Gdy krztuszę się po pierwszym kęsie, farmer Guðjón Hildibrandsson wyraźnie zadowolony gładzi swoją rudą brodę. A potem ze współczuciem podaje mi szklankę z przezroczystym płynem. Wypijam jednym haustem i oczy wychodzą mi z orbit. To nie była woda, tylko brennivín – lokalna wódka o smaku kminkowym. Nie mogę oddychać.

Ale to i lepiej, bo nie czuję zapachu zgniłego rekina, którego kawałek przed chwilą utknął mi w gardle. Teraz już rozumiem, dlaczego Anthony Bourdain, amerykański kucharz celebryta, określił najsłynniejszą islandzką przekąskę mianem „najgorszego żarcia na Ziemi”.

Hákarl 

– Może jeszcze… – pyta Guðjón, ale gwałtownie potrząsam głową. Już wiem, jak smakuje surowe mięso najbardziej długowiecznego stworzenia w północnym Atlantyku. Bo hákarl, czyli rekin grenlandzki, potrafi żyć ponad 400 lat, a dojrzałość płciową osiąga dopiero po ukończeniu 150. roku życia. Nigdy nie choruje, a jego jedyną „wadą” jest brak nerek – ich funkcję przejęły mięśnie.

To dlatego mięso hákarla śmierdzi jak obsikane przez kota kapcie i jest mocno toksyczne – przestaje takie być, gdy przez sześć tygodni poleży na wilgotnym piasku. Po tym czasie wciąż śmierdzi, ale już można je zjeść. Islandczycy pogryzają więc małe kawałeczki podczas oglądania telewizji i na rodzinnych imprezach. Wolą to od chipsów i popcornu.

Guðjón prowadzi na swojej farmie Bjarnarhöfn małe muzeum rekina. Przekonuje turystów, którzy dotarli tu, na daleki kraniec półwyspu Snaefelsnes, że mięso hákarla jest bajecznie zdrowe, pełne kwasów omega-3 i omega-6. Życzę mu powodzenia i jadę dalej, bo wybrał zawód – moim zdaniem – ekstremalnie niewdzięczny. A ja od jedzenia morskich stworzeń wolę ich podziwianie w naturze.

Wieloryby w Húsavík

JaJa Ding Dong to sprośna piosenka z filmu Eurowizja. Historia zespołu Fire Saga. Amerykański hit rozsławił małe islandzkie miasteczko na północy wyspy. A w Húsavíku powstała knajpka o nazwie JaJa Ding Dong. Dopijam trzecią kawę i spoglądam na zegarek. Dochodzi 10 rano, czas się zbierać. Za pół godziny mały kuter zabierze mnie na rejs po zatoce, w której o tej porze roku roi się od wielorybów.

Firma Gentle Giants szczyci się 97-procentową skutecznością. Trzeba mieć prawdziwego pecha, żeby podczas trzygodzinnego rejsu nie zobaczyć najpopularniejszych tutaj płetwali karłowatych czy kaszalotów o charakterystycznej kwadratowej głowie. Dziś tafla wody przypomina lustro, w którym odbijają się ośnieżone szczyty otaczające Húsavík. Możemy sięgnąć wzrokiem nie tylko do idealnie okrągłej Wyspy Maskonurów, ale niemal aż pod koło polarne.

Dla stojącego na mostku kapitańskim szypra wypatrzenie tryskających z morza fontann to bułka z masłem. W ciągu kilku minut zbliżamy się na kilkadziesiąt metrów do najbardziej obiecującego miejsca i czekamy, aż ssak wychyli się z głębin. Gdy to się dzieje, słychać tylko trzask migawek aparatów i okrzyki ekscytacji. Bo żaden telefon nie ma takiego obiektywu, który by zmieścił w kadrze całe jestestwo wieloryba wyłaniającego się tuż przy nas.

– Blue whale! – wyrokuje szyper przez megafon, a w jego głosie słychać dumę. Nic dziwnego, płetwal błękitny, największe stworzenie na kuli ziemskiej, to rzadkość nawet tutaj. Będziemy go obserwować przez godzinę. W tym czasie wynurzy się pięć razy, by zaczerpnąć powietrza, a potem machnie nam na pożegnanie ogonową płetwą i popłynie, niczym łódź podwodna, gdzieś w stronę otwartego oceanu.

Kanion Stuðlagil 

Samochód kołysze się, trąc podwoziem o wystające kamienie. Droga jest prosta, choć koszmarnie dziurawa. W wypożyczalni na lotnisku w Keflavíku ostrzegano mnie, żebym trzymał się z daleka od dróg oznakowanych na mapach literką F. Słusznie, bo oznacza ona często ledwo widoczną ścieżkę przez skalne rumowisko lub poprzecinany rwącymi lodowcowymi rzekami dukt. Ale droga numer 923 teoretycznie była dostępna dla wszystkich aut osobowych.

Kłopot w tym, że po ostatnich deszczach w szutrówce porobiły się dziury i koleiny. Terenówki śmigają po niej z najwyższą dozwoloną prędkością – 80 km/godz., a ja, zaciskając zęby, kolebię się na drugim biegu, odliczając każdy z 19 km, który dzieli mnie od celu podróży. Gdy w końcu staję na małym parkingu, przeklinam wszystkich instagramerów świata, którzy zgodnie twierdzą, że dotarłem do najwspanialszego islandzkiego planu zdjęciowego. Kilka minut później przepraszam w myślach influenserów i sam sięgam po telefon.

Kanion Stuðlagil, który mam kilkadziesiąt metrów poniżej metalowego pomostu wiszącego nad przepaścią, to cudo jak nie z tego świata. Proste bazaltowe kolumny opadają wprost do zielonego potoku. Najlepsze jest to, że do niedawna o kanionie nikt nie słyszał. Ba! Nikt go nie widział, bo rzeka Jökulsa á Brú była tak dzika, wartka i głęboka, że do jej koryta lepiej było się nie zbliżać.

Wszystko zmieniło się w 2009 r., gdy w górnym jej biegu otwarto elektrownię Kárahnjúkavirkjun. Poziom wody drastycznie spadł, odsłaniając fantastycznie ukształtowany kanion.

Laguna lodowcowa Jökulsárlón

Drogę nr 1, która niczym wielka pętla oplata całą Islandię, w znacznej mierze wytyczyli amerykańscy wojskowi, którzy od II wojny światowej aż do 2006 r. stacjonowali w bazie na półwyspie Reykjanes. Wojskowi inżynierowie i saperzy nie mieli większych problemów, bo miejsca na wyspie nie brakuje, ale jeden fragment spędzał im sen z powiek – południowo-wschodni kraniec Islandii.

To tutaj największy lodowiec Europy (i trzeci na świecie, po Antarktydzie i Grenlandii) – Vatnajökull , piętrzy się niemal tuż nad oceanem. Nie da się tego w żaden sposób ominąć, bo masa lodu ma 8 tys. km² i sięga aż do środka wyspy. A poprowadzenie drogi przez lodowiec, który jest w nieustannym ruchu, byłoby szaleństwem. Zaczynające się globalne ocieplenie rozwiązało ten problem i w najwęższym miejscu, gdzie lodowiec dosłownie wpływał do oceanu, odsłonił się fragment fiordu.

Fot. Joe Raedle/Getty Images

Problem komunikacyjny udało się rozwiązać, przerzucając nad wąską cieśniną stalowy most, a fiord zamknięty ścianą lodowca stał się jedyną w swoim rodzaju atrakcją turystyczną. Unieruchomione w jeziorze góry lodowe czekają tu na swój los, powoli topniejąc. Czasem odwracają się z hukiem.

Można tu pomedytować, jak buddyjski mnich z Tajlandii, którego spotykam na brzegu siedzącego w pozycji kwiatu lotosu. Albo popłynąć w krótki rejs amfibią, by z bliska spojrzeć na lodowe bryły i uwijające się wokół nich foki. Gdy przychodzi zima i lodowiec przestaje się cielić (tak, to fachowe określenie!), laguna zamar­za. I staje się atrakcyjna dla filmowców. To tu kręcono Larę Croft i Bonda z Pierce’em Brosnanem. W obu przypadkach Jökulsárlón zagrał… zamarzniętą taflę jeziora Bajkał.

Seljavallalaug

O tym miejscu na szczęście mało kto wie. Samochody pędzą drogą nr 1 na kilkunastokilometrowym odcinku dzielącym wodospad Skogafoss od Seljalandsfoss, nie zauważając bocznej uliczki Raufarfellsvegur prowadzącej wprost do pięknej doliny wcinającej się w potężne cielsko wulkanu Eyjafjallajökull. Tak, tego samego, który narobił tyle kłopotów całej północnej półkuli wiosną 2010 r.

Asfalt się kończy i zaczynają wyboje, ale warto zacisnąć zęby i jeszcze 2 km pocierpieć, aż do kamienistego parkingu, z którego 20-minutowy spacer dzieli nas od najpiękniej usytuowanego basenu na Islandii. Gorąca woda spływa tu po zboczu wulkanu do niecki z trzech stron ograniczonej cementową krawędzią. Od czwartej jest tu naturalna skała. Wybudowany w latach 20. XX w. obiekt miał służyć islandzkiej młodzieży.

Zasypany popiołem w 2010 r. został w końcu odkopany, ale raczej wszystko jest puszczone na dziko. Warunki są bardziej niż spartańskie, a woda nie budzi zaufania kolorem (pełno w niej glonów). Jednak kąpiel tu ma w sobie coś z mistycznego rytuału. A ogromna górska dolina, często spowita mgłami, stanowi bajkową scenerię. Jeśli jakieś miejsce jest dla mnie kwintesencją Islandii, to właśnie Seljavallalaug.

Wodospad Seljalandsfoss 

Grzmiący Dettifoss na północnym wschodzie razi ogromem, Gullfoss zachwyca niebanalnym kształtem, Skogafoss – idealnymi proporcjami, ale jeśli chcemy poczuć wodospad wszystkimi zmysłami, musimy obejść Seljalandsfoss. Tak – właśnie „obejść”. Bo to wodospad, który się obchodzi. I dobrze jest tak zaplanować dzień, by dotrzeć tu o zachodzie słońca. Dlatego ostatnie kilometry drogi pokonuję, zerkając niespokojnie to na zegarek, to na opadające coraz niżej słońce.

Na jakiś czas pogrążam się w rozpaczy, bo słońce chowa się za nisko wiszącymi nad horyzontem chmurami, ale na szczęście pomiędzy chmurami a horyzontem jest jeszcze mały kawałek czystego nieba, więc będę jeszcze miał kilkunastominutowe okienko. Z parkingu przy wodospadzie szeroka alejka wiedzie w stronę podstawy 60-metrowego klifu.

Kiedyś był tu brzeg morza, a gdy ocean po epoce lodowcowej się cofnął, pozostawił spektakularne skalne ściany, z których spadają lodowcowe strumienie. Duże wodospady, a Seljalandsfoss się do nich zalicza, słychać już z daleka. Woda grzmi, roztrzaskując się o skalną nieckę. Szlak odbija w prawo i wchodzi w skałę.

Z miejsca, które pozwoli mi spojrzeć w czerwone zachodzące słońce przez wodną kurtynę, mogę podziwiać kolory, które nabierają intensywności. Zieleń mchów i trawy jest głębsza, a czerń nieustannie pokrywanych mokrą mgiełką skał połyskuje jak obsydian. Trzeba tylko uważać, bo chwila nieuwagi na śliskiej ścieżce może się skończyć nieoczekiwanym prysznicem.

Wspinaczka na Wyspie Heimaey

W starym angielskim przewodniku czytam, że mieszkańcy wyspy Heimaey w archipelagu Vestmannaeyar od najmłodszych lat wprawiają się we wspinaczce po klifach i ta tradycja jest przekazywana od pokoleń, z ojca na syna. Wysiadam z promu i spacerkiem idę pięć minut do najbliższego, wznoszącego się nad miastem klifu. I tam ich spotykam. Mężczyzna w średnim wieku huśta na długiej, przyczepionej do skały linie pięcioletnią córkę, a przypatruje się temu jej młodszy brat.

Dziewczynka radzi sobie świetnie, w odpowiednim momencie kręcąc piruety tak, by odepchnąć się od klifu nogami, a nie walnąć w skałę głową czy plecami. Z każdym odepchnięciem wahadło wychyla się bardziej, aż dziecku udaje się dosięgnąć wyciągniętą ręką skalnej półki, na której siedzi mocno zaniepokojona mewa.

Dumny ojciec unosi w górę kciuk i odwraca się do mnie. 30 lat temu przyprowadzał go tu jego ojciec. A wcześniej ojciec ojca itd… Bo umiejętność wspinania się po klifach to na skalistej wyspie czasem sprawa życia i śmierci.

Tunel lawowy Raufarhólshellir

Hallgrimur Kristinsson jest na Islandii kimś w rodzaju Marka Niedźwieckiego – legendarnym prezenterem radiowym. A raczej był, bo fascynuje go coś zupełnie innego. Wynajął porzucony przez filmowców (kręcono tu film Noe z Anthonym Hopkinsem i Russelem Crowe’em) tunel lawowy i po paru latach żmudnych prac konserwatorskich udostępnił go turystom. I teraz siedzi przy kasie, sprzedaje bilety, a w wolnych chwilach rozdaje autografy kochającym go rodakom.

Umówiliśmy się w jego Raufarhólshellirze i wraz z kilkoma innymi osobami zakładamy kaski z czołówkami i wędrujemy do wnętrza ziemi. Halli – jak wszyscy na niego tu mówią – zatrudnił jako przewodników młodych ludzi z całego świata. Wielu z nich ma wykształcenie geologiczne lub pracowało wcześniej jako wulkanolodzy – to na Islandii rozchwytywani specjaliści.

No i mają o czym opowiadać. Liczący kilometr tunel wyżłobiła przed 5 tys. lat rzeka lawy o temperaturze 1200°C. Jego ściany pokryte są jakby emalią, a sufit – pierwsze 200 m – mieni się różnymi odcieniami czerwieni od zawartego we wrzącej lawie żelaza, które w kontakcie z tlenem zardzewiało. Można też dostrzec jedynych mieszkańców podziemnego królestwa – nie są to ani nietoperze, ani pająki. Ale obiecałem Halliemu, że nie zdradzę największego sekretu tunelu, który jest i piękny, i tajemniczy.

Wulkan Fagradalsfjall

Ogień zobaczyłem dopiero za trzecim podejściem. I to po dwóch godzinach wspinaczki, ale powiedzmy sobie szczerze – spojrzenie w głąb wypełnionego wrzącą lawą krateru wulkanu warte było takiego wysiłku.  

Nowo powstały wulkan roboczo nazwany tak jak dolina, z której się wyłonił – Fagradalsfjall, był największą sensacją 2021 r. Wybuchł w nocy 19 marca i zamilkł po wakacjach, jednak co jakiś czas jeszcze się ożywiał.

Fot. Matthew Eisman/Getty Images

W okresach, gdy wulkan akurat milczał, wydawałoby się, że turystów nic tu nie przyciągnie, ale te 4 km kw. świeżej lawy, które wypłynęły z wnętrza ziemi, w malowniczy sposób zmieniły krajobraz i stały się samodzielną atrakcją turystyczną. Przy drodze do Grindavík – najbliższego miasteczka na półwyspie Reykjanes, wyrosły prywatne parkingi, budki z hot dogami, fish & chips i toalety. Wypełniona teraz zastygłą lawową skorupą niecka Fagradalsfjall i wystające wokół kratery przypominają trochę powierzchnię Księżyca.  

Błękitna Laguna

Ścieżka z parkingu prowadzi tak sprytnie, żebyśmy do ostatniej chwili zastanawiali się, gdzie u licha jest to najsłynniejsze kąpielisko na północnej półkuli. I trzeba przyznać, że efekt jest olśniewający. Mlecznobiałe dno pokryte glinką o leczniczych właściwościach, jak w Morzu Martwym, a do tego ciepła woda o odcieniu turkusowym.

Nic dziwnego, że Błękitna Laguna to absolutny hit i zdarzają się turyści, którzy wpadają na wyspę tylko na jeden dzień, po to by spędzić tu leniwy wieczór, popijając drinki i czerpiąc estetyczną przyjemność z kontrastu posępnej czerni lawowych osypisk i akwamaryny jak z plaż Zanzibaru.

Dla mnie to idealne pożegnanie z intensywnym tygodniem na Islandii. Po przejechaniu 3 tys. km wokół wyspy mogę się odprężyć, bo jedynie 20 min jazdy dzieli mnie od międzynarodowego lotniska w Keflavíku, z którego samolot do Warszawy odleci parę minut po północy.

Dochodzi dopiero ósma wieczorem, więc przede mną długa kąpiel i kolacja w tutejszej restauracji. I co z tego, że siąpi deszczyk, a nad wodą unosi się tuman mgły. Tym przyjemniej jest rozciągnąć się w wodzie o temperaturze 37°C. Islandia to kraina kontrastów. Ważne, by być po właściwej stronie deszczu.