miarowy oddech. Powietrze wydawało się stać w miejscu.

Drzewa były zupełnie nieruchome. Czysty biały śnieg wyglądał, jakby ktoś poprószył go brokatem. Rytm wdechów i wydechów w połączeniu z monochromatycznym krajobrazem wokoło wprawił mnie w nastrój medytacyjny. Szus, szus, szus. Wdech, wydech, wdech, wydech.

Cisza brzęczy w uszach

Następnego dnia porzuciłam narty i postanowiłam wybrać się na górską wędrówkę. Dobre wodoodporne buty i kijki wystarczą, by zdobyć jeden z beskidzkich szczytów. Zdecydowałam się na Rotundę w Regietowie. Całe 771 m n.p.m.! Trasa nie jest długa, ale pnie się dość stromo w górę. Latem u stóp Rotundy prowadzona jest namiotowa baza studencka, w której można się zatrzymać na herbatę lub poleżeć w hamaku. Zimą nic nie przypomina o gwarze i śmiechach; nie spotkałam nikogo na szlaku.

A cisza dosłownie brzęczała mi w uszach. Szlak z Regietowa prowadził prosto na szczyt, na którym znajduje się zabytkowy cmentarz z czasów I wojny światowej. Zaprojektowany został przez słowackiego architekta Dušana Jurkoviča. Pochowani na nim są żołnierze armii rosyjskiej i austro-węgierskiej. Składa się z pięciu wysokich wież i nagrobków. Zimą wygląda jak miejsce ze skandynawskich baśni o dalekich krainach, trollach, zaginionych lądach i tajemniczych kręgach.

Po zejściu, a raczej niezbyt kontrolowanym zjazdozbiegu w dół Rotundy, pojechałam do mojej ulubionej restauracji w okolicy: Starego Domu Zdrojowego w Wysowej-Zdroju. Zawsze jak do niej wchodzę, czuję, jakbym cofnęła się w czasie. Skrzypiąca drewniana podłoga i wyszydełkowane serwety na stolikach nadają klimat.

W menu degustacyjnym znajdują się potrawy typowe dla kuchni ukraińskiej, polskiej, austriackiej i węgierskiej. Żur na kiszonych rydzach, gołąbki z pęczaku i borowików czy piernik babci Miernikowej na miodzie z okolicznych pasiek. Oprócz menu można tu kupić lokalne przetwory: grzyby, syrop z mniszka (świetny dla zdrowotności!), konfitury z czerwonej cebuli i gruszki (polecam!) czy kultową czekośliwkę. 

Ostatni dzień zarezerwowałam na zwiedzanie zabytkowej cerkwi w Kwiatoniu. To wspaniały przykład łemkowskiej architektury drewnianej wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Do tego bardzo wdzięczny obiekt do fotografowania. Drewniane ściany kontrastują z bielą śniegu. Tworzą w ten sposób pocztówkowe wręcz ujęcia. Cerkiew w Kwiatoniu można też zwiedzać w środku (a jak się ma szczęście, to nawet z przewodnikiem) i warto to zrobić. Znajdują się w niej polichromie z początku XIX w. oraz wybitne ikonostasy.

W drodze powrotnej zatrzymałam się w lokalnym sklepie. Można w nim dostać wszystko i nic. Zapach przywoływał wspomnienia z lat 90. XX w. Mijałam pomalowane na błękitny kolor chyże, czyli tradycyjne łemkowskie domy, w których obok części mieszkalnej mieściła się obora. A gdy patrzyłam na bezkres białych pól, do głowy przyszedł mi cytat z książki „Zima” Andrzeja Stasiuka, który mieszka w Beskidzie Niskim. 

To tutaj umiejscowił on opowieść: W tym miejscu rozchodzą się drogi. Dwie wiodą do lasu, ciągną się dnami dolin i w końcu przepadają w jarach potoków, błocie i olszynach. Trzecia prowadzi na północny zachód i w świat. Wiedziałam, że i mnie ta droga na północny zachód niebawem czeka. I wcale mi się do niej nie śpieszyło. 

Narciarskie wyprawy, wędrówki, tarzanie się w śniegu po sesji w saunie, wsłuchiwanie się w trzaskające drewno rozpalane w kozie, dźwięk skrzypiącego śniegu pod palcami, gdy formuje się idealne śnieżki lub toczy kulę na bałwana. To wszystko zapamiętam z zimy w Beskidzie Niskim. Ale przede wszystkim w pamięci zostanie mi błoga cisza, która koiła lepiej niż niejedno spa i dawała przestrzeń na docenienie tego, co było wokół. W Beskidzie oznaczało to przepiękną zimową naturę. I bezkres. 

Cerkiew św. Paraskewy w Kwiatoniu (Fot. Jurek Adamski/Shutterstock)

Beskid Niski – informacje praktyczne

Nocleg:

  • Hańczowa 28 – agroturystyka rodziców autorki. Z superjedzeniem i placem zabaw;
  • K.Ropki – apartamenty w domu, którego architektura zainspirowana była łemkowską chyżą;
  • Dom na połoninie – klimatyczna chata w Nowicy. Latem właściciele oferują warsztaty z robienia latawców;
  • Buczynowe Chaty – tradycyjne chaty w Wysowej-Zdroju.

Jedzenie: 

  • Restauracja Klimkowskie Smaki prowadzona przez fundację Ilios, która pomaga osobom z niepełnosprawnościami;
  • Karczma Huculanka; w stadninie koni huculskich w Regietowie. Świetna zupa szczawiowa i placki.

Dodatkowe atrakcje:

  • W parku zdrojowym w Wysowej jest pijalnia wód zdrowotnych, która otwarta jest cały rok;
  • Kuligi organizuje stadnina koni huculskich w Gładyszowie;
  • Latem Towarzystwo z Beskidu Niskiego prowadzi w swojej siedzibie przeróżne warsztaty: wikliniarskie, z robienia linorytu czy gotowania proziaków;
  • Co roku w lipcu odbywa się Łemkowska Watra w Zdyni – dwudniowy festiwal, który celebruje kulturę łemkowską.