Z godziny na godzinę bolesna prawda dociera do nich coraz silniej: w tych warunkach powrót na powierzchnię jest niemożliwy. Utknęli w pułapce, 20 m pod ziemią, w nieczynnej kopalni niklu. Mają ze sobą niewiele: czosnek, ciasto, haczyki, spławiki. Po wyjściu zamierzali iść na ryby.

Przed zejściem pod ziemię zostawili reklamówkę. Teraz mają nadzieję, że jeśli ktoś ją zobaczy, może wezwie pomoc. Ale poniemiecka kopalnia w Szklarach jest usytuowana daleko za miastem, na pagórkowatym, zalesionym terenie. Ludzie tędy nie chodzą. Adam Alagierski, 28-letni geolog, i Rafał Wszoła, 25-letni speleolog, szukali tego miejsca długo, pytali miejscowych, studiowali mapy.

Gdyby nie popsuł się karabinek, a lina nie zawiodła, w tym momencie opowiadaliby już pewnie znajomym, jak wspaniałą przygodę przeżyli. Że na dole jest pięknie. Że widzieli prawdziwe geologiczne cuda: chalcedon, serpentynit, gabro, sjenit. Że po tym, jak nacieszyli już nimi oczy, pobrali próbki do badań. Że gdy odnaleźli kopalnię, byli szczęśliwi. Że weszli do niej od razu, tak jak stali: w koszulkach, dżinsach, tylko z kaskami na głowie. Że spuścili się po linie, którą zaczepili o zawias włazu. Że wymagało to odwagi, nawet pewnego szaleństwa, bo lina była cienka, miała zaledwie 10 mm. Że kupili ją na bazarze. I że w gruncie rzeczy zeszli na dół nielegalnie.

Ale tu, pod ziemią, nie ma komu wysłuchiwać ich opowieści. Nie ma też szans, by wspiąć się 20 m na powierzchnię po śliskiej, cienkiej linie, w której popsuł się karabinek. Z kopalni nie ma innego wyjścia. Są wściekli, krzyczą na siebie. Drą się o pomoc, ale nikt ich nie słyszy. Wokół rozchodzi się puste echo. Zakładają się (o kilo kokosanek), że pomoc przyjdzie w przeciągu trzech dni.

Zbawienna kałuża

Lipiec 1994 r. był wyjątkowo gorący. Dlatego w pierwszej chwili, gdy tu zeszli, chłód wydawał im się zbawienny. W kopalni jest siedem stopni powyżej zera. Teraz, gdy czekają na pomoc, przyjemna temperatura zamienia się w śmiertelne niebezpieczeństwo. Mają T-shirty z krótkimi rękawami, nie wzięli ze sobą żadnej ciepłej odzieży. Grozi im wychłodzenie organizmu.

Czekają. Przygotowują legowisko: rozkładają folie, usuwają kamyczki. Stracili wiele energii na próby wyjścia, muszą oszczędzać siły. Zapalają świeczki, mają ich dużo. Przykładają ogień do twarzy, by było choć trochę cieplej. Kopalnia w blasku świec wygląda pięknie, Adam patrzy z zachwytem na chryzoprazy. To soczyście zielone minerały występujące głównie w Australii i tu, na Dolnym Śląsku.

Mijają trzy doby. Pomoc nie nadchodzi. Jest coraz zimniej, przytulają się do siebie.

– Jest ci tak zimno, że nie czujesz głodu, pragnienia, nic. Tylko to przeraźliwe zimno – wspominał później Adam. – Gdyby nie Rafał, szybciej bym wystygł – dodawał. Śni im się, że ktoś nakrywa ich ciepłym kocem lub że biorą gorącą kąpiel. Adam słyszy we śnie głos: „Po co tu siedzicie, skoro jest wyjście”. Ale głos kłamie. Wyjścia nie ma.

Popełniają fatalny błąd: przez nieuwagę gaszą wszystkie świeczki naraz. Nie mają zapałek. Odtąd będą skazani na absolutne ciemności. Chodzą na czworakach, nie widzą nawet konturów przedmiotów. Ich mózgi wariują z braku światła. Po tygodniu są spragnieni. Ale nie ma wody, jest tylko breja i własny mocz.

Błoto robi się na skutek przenikania wody przez grunt. Żeby napić się tych kropelek, trzeba zjeść trochę gliny. Mocz jest ohydny, ale za to ciepły. To jedyne źródło energii, jaką mogą dać wychłodzonym organizmom.

Brudna kałuża wielkości popielniczki to ich drugi sposób, by nie umrzeć z pragnienia. Znajduje się w innej części kopalni. Chodzenie tam staje się świętym rytuałem. Kropelki od gliny odcedzają za pomocą butelki przeciętej na pół. Picie sprawia im ból, bo breja jest zimna. Mają pierwsze objawy hipotermii: drżenie mięśni, skurcze ścięgien, silne zawroty głowy. Czekają już 300 godzin.

Marzenie o śmierci 

Któregoś dnia Adam idzie po wodę sam. Gubi się. Długo szuka drogi powrotnej. Jest mu zimniej niż wtedy, gdy leży przy Rafale. Bez wymiany cieplnej z ciałem kolegi umrze z wychłodzenia o wiele szybciej. Utrzymanie temperatury jest kluczowe w ich walce o życie. Przestali ze sobą rozmawiać, by się nie wyziębiać. Oddychają powoli. Poruszają się coraz mniej. Całe godziny leżą na foliach, wtuleni w siebie, zziębnięci, milczący.

Mija 14. dzień udręki. W absolutnej ciemności, w głuchej ciszy poczucie czasu zupełnie się zaciera. Nie wiedzą nawet, jaka jest pora dnia, ile już tu są, czy upłynęło 20 godzin, czy 400? Każda minuta się dłuży, nie istnieje żaden punkt odniesienia. Nic się nie zmienia. Jest ciemno i cicho jak w grobie. Adam myśli o samobójstwie. Chce umrzeć, żeby nie było mu już tak zimno. Ale przed samobójstwem powstrzymuje go wspominanie małe- go synka: nie chce go osierocić. Walczy o swoje życie. Dla niego.

Dawna kopalnia rud niklu w Szklarach na Dolnym Śląsku (Fot. Albin Marciniak/Adobe Stock)

Odcięty od świata mózg tworzy przedziwne halucynacje. Rafał w ciemnościach widzi kolorowe postacie. Adam czyta wyimaginowane gazety. Zdaje im się, że słyszą ludzkie kroki. Układają się w dziwne geometryczne figury, wierząc, że to zapewni im dopływ ciepła. Obaj kompletnie tracą poczucie rzeczywistości. Ich organizmy spaliły już cały tłuszcz, teraz pożerają białko.

Są tutaj 20 dni. Stygną. W tym samym czasie pani Janina ciągle ogląda telewizję i zajmuje się ogródkiem. Dwa plecaki zostawione przez młodych już ponad dwa tygodnie temu przenosi do innego pokoju. Jest przekonana, że „miastowe studenty” wróciły do Poznania.

Tymczasem matka Rafała Wszoły porusza niebo i ziemię, aby odszukać syna. Policja w ciągu kilku dni dociera do świadków, którzy widzieli młodych ludzi idących w kierunku nieczynnych kopalń w Szklarach. Jeszcze tego samego dnia, 19 sierpnia rozpoczyna się akcja ratunkowa. 

Wyprawa po trupy

Człowiek umiera bez wody po siedmiu dniach, bez jedzenia po trzech tygodniach. Minęły 24 dni. Nikt nie wierzy, że dwaj mężczyźni jeszcze żyją. Panuje przekonanie, że ratownicy schodzą pod ziemię po trupy. Na zejście do nieczynnej kopalni zdecydował się wałbrzysko-kłodzki GOPR.

Początkowo do akcji nie dopuszczono rodziców. Nie chciano narażać ich na widok zwłok. Pani Janina, pytana przez dziennikarzy, czemu nie zawiadomiła policji wcześniej, odpowiada ze szczerością: „Policji? Przecież to takie dobre chłopaki!”. 

W akcji uczestniczy jedenastu ratowników GOPR. – Przez pierwsze dwie godziny kopaliśmy nie tam, gdzie trzeba. W końcu znaleźliśmy właściwe wejście. Byłem zdenerwowany całą sytuacją. Zacząłem głośno psioczyć na cały świat. Wtedy z głębi kopalni dobiegły mnie niewyraźne jęki: halo, halo, pomocy, tutaj. To byli oni! Usłyszeli mój głos. 

Gdy do nich zszedłem, leżeli na foliach. Mieli kłopoty z poruszaniem się. Milczeli. Zastosowaliśmy specjalne uprzęże. Wyciągnęliśmy ich stamtąd – relacjonuje Travelerowi uczestnik akcji ratunkowej Zbigniew Jagielaszek, obecnie szef szkolenia GOPR. Na zewnątrz stoi pięciu strażaków i 20 policjantów (cała komenda z Ząbkowic).

– Nie podnosić głosu! – syczy ratownik GOPR do tłumu przed kopalnią. – Oni byli w grobowej ciszy przez trzy tygodnie! – tłumaczy powody swej nadzwyczajnej ostrożności. Obie ofiary trafiają na oddział intensywnej terapii do szpitala w Ząbkowicach Śląskich. Lekarze nie mają wątpliwości, że „jaskiniowcy”, jak nazywali ich pacjenci szpitala, nie przeżyliby pod ziemią kolejnej doby.

Są u kresu: wychłodzeni, odwodnieni, wyczerpani. Schudli po 20 kilo. Dr Piotr Wojtylak, który ich leczy, nie może wyjść z podziwu. W wywiadach mówi, że 24 dni bez jedzenia to kres ludzkich możliwości. – Przeżyli dzięki temu, że byli przyjaciółmi – stwierdza.

Uwięzieni w sobie

Ze szpitala wyszli po miesiącu. Ich ciała wróciły do zdrowia: przytyli, wygrzali się w ciepłych kołdrach. Ale na psychice każdego z nich pozostała skaza. Rafał Wszoła odciął się od świata. Tuż po tragedii rozmawiał z dziennikarzami, ale szybko zrozumiał, że dłużej tego nie wytrzyma.

Przeszedł na rentę inwalidzką. Popadł w silne przygnębienie. Nabrał wrogości do świata. Zerwał kontakt z Adamem. Przeżyta trauma nie daje mu spokoju.

Spotkałem się z nim w rok po katastrofie. Przebywał wtedy w Ośrodku Pomocy Społecznej w Otwocku – mówi Krzysztof Kopczyński, producent filmu dokumentalnego 24 dni, który rekonstruuje tragiczne wydarzenia w kopalni w Szklarach. – Odbyliśmy dwugodzinną rozmowę. Zrozumiałem, że dramatyczne przeżycie zmieniło jego postrzeganie rzeczywistości.

Dawna kopalnia rud niklu w Szklarach na Dolnym Śląsku (Fot. Albin Marciniak/Adobe Stock)

Rafał przebywał już wtedy we własnym świecie – wspomina. I dodaje: – Mam dla jego doświadczeń duży szacunek: wrócił z krainy śmierci do krainy życia. Być może czuje więcej od nas.

Adam Alagierski, w przeciwieństwie do Rafała, z całej historii wyciągnął optymistyczne wnioski. – Warto było spędzić te 24 dni w kopalni. Dopiero tam zrozumiałem, że nigdy nie byłem nieszczęśliwy – mówił wielokrotnie. Chętnie przyjechał na plan zdjęciowy, zszedł nawet z ekipą filmową do kopalni.

– Nic się tam nie zmieniło. Wszystkie rzeczy, które tam zostawili: folie, butelki, świeczki, spławiki, leżały w tym samym miejscu. To był dla niego mocny obrazek – wspomina Maciej Odoliński, reżyser filmu 24 dni

Adam poczuł silne dreszcze. To był dla niego wyjątkowy moment. Był znowu tutaj, w tym cichym grobie, gdzie niemal wyziębił się na śmierć. Stał obok reżysera i uśmiechając się, mówił wzruszony: – Nie ma mnie takiego, jakim byłem. 

Złośliwy los

Gdyby Adam i Rafał nie przeżyli, nie znalibyśmy szczegółów ich wypadku. Ale wszystko, co wiemy, wiemy tylko od nich. Maciej Odoliński był prawdopodobnie jedynym dziennikarzem, z którym Adam i Rafał rozmawiali szczerze.

W filmie 24 dni reżyserowi udało się stworzyć intymny obraz postaci Adama, zbliżyć się do prawdy o tamtych wydarzeniach. Żałuje, że Rafał nie chciał wziąć udziału w produkcji. Przyznaje, że wiele drastycznych opisów nie nadawało się do emisji. Twierdzi, że bohaterowie wciąż mają przed światem wiele tajemnic, o których nigdy nie powiedzą. 

– Być może liczyli na to, że zrobią biznes na chryzoprazach, pięknych zielonych minerałach. Robili to dla pieniędzy – uważa Zdzisław Wiatr, naczelnik wałbrzysko-kłodzkiej grupy GOPR, który dowodził akcją ratunkową. O Adamie i Rafale ma złe zdanie. Ich zejście do nieczynnej kopalni uważa za lekkomyślność.

– Nie znali podstawowych technik linowych, dlatego nie mieli szans się wydostać. Teoretycznie wyjście było możliwe: mieli paski, sznurowadła, plecaki, linę. Myślę, że gdyby w tych samych warunkach w kopalni znalazło się dwóch goprowców, uratowaliby się w ciągu kilkudziesięciu godzin – ocenia Wiatr.

Kilka lat później Adam Alagierski postanowił pokazać swojemu dorastającemu synowi kopalnię w Szklarach, która zmieniła jego życie. Los okazał się piekielnie złośliwy: Adam wpadł do kopalni, mocno się potłukł, połamał sobie nogi. Gdyby nie syn, który został na zewnątrz, znowu zostałby uwięziony w miejscu, z którego już raz go wydobyto. Chłopak wezwał pomoc. Na miejsce niemal od razu przybyli ratownicy. Ci sami, co 19 sierpnia 1994 r.

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler” (nr 01/2013).