Przedstawiciele gatunku Homo sapiens marzą o eliksirze młodości, od kiedy tylko zauważyli u siebie oznaki starzenia. Czyli od biblijnego wygnania z raju lub – bardziej naukowo – od kiedy nasi praprzodkowie stali się samoświadomi. Początkowo recepta na młodość była powiązana z zabieganiem o przychylność niebios. Potem sięgali po magię, czyli – można by powiedzieć – pranaukę.

Greków zainspirowała do tego m.in. mitologiczna czarodziejka Medea z jej kotłem, do którego mogła wrzucić poćwiartowane zwłoki, a wyciągnąć z niego żywe i odmłodzone ciało. Całe szczęście wzięto też pod uwagę mniej drastyczne metody.

Czy eliksir młodości istnieje?

Z czasów egipskich budowniczych piramid zachował się papirus z receptą na krem z egzotycznych owoców, który po nałożeniu na twarz usuwa wszelkie oznaki starzenia. Taki środek najwyraźniej nie wystarczał Kleopatrze, która w celach odmładzających kąpała się w oślim mleku. Jej tropem poszła żona Nerona Poppea Sabina, a po wiekach nawet siostra Napoleona – Paulina Bonaparte. 

Jeszcze więcej zainwestowała w walkę ze starzeniem się bizantyjska cesarzowa Zoe. Tysiąc lat temu stworzyła w swoim pałacu prawdziwe laboratorium kosmetyczne, a dzięki eksperymentom z wywarami, olejkami, maściami zachowała olśniewającą urodę aż do sześćdziesiątki.

O eliksirze młodości śnili też na drugim końcu znanego wówczas świata Chińczycy. Pierwszy cesarz Qin Shi Huang (III w. p.n.e.) połykał w tym celu pigułki z rtęcią – co skróciło mu żywot, a nie wydłużyło. Zaś eksperymenty kolejnych uczonych nie przyniosły odkrycia eliksiru życia, lecz doprowadziły do wynalezienia przez Chińczyków prochu. 

Próby stworzenia magicznego eliksiru

To wszystko działo się na dworach. A co mieli zrobić ci, których nie było stać na takie ekstrawagancje? W Europie pobożni pątnicy pielgrzymowali do zdrowotnych wód, pili zioła polecane przez wiejskie znachorki lub świętych. Na przykład św. Hildegarda wypromowała czystek (rodzaj krzewu) jako gwarancję zdrowia.

W Indiach eksperymentowano z wyciągami z węży (wszak zrzucają one skórę i „młodnieją” ) oraz z somą – rytualnym napojem z niezidentyfikowanej do dziś rośliny. A od Atlantyku po Daleki Wschód nie brakowało szarlatanów, którzy krążyli i sprzedawali wątpliwej jakości cudowne preparaty. 

W pogoni za tajemnicą wiecznej młodości podróżnicy z Europy zapuszczali się na krańce świata, poszukując cudownego zdroju z wodą życia. Były to jednak wyprawy kosztowne. Dużo tańszą metodą odmładzania było… wdychanie oddechów nastoletnich dziewic. Zachwalał to XIII-wieczny uczony angielski franciszkanin Roger Bacon, a do pomysłu wrócił kilkaset lat później szanowany medyk Johann Heinrich Cohausen (1665–1750).

Dowodził on, że otoczony wianuszkiem dziewcząt staruszek nasyciłby się swoistymi „cząsteczkami młodości” z ich oddechów. Takie powietrze można byłoby nawet zbierać w butelkę, skraplać i sprzedawać jako eliksir życia! Cohausen pewnie tylko sobie żartował, lecz nie wszyscy czytający o jego metodzie zdawali sobie z tego sprawę. Tym bardziej że wcześniej pisał o czymś podobnym sam Bacon, uważany za geniusza.

Artefakty zapewniające młodość

W wir poszukiwań rzucili się też rycerze i alchemicy. Ci pierwsi tropili cudowne relikwie mające uzdrowicielskie moce, jak Święty Graal. Ci drudzy pożądali tzw. kamienia filozoficznego. Czyli substancji, która potrafi zamienić metale nieszlachetne w szlachetne, a człowieka odmłodzić lub nawet zagwarantować mu nieśmiertelność. 

Płynną wersją owego „kamienia filozoficznego” było aurum potabile, czyli „płynne złoto”. XVI-wieczny szwajcarski lekarz Paracelsus obiecywał, że jego częste picie odnawia organizm i czyni „niezniszczalnym”. Jednak owo aurum potabile – będące miksturą z roztworu złota, soli i wina, miesiącami przechowywaną w końskim łajnie – doprowadzało do gorączki, uszkodzenia nerek, ślinotoku i kłopotów żołądkowych.

Podobnie mogło być z eliksirem młodości rozpowszechnianym w XVI-wiecznych Włoszech przez baronową Isabellę Sforzę, krewną królowej Bony, a będącym destylatem na bazie m.in. złota i srebra. 

Byli alchemicy, którym rzekomo udało się osiągnąć nieśmiertelność. Uchodzili za takich Francuzi Nicolas Flamel oraz hrabia Saint-Germain. Lecz o stosowanych przez nich eliksirach wiadomo na pewno tylko to, że powodowały wypadanie włosów. 

Symbolem tamtych czasów i odzwierciedleniem ówczesnych pragnień stała się opowieść o półlegendarnym alchemiku Fauście, który dla osiągnięcia celu nie zawahał się zawrzeć paktu z diabłem. Po czarną magię sięgnęła też węgierska hrabina Elżbieta Batory. Aby zachować urodę, kąpała się w krwi mordowanych na jej polecenie dziewic – tak przynajmniej twierdzili jej wrogowie.

A może hrabinę zainspirowały plotki o papieżu Innocentym VIII, który w 1492 roku próbował podobno odmłodzić się, przetaczając sobie krew trzech chłopców? Tak czy inaczej wiarę w magiczną moc krwi podzielały potem rozmaite okultystyczne i ezoteryczne stowarzyszenia. 

Lód w sypialni

Na szczęście w XIX w. pojawiły się też mniej kontrowersyjne, a bardziej naukowe metody na wieczną młodość. Przykładem Aleksandra de Pernett, żona gen. Józefa Zajączka. Francuski pisarz Honore de Balzac pisał o niej w 1836 roku, że chociaż „bliska już setki wiosen”, to „posiada umysł i serce młode, figurę czarującą”.

Przesadzał, bo dama liczyła wtedy tylko nieco ponad 80 wiosen. Tym niemniej faktycznie jej wygląd budził zdumienie. W czym tkwiła tajemnica Aleksandry? Przecież nie tylko w tym, że spłycała zmarszczki, wcierając w nie rozmiękczony wosk. Otóż każdego ranka generałowa kąpała się w ekstremalnie zimnej wodzie, a spać kładła się w sypialni wychłodzonej lodem.

Wyprzedziła w tym niemieckiego pastora Sebastiana Kneippa. Ten kilkadziesiąt lat później wypromował na skalę europejską zimne kąpiele, bose spacery po śniegu i mokrej trawie. Poza tą swoistą krioterapią Aleksandra była na specjalnej diecie złożonej z surowych warzyw i owoców oraz zimnych produktów mlecznych. Uprawiała też sport – lubiła zwłaszcza długie spacery i konną jazdę.

Podobne metody stosowała też słynna Sissi, czyli austriacka cesarzowa Elżbieta, żona Franciszka Józefa I. Zrywała się na nogi o 5–6 rano, by wziąć zimną kąpiel. Na twarz kładła maseczkę ze świeżych truskawek lub z surowej cielęciny. Godzinami spacerowała, jeździła konno i fechtowała. Z lubością gimnastykowała się na obręczach, koniach gimnastycznych i drążkach.

Myśli o zmarszczkach czy obwisłej skórze doprowadziły ją do prawdziwej obsesji na punkcie urody. Urządzała sobie odchudzające głodówki. Potrafiła też, dla podtrzymania elastyczności skóry, kąpać się w gorącej oliwie. Porzuciła jednak takie eksperymenty, gdy raz omal się nie poparzyła. A efekty starzenia, niestety, nadal były widoczne.

Ciekawy przypadek Siergieja W.

W tym samym czasie w świecie naukowym pojawiła się szansa na „wieczną młodość” dla mężczyzn. Niektórzy lekarze zaczęli dowodzić, że ich starzenie się wynika z osłabionej aktywności wydzielniczej jąder. Poszły za tym eksperymenty. Aby przywrócić starzejącym się panom młodość – i oczywiście potencję, co było dla nich ważniejsze od gładkiej buzi i bujnych włosów – zaczęto wstrzykiwać im ekstrakty z jąder zwierząt.

Siergiej Woronow (znany też jako Voronoff) zrobił kolejny krok. W roku 1920 zaczął przeszczepiać do jąder ochotników fragmenty jąder szympansów. Jego metoda błyskawicznie rozpowszechniła się na świecie. Podobno terapii poddał się nawet przywódca Turków Mustafa Kemal Atatürk! 

W latach trzydziestych wskazano, że metoda Woronowa nie ma tak cudownego działania, jak obiecywał. Organizm człowieka odrzucał zwierzęce przeszczepy. A testosteron, męski hormon płciowy, może przywrócić pacjentowi trochę wigoru, ale nie zrobi ze starca młodzieniaszka.

Pojawiły się więc nowe pomysły. Szanowany rosyjski biolog, noblista Ilja Miecznikow, ogłosił w 1914 roku, że starzenie się powodują toksyczne bakterie w naszych jelitach. Jako eliksir młodości próbował więc wypromować jogurt. 

Nawet takie absurdalne pomysły to jednak nic w porównaniu z tym, czego pełne są współczesne czasopisma kolorowe – pokazujące kulinarne cuda, które rzekomo pozwalają kobietom zachować formę nawet do dziewięćdziesiątki. 

Być jak Piotruś Pan

Współcześnie symbolem człowieka usiłującego oszukać czas stał się Michael Jackson. Próbował zachować młodość sypiając w specjalnej komorze tlenowej oraz generalnie wiodąc żywot wiecznego dziecka – niczym Piotruś Pan. Nie udało mu się, zmarł mając zaledwie 51 lat. Intuicja mogła jednak „króla popu” nie zawieść – przynajmniej jeśli chodzi o kopiowanie Piotrusia Pana.

Jak bowiem wskazują ostatnie badania naukowców z Uniwersytetu Północnej Karoliny oraz Uniwersytetu w Jenie, jesteśmy po prostu tak starzy, na ile się czujemy! Im jesteśmy aktywniejsi i mamy większą kontrolę nad własnym życiem, tym czujemy się młodziej. Czyli żyjemy dłużej, zdrowiej i zachowując lepszą pamięć.

Po przeprowadzeniu badań na kilkudziesięcioosobowej grupie dorosłych w wieku 35–69 lat prof. Matthew Hughes z z Uniwersytetu Północnej Karoliny stwierdził: „Rezultaty sugerują, że promowanie bardziej aktywnego trybu życia może zaowocować poczuciem, że jest się subiektywnie młodszym”. W dbaniu o siebie mogą nas wesprzeć nowe technologie. „Można opracowywać aplikacje na smartfony, codziennie dostarczające zainteresowanym wiadomości z sugestiami, jak poprawić ogólne poczucie kontroli” – zwraca uwagę prof. Jennifer Bellingtier z Uniwersytetu w Jenie.

Czyżbyśmy przestali wierzyć w cudowne eliksiry, a skupili się na własnej głowie? W sumie nie ma się czemu dziwić. Przecież nawet filmowemu Indianie Jonesowi nie udało się zachować wiecznej młodości, choć w jednej z części swoich przygód odnalazł i napił się ze Świętego Graala.