Kiedy alianckie bomby zaczęły regularnie spadać na Berlin, Niemcy postanowili ukryć część archiwów i kolekcji dzieł sztuki na wschodnich rubieżach Trzeciej Rzeszy. Nie spodziewali się oczywiście, że po 1945 r. tereny te znajdą się w granicach Polski! Gdy polscy urzędnicy pojawili się na tych „ziemiach odzyskanych”, przejmowali pozostawione zbiory. Tak było także w przypadku Schlawy, czyli dzisiejszej Sławy.

Wiosną 1945 r. polscy byli robotnicy przymusowi poinformowali nową administrację, że w pobliskim pałacu Haugwitzów znajdują się cenne zbiory książek. Urzędnicy nie zareagowali z entuzjazmem. Ot, kolejny zbiór do zinwentaryzowania. Bardzo się mylili, bo trafili na tajemnicę, której do dziś nie udało się w pełni rozwikłać.

Archiwum Himmlera ukryte w pałacu

Informację o odkryciu w Sławie przekazano prof. Aleksandrowi Birkenmajerowi – pełnomocnikowi do spraw zabezpieczania księgozbiorów porzuconych i opuszczonych oraz dyrektorowi Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu. Profesor dysponował nieliczną grupą pracowników, wśród nich byli jednak wybitni specjaliści. Śledztwo w sprawie sławskich zbiorów zostało zlecone 56-letniemu Ludwikowi Gocelowi, historykowi i bibliofilowi, kolekcjonerowi m.in. archiwaliów ariańskich oraz dokumentów z czasów powstania listopadowego. Dla Gocela zadanie było kontynuacją tego, co robił od lat, bo przez całą II wojnę światową ratował książki. 

W kwietniu 1945 r. stanął przed pałacem w Sławie. Majątek zrobił na nim wrażenie. Okazała rezydencja leżała nad malowniczym stawem, otaczał ją imponujący park. Sławski pałac należał od 1886 r. do rodu von Haugwitz. Ostatnim z właścicieli majątku był hrabia Heinrich Karl. Władał nim do czasu przejęcia Sławy przez Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA) w styczniu 1944 r.

Dawny właściciel bywał wprawdzie jeszcze sporadycznie w pałacu, ale ten stał się formalnie własnością SS pozostawioną do dyspozycji Himmlera. Całe zabytkowe wyposażenie rezydencji po skonfiskowaniu jej na rzecz państwa zostało wywiezione, a w wielkich salach umieszczono dziesiątki ton dokumentów. 

Co ciekawe, przechodząca przez miasteczko na przełomie stycznia i lutego 1945 r. Armia Czerwona nie zainteresowała się pałacem. Gdy zjawił się Gocel, budynek był więc wciąż w bardzo dobrym stanie.   

Jakie zbiory kryły się w jego wnętrzu? „Księgozbiór  w pałacu należał do samego Heinricha Himmlera, szefa SS, gestapo oraz ministra spraw wewnętrznych III Rzeszy – usłyszał od polskich robotników Gocel. – W styczniu podczas wyprowadzki żołnierze SS palili na dziedzińcu stosy akt i wywozili w kierunku dworca jakieś skrzynie. Nie udało się im jednak zabrać wszystkiego”.

Historyk natychmiast przekazał te informacje swoim zwierzchnikom i do miasteczka przybyli funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Zajęli pałac i zabronili cywilom wchodzić do środka. Jedynie Gocel jako przedstawiciel uniwersytetu otrzymał dostęp do odnalezionych skarbów. Rozpoczęło się przeglądanie zbiorów.

Masońskie dokumenty i akta procesów czarownic

Dlaczego Himmler zwrócił uwagę właśnie na Sławę, niewielkie miasteczko leżące na pograniczu dzisiejszego województwa lubuskiego, Wielkopolski i Dolnego Śląska? Letniskowa miejscowość, w której przechodzili rekonwalescencję niemieccy żołnierze, była idealną kryjówką. Nikomu przecież nie przyszłoby do głowy, żeby bombardować kurort pozbawiony militarnego znaczenia.

Gocel wszedł do sezamu, który wypełniały po sufit książki i segregatory z dokumentami. Wiele oznaczonych było stemplem biblioteki Himmlera i miało na okładce literę H. Na pierwszy rzut oka znak ten kojarzył się z pierwszą literą nazwiska hitlerowskiego notabla. Lecz wkrótce miało się okazać, że miał jeszcze inne znaczenie.

Badacz znalazł wśród papierów nie tylko kilka tysięcy tomów dotyczących gospodarki i polityki, ale także protokoły Wielkiego Wschodu Francji – największej masońskiej organizacji tego kraju. Przeglądając kolejne książki i czasopisma stwierdził, że pochodziły m.in. z bibliotek lóż wolnomularskich. „Pobieżne penetrowanie zbioru książek w Sławie zajęło Ludwikowi Gocelowi dwa dni. Ocenił wielkość zbioru na 100–150 tys. woluminów. Stwierdził, że najcenniejszą częścią znajdujących się w Sławie książek są druki masońskie” – pisze Andrzej Karpowicz, historyk i twórca Pracowni Zbiorów Masońskich Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu.

Jak zaznacza, kolekcjoner początkowo błędnie przyjął, że większość druków związana była z wolnomularstwem. „Zaliczył bowiem do nich książki należące do pozostałych obiektów zainteresowań Himmlera i VII Urzędu RSHA (Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy): jezuitów, Żydów, czarownic”. Akta procesów o czary okazały się kluczem do tajemnicy litery H na okładkach. Bo czarownica to po niemiecku Hexe. Litera H mogła więc dotyczyć tematyki zbiorów, a nie ich właściciela. 

Dlaczego nazistów interesowały czary i okultyzm?

Już w początku lat 30. prominentni politycy III Rzeszy uznali, że wiedza tajemna może przydać się do podporządkowania innych narodów. Za sprawą Himmlera powstawały tajne okultystyczne stowarzyszenia, zakony i bractwa, których nazwy oraz działania wyraźnie nawiązywały do starogermańskich tradycji. Sam Führer wmawiał współpracownikom, że „przenikają go astralne fluidy”.

W 1935 r. powstała tajna jednostka SS, nazwana H-Sonderkommando. Liczyła około ośmiu osób i pierwotnie mieściła się w Berlinie. Wiadomo, że na jej czele stanął Sturmbannführer dr Rudolf Levin, historyk i filozof. Jednak w trakcie prac nad aktami członkowie sekretnej grupy posługiwali się jedynie inicjałami. Ludzie Levina przebadali od 1935 r. ponad 24 tys. przypadków procesów o czary. Drobiazgowo przejrzeli ponad 250 archiwów w wielu krajach świata.

Każdej sprawie zakładali specjalną teczkę. A w niej znajdował się m.in. 57-punktowy formularz, w którym zapisane były dane sądzonej „czarownicy” i jej rodziny oraz takie informacje jak majątek podsądnej, jej pozycja społeczna, a także rodzaj zastosowanych tortur, złożone w trakcie przesłuchań zeznania, wyrok i rodzaj egzekucji. Uzupełniały je informacje o imionach donosicieli, obrońców, sędziego i kata. Nie pominięto nawet tak odległych, zdawałoby się, od meritum procesu szczegółów jak rachunki związane z wydatkami na posiedzenia sądu. 

Kartotekę metodycznie uzupełniano. Ostatecznie znalazło się w niej 33 846 teczek z aktami procesów – i to nie tylko europejskich. Z całego świata, od Indii po Meksyk. Dochodził do tego imponujący księgozbiór poszerzany w dziesiątkach bibliotek podbitej Europy. Po co jednak konkretnie H-Sonderkommando wykonywało tę pracę? 

Materiały kompromitujące Kościół

Gocel nie miał wątpliwości, że esesmani szukali w aktach… najskuteczniejszych sposobów tortur oraz wymuszania zeznań! Wiedza o średniowiecznych rozprawach sądowych miała jak najbardziej praktyczny wymiar. W pałacowych zbiorach nie brakowało szczegółowych obrazów i opisów narzędzi tortur. Na kartach dawnych „podręczników” niemieccy badacze notowali „merytoryczne” uwagi dotyczące przebiegu procesu. Np. „niezgodne z zasadami – przedtem powinno się przeszukać jej dom”. Tak było w przypadku spalonej na stosie Barbary Hartmann z Rydzyny czy Anny Bugger sądzonej w 1629 r. Na jej karcie pojawił się zapis: „z powodu ciąży nie można torturować”.

Czy aby chodziło tylko o to? Gocel do tematu już nie wracał. Poświęcił się pracy naukowej, powiększał swe zbiory, publikował artykuły. Zmarł w 1966 r. A znaczna część dokumentów sławskiego archiwum, wśród których znajdowała się słynna „Kartoteka procesów o czary”, trafiła do poznańskiego Archiwum Państwowego. 

Wiele lat po Gocelu badaniem działalności H-Sonderkommando zajęła się niemiecka historyczka Barbara Schier. Esesmanom „prawie wcale nie chodziło o czarownice czy o okazanie im cienia sympatii” – uznała. Jej zdaniem ta specjalna grupa miała Himmlerowi dostarczyć amunicji, by ostatecznie rozprawić się z Kościołem, duchowieństwem i chrześcijaństwem w ogóle!

Himmler zbierał przecież dane na temat ideologicznych wrogów Rzeszy i nazizmu, a więc Żydów, Słowian, masonerii, a przede wszystkim Kościoła katolickiego. Ten ostatni, zresztą jak całe chrześcijaństwo, miał ponosić szczególną odpowiedzialność za prześladowanie w dawnych wiekach ludzi inaczej myślących, w tym podejrzanych o czary. 

„Himmler chciał udowodnić, że duchowieństwo od zawsze było niczym więcej jak spiskiem homoseksualistów. Jego członkowie z chęci władzy od wieków terroryzowali ludzkość, paląc na stosach niewinne, bezbronne kobiety” –  podkreśla badaczka historii czarownic Katarzyna Leszczyńska. Jak stwierdza, powołując się na jedno z przemówień Himmlera, „dowódca SS uważał, że prześladowania czarownic przez Kościół szczególnie dotknęły kobiety niemieckie, gdyż te jako jedyne zachowały to, co ocalało ze starogermańskich wierzeń i germańskiej kultury”.

Praprababka Himmlera spłonęła na stosie

O wyraźnie antykościelnym charakterze H-Sonderkommando świadczy też fakt, że działali w nim ludzie o poglądach wrogich chrześcijaństwu, a nawet eksduchowni. Tak było w przypadku Friedricha Murawskiego, byłego księdza, który po wstąpieniu do NSDAP został specjalistą do spraw kościelnych w SD (służbie bezpieczeństwa SS). Podobnie jak on zaciekłym wrogiem Kościoła był Wilhelm Spengler. To historyk i germanista, który rozpracowywał ideologicznych przeciwników III Rzeszy, kierując w SD referatem „Prasa i piśmiennictwo”.

Na tych ludzi stawiał Himmler. Jak się okazało, oprócz pobudek ideologicznych do walki z Kościołem miał też powody bardzo osobiste. Otóż kiedy powołał do życia H-Sonderkommando w roku 1935, jednym z jego liderów został Wilhelm August Patin, kuzyn szefa SS. Ten teolog i profesor prawa kanonicznego w 1934 r. wystąpił z Kościoła, by stać się członkiem nazistowskiej partii.

Przekazał krewnemu, że jedną z pierwszych kobiet spalonych na stosie w Niemczech mogła być praprababka Himmlera Margareth Himbler z Markelsheim – stracona w 1629 r. w Morgentheim. Z archiwalnego formularza, jaki sporządzono dla niej, wynika, że była żoną ślusarza, a nazwisko zachowała po poprzednim mężu. Dalsze informacje wskazują, że została zatrzymana 22 marca 1629 r. pod zarzutem uprawiania czarów. W śledztwie – jak zapisano w dokumencie – przyznała się do obcowania z diabłem i szkodzenia zwierzętom. Została spalona na stosie 4 kwietnia. Historia ponoć bardzo poruszyła szefa SS. Niewykluczone, że przez to zaangażował się osobiście w sprawę. 

Jego tajna broń przeciw Kościołowi jednak nigdy nie wypaliła. Pozostała schowana w Sławie. Potem zbiory trafiły w ręce Gocela i innych polskich instytucji.

Komuniści też chcieli szkodzić Kościołowi

„W katalogowaniu, segregowaniu i przygotowaniu do transportu odnalezionych zasobów uczestniczyli również pracownicy UJ z Krakowa oraz prawdopodobnie funkcjonariusze UB – wyjaśnia Artur Pacyga, historyk i regionalista. – Większość archiwaliów trafiła do Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu, zaś masoniki do biblioteki w Ciążeniu. Część ze zgromadzonych materiałów przez kilkadziesiąt lat była utajniona”. 

Prawdopodobnie w latach 70. kolekcja dokumentów dotyczących czarownic została potajemnie skopiowana przez bezpiekę i trafiła do Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Peerelowskie służby dzieliły się bowiem informacjami, które mogłyby „dyscyplinować” Kościół, z zaprzyjaźnionymi państwami. Zbieranie „haków” na Kościół tak w przypadku III Rzeszy, jak i w przypadku krajów bloku sowieckiego było – jak w każdym ustroju totalitarnym – czymś zupełnie normalnym. 

Wiemy, że do tajnej enerdowskiej policji STASI trafił też fragment archiwaliów dotyczący masonerii. Natomiast do dziś nie wiadomo, co stało się z częścią dokumentów, które przejęli funkcjonariusze polskiego Urzędu Bezpieczeństwa. Mówi się też o rozszabrowanych nieskatalogowanych dokumentach. Nie wiadomo, co mogły kryć.