Angielska księżna Daisy wcale Jana Henryka nie kochała. Nie potrafiła jednak odmówić ręki dziedzicowi von Hochbergów, trzeciej pod względem majątku rodziny w całych Prusach. Toteż w 1891 r. zgodziła się na ślub, który w londyńskim Westminsterze pobłogosławiła sama królowa Wiktoria. W zamian mąż przyrzekł jej życie jak z bajki. Długo się starał dotrzymać obietnicy, choć baśń zakończyła się koszmarem, którego nie powstydziliby się bracia Grimm.

Zamki Dolnego Śląska - Książ. Perłowa klątwa

Przemierzając kolejne komnaty w XIII-wiecznym zamku w Książu (dziś to dzielnica Wałbrzycha), próbuję sobie to ich bajkowe życie wyobrazić. Gdy zamieszkali tu po ślubie, obiekt był już po XVIII-wiecznej przebudowie, ale to dopiero oni przekształcili go w największą imprezownię Prus.

Dolny Śląsk był wówczas wśród niemieckiej arystokracji szalenie modny, w dobrym tonie było mieć tam rezydencję albo przynajmniej bywać na tamtejszych salonach. Książ ze względu na swój rozmach świetnie się do tego nadawał, wszak dziś to największy (po Malborku i Wawelu) zamek na polskich ziemiach.

Zdobiona stiukami i malowidłami barokowa Sala Maksymiliana, w której urządzano najwykwintniejsze bale, dzięki zawieszonym nad kominkami lustrom wydaje się jeszcze większa niż w rzeczywistości. Bawili się tu pruski cesarz Wilhelm II, rosyjski car Mikołaj oraz przyszły prezydent USA John Adams. Czarnymi Schodami przechodzę na tarasy – to tu latem odbywały się legendarne biesiady.

Młodym Hochbergom tego przepychu jednak nie starczało. Jan Henryk ufundował swojej Daisy egzotyczną podróż, m.in. do Egiptu i Indii. Kiedy dopłynęli do Adeny, ekstrawagancki mąż zatrudnił ubogich poławiaczy pereł, którzy mieli jej znaleźć materiał na kilkunastometrowy naszyjnik. Wysilali się biedacy strasznie, jeden z nich zmarł z przemęczenia, przeklinając w ostatnich słowach ród Hochbergów. To podobno stąd wzięły się późniejsze kłopoty Książa i jego właścicieli.

Śmierć córki Daisy, później jej rozwód z księciem, wreszcie w 1936 r. aresztowanie przez gestapo syna zwiastowały także mroczny okres w życiu zamku. W 1941 r. przejęli go naziści, bo Adolf Hitler postanowił tu urządzić swoją kwaterę główną. Zaczął się dramatyczny, choć fascynujący rozdział historii Książa.

Z obiektu usunięto większość arystokratycznego wyposażenia. Pod olbrzymią budowlą wykopano za to 50-metrowe tunele, w których mieściły się ciężarówki, a nawet podziemna stacja kolejowa. Dziś można zwiedzać obetonowane sztolnie będące częścią wydrążonego pod dziedzińcem schronu przeciwlotniczego oraz 100 m tunelu.   

Ale wiadomo, że to jedynie ułamek „podziemnego miasta”, którego do chwili obecnej nie zdołano w pełni odkryć. Dzięki powojennym zabiegom konserwatorskim na zamku udało się przywrócić klimat średniowiecza. W piwnicznych lochach rycerz Krzysztof (przedstawia się jako „zbój łamignat” i „skryba zamkowy”) ku uciesze dzieciarni podpisuje certyfikaty pobytu w Książu.

Ale mrocznej historii wojennej wymazać się nie da. Według relacji Himmlera w czasie wojny prowadzono tu pseudomedyczne prace nad wyhodowaniem nadczłowieka, idealnego Niemca odpornego na wszelkie bakterie. Tylko dlaczego ciągle nie udało się znaleźć śladów owego makabrycznego laboratorium? Wciąż nie znaleziono też przeklętego naszyjnika, który w czasie wojny miano pochować wraz ze zmarłą Daisy. Nie jest nawet pewne, gdzie znajduje się jej grób. Klątwa poławiacza pereł najwyraźniej trwa.

Zamki Dolnego Śląska - Kliczków. Cmentarz koni

Nie wiem, jaka klątwa ciążyła nad zamkiem w Kliczkowie położonym pośród Borów Dolnośląskich, 12 km od Bolesławca. Kroniki twierdzą, że była to jedna z najpiękniejszych magnackich rezydencji na Śląsku. Jej komnaty wypełniały zabytkowe włoskie meble, dzieła sztuki, a przede wszystkim trofea myśliwskie.

Bo właśnie polowania były specjalnością Kliczkowa. Wielokrotnie przyjeżdżał na nie sam pruski cesarz. W 70-hektarowym parku urządzono nawet unikatowy na skalę europejską cmentarz dla koni i psów myśliwskich.

XIII-wieczne mury zamku przetrwały kolejne walki i oblężenia, o mały włos nie przegrały jednak z ludzką głupotą i barbarzyństwem. Zniszczeń dokonała tu po wojnie Armia Czerwona, ale my Polacy nie byliśmy wcale lepsi. „Nasi” wandale w 1949 r. wzniecili tu pożar, później nad stajnią załamał się dach, rujnując część zamkowych sklepień. Zdewastowano najcenniejsze na Śląsku ceramiczne piece i kominki, a przewracające się drzewa rozwaliły przypory ujeżdżalni. Miejscowa ludność rozkradła nawet kamienne pomniki pochowanych w parku zwierząt.

I nagle stał się cud. W latach 90. znalazła się firma, która postanowiła uratować zabytek. Niewiarygodne, ale dokonano tego w półtora roku. Absolutny rekord świata! Dziś jest tu luksusowe centrum konferencyjne, hotel oraz spa. Podczas spaceru po zamkowych wnętrzach trudno uwierzyć, że wiele elementów to rekonstrukcje.

Inspirowana brytyjskim gotykiem Sala Teatralna czy utrzymana w stylu napoleońskim Sala Balowa wyglądają jak w czasach świetności. Nowi właściciele dbają też o myśliwskie tradycje – m.in. organizują Mistrzostwa Polski  w Wabieniu Jeleni (za pomocą dźwięków rogów) oraz coroczną galę jeździecką.

Zamki Dolnego Śląska - Czocha. Twierdza szyfrów

Ponad siedem wieków tradycji ma też zamek Czocha górująca nad malowniczą doliną Kwisy. Jest najbardziej tajemniczym zamkiem w Polsce – podobno ma 40 tajnych przejść, z czego do dziś odkryto zaledwie 14. Choć potężnego gmaszyska nie sposób nie zauważyć, przez lata udawano, że nie istnieje.

Hitlerowcy urządzili tu supertajną szkołę szyfrantów Abwehry. Po wojnie był tu natomiast wojskowy dom wczasowy. Ale tajemnicą poliszynela jest to, że odbywały się tu szkolenia agentów komunistycznego wywiadu i kontrwywiadu. Dlatego Czochę usunięto nawet z oficjalnych map.

Jej wcześniejsze losy też są pokręcone. Według legendy trzy wieki temu właściciel Joachim von Nostitz przyłapał swą żonę Ulrikę na zdradzie, kazał więc ją utopić w istniejącej do dziś Studni Niewiernych Żon. Obecnie chroni jej solidna krata, bo niewykluczone, że ukryto w niej fragmenty cennego wyposażenia dawnej kaplicy.

Studnię penetrował współpracujący z Travelerem dziennikarz i eksplorator Marcin Jamkowski. Na dnie znalazł jedynie pół metra kuchennego popiołu. – Warto poszukać głębiej, jednak do tego potrzebny byłby archeolog – mówi.

Ale od razu dodaje, że może lepiej studni nie badać i nie psuć legendy. Niech opowieści o skarbach zgromadzonych przez Ernsta Gütschowa nadal rozpalają wyobraźnię. Ostatni właściciel tutejszych dóbr był drezdeńskim przemysłowcem, który w USA dorobił się na handlu tytoniem. Na początku XX w. kupił Czochę i kazał przerobić tak, by nikt nie miał wątpliwości, że to własność rodu o wielowiekowych tradycjach. Co rzecz jasna nie było prawdą.

Efekt? Dziś to chyba „najbardziej średniowieczny” zamek na Śląsku, choć swój obecny wygląd zawdzięcza przebudowie sprzed stu lat. Obiekt służył też jako skarbiec – w tym celu stworzono tu cały system tajnych kryjówek i przejść. Pan Piotr, przewodnik, pokazuje mi winiarnię, którą chroniły wielkie pancerne drzwi. Niemożliwe, żeby trzymano w niej tylko wina. A może przechowywano tu insygnia koronacyjne carów, które podobno wylicytował od Romanowów Gütschow?

Teoretycznie po wojnie polska administracja odnalazła tutejszy skarbiec. Podziemnego pomieszczenia strzegły 33-centymetrowe drzwi pancerne ze skomplikowanym szyfrem. Polacy nie umieli ich otworzyć, dlatego musieli przekupić Niemców. Po zabezpieczeniu zawartości sejfu zniknęli miejscowy burmistrz, dwóch szefów milicji i pracownik starostwa. Wraz z nimi, oczywiście, odnalezione kosztowności.

Dziś część badaczy przypuszcza jednak, że odkryte precjoza były tylko przykrywką. Ernst, wiedząc o nadchodzącej Armii Czerwonej, nie mógł pozostawić swego rzeczywistego majątku wrogom. A że współpracował z hitlerowcami, kosztowności pewnie gdzieś wywiózł. Może jednak ukryte na zamku wciąż czekają na odnalezienie? Jeśli to prawda, Ernst strzeże ich, groźnie spoglądając z malowidła w Sali Marmurowej.

W Czosze funkcjonuje publicznie dostępny ośrodek hotelowo-konferencyjny. Hitem są organizowane co jakiś czas turnieje rycerskie oraz nocne zwiedzanie zamku z Białą Damą (to ta utopiona w studni nieszczęśnica!). Z lochów wydobywają się wtedy dźwięki tajemniczych wybuchów, czuć zapach siarki i nafty. Słowem: wszystko tak jak przystało na zamek.

Zamki Dolnego Śląska - Krobielowice. U grobu feldmarszałka

Na koniec podróży po „Śląskiej Dolinie Loary” jadę do odległych o 20 km od Wrocławia Krobielowic. Znajduje się tu coś, co jest zbyt duże na pałac, a zbyt małe na zamek. Przez lata czteroskrzydłowy gmach w stylu renesansu i baroku stanowił rezydencję legendarnego feldmarszałka Gebharda Blüchera, naczelnego dowódcy Prus, pogromcy Napoleona pod Lipskiem, Waterloo i Kaczawą.

Majątek należący wcześniej do zakonników otrzymał on od cesarza w nagrodę za zwycięstwo nad Francuzami. W pakiecie dostał jeszcze 11 okolicznych wsi, miał więc za co postawić gorzelnię, browar i karczmę. Choć Blücher jeszcze za życia cieszył się sławą bohatera narodowego, prywatnie nie był ze spiżu. Nieustannie wdawał się w romanse, urządzał libacje, a – co najgorsze – bratał się z miejscowymi Polakami, wzbudzając zgorszenie niemieckich arystokratów.

W 1819 r., mimo że dobiegał osiemdziesiątki, pojechał do sąsiedniej wsi do kochanki. Wracając po paru głębszych, spadł z konia i poważnie się poturbował. Kilka dni później zmarł. W jego pogrzebie uczestniczyło 20 tys. żołnierzy oraz sam cesarz z żoną. Nieopodal rezydencji wybudowano mu istniejące do dziś mauzoleum, do którego przez wieki pielgrzymowali pruscy patrioci.

Złote lata Krobielowic skończyły się po II wojnie. Potomkowie Blüchera uciekli stąd przed nadchodzącą Armią Czerwoną, która spustoszyła majątek. Dzieła zniszczenia dopełnili Polacy – znikły m.in. bezcenna kareta Napoleona oraz zrabowane w czasie wojen elementy zastawy stołowej Cesarza Francuzów.

Dla pałacu zaczął się ponury czas. Był tu PGR, więc w arystokratycznych wnętrzach zamieszkali kombajniści, traktorzyści i oborowi. Później i oni je opuścili, bo obiekt popadał w ruinę. Istniejące do dziś mauzoleum sprofanowano – szczątki wodza służyły podobno okolicznej dzieciarni do makabrycznych zabaw.

Ale i ta historia ma swój happy end. W latach 90. mieszkający na dalekich Wyspach Cooka Christopher Vaile, potomek Blücherów i Potockich, usłyszał od prababki o pozostawionym na Śląsku rodowym skarbie. Chris, osoba majętna, odszukał Polskę i Krobielowice ze „swoim” pałacem, któremu przywrócił dawny blask.

Urządził tu hotel i restaurację, w piwnicy stworzył winiarnię, a obok pole golfowe. Dziś bywa tu regularnie, pod jego okiem urządzone zostało Muzeum Bitwy pod Waterloo. Z roku na rok stan świetności obiektu jest przywracany. Obserwując to wszystko, trudno się oprzeć wrażeniu, że historia po raz kolejny zatacza koło. Na szczęście tym razem zamki i pałace Dolnego Śląska są na górze!