Wstawał świt, gdy 16 września 1951 r. leśniczówkę Jurgi w powiecie ostrołęckim okrążało, starając się zachować idealną ciszę, 220 żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W budynku spali trzej ostatni partyzanci z antykomunistycznego oddziału braci Kmiołków. Mieli strzec radiostacji na polecenie podziemnej centrali.

Atak Sowietów na partyzantów

Sowiecki podpułkownik Bolesław Trochimowicz obserwował zza drzewa, jak polscy żołnierze podkradają się do zabudowań. Miał powody do zadowolenia: siatka Kmiołków była już prawie rozbita, aresztowano ok. 200 osób. Pozostało już tylko zadać ostateczny cios. Nagle w budynku gospodarczym zaczęła przeraźliwie gęgać gęś. W oka mgnieniu w oknie leśniczówki zamajaczyła jakaś sylwetka i wysunęła się lufa automatu. Gruchnęła seria. Rozległ się krzyk, żołnierze KBW rzucili się na boki, szukając kryjówek. 

Wybuchła gwałtowna strzelanina przerywana eksplozjami granatów. Wyrwani ze snu partyzanci bronili się zajadle, ale byli otoczeni. Dziesiątki żołnierzy ostrzeliwały zabudowania ze wszystkich stron; ściany były wkrótce podziurawione jak sito, w stodole wybuchł pożar. „Cofajcie się! Panowie, cofajcie się!” – krzyknął ktoś w leśniczówce. W stronę miejsca, skąd dobiegł głos, posypały się kule. 

Po kilku minutach z budynku nikt już nie strzelał. Pożar tymczasem rozszerzał się. Przerażone krowy wybiegały, głośno rycząc, z płonącej obory. Asekurując się nawzajem, żołnierze KBW podbiegli do zabudowań, wtargnęli do leśniczówki i innych budynków. Znaleźli zakrwawione ciała trzech partyzantów: Franciszka Kmiołka, Franciszka Ampulskiego i Juliana Nasiadko.

Wśród żywych – i na wolności – pozostawał jednak jeszcze łącznik oddziału, niejaki kapitan Marek. Pod tym pseudonimem występował wówczas Edward Wasilewski „Wichura”, legenda akowskiego podziemia. Człowiek, który przed sześciu laty w nieprawdopodobny sposób upokorzył Rosjan, rozbijając obóz NKWD w Rembertowie.

Edward Wasilewski w partyzantce

– Wasilewski, przed wojną harcerz, wyróżniał się w akowskiej konspiracji od samego początku okupacji – mówi dr Kazimierz Krajewski, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej. – Dynamiczny i odważny, trafił do Kedywu, do pionu akcji czynnej, a potem został zastępcą dowódcy oddziału partyzanckiego działającego w okolicach Mińska Mazowieckiego. To był piękny przykład młodego patrioty i bojownika niepodległościowego. 

Walcząc w leśnym oddziale, „Wichura” brał udział w zamachach, zasadzkach i potyczkach z oddziałami niemieckimi. Mimo młodego wieku (urodził się w 1923 r.) dochrapał się stopnia podporucznika i rozpoczął służbę przy komendancie Grupy Operacyjnej „Wschód”. Ale długo tam nie podziałał. Wkrótce po wybuchu powstania warszawskiego mińskie oddziały Armii Krajowej zostały rozbrojone przez Sowietów. A „Wichura” trafił wraz z kolegami do obozu na Majdanku

Stamtąd jednak udało mu się zbiec. Powrócił w okolice Mińska. Skontaktował się z dowództwem i otrzymał polecenie utworzenia nowego oddziału. Jego celem miała być obrona Polaków przed coraz brutalniej postępującymi „wyzwolicielami” ze wschodu. Wasilewski energicznie przystąpił do działania. Wkrótce stał na czele około 60-osobowej grupy zbrojnej, złożonej głównie z byłych kolegów z konspiracji antyhitlerowskiej. „Wichura” znów znalazł się w partyzanckim żywiole. Przeprowadzał akcję za akcją, atakując posterunki MO i NKWD. 

Oddział Wasilewskiego i podobne mu niewielkie grupy były niczym mrówki kąsające niedźwiedzia. Nie mogły zahamować działań ogromnej Armii Sowieckiej, przy której wsparciu polscy komuniści wprowadzali nowe porządki. Rosjanie chwytali coraz więcej akowców i członków innych organizacji, zamykając ich w obozach przejściowych, a potem wysyłając na Syberię.

Przygotowania do ataku na łagier

Jednym z miejsc, gdzie przetrzymywano setki żołnierzy podziemia, był Rembertów. Zdesperowane akowskie dowództwo postanowiło podjąć próbę ataku na pilnie strzeżony obóz. Do zadania wyznaczono jedną z najlepszych jednostek leśnych – oddział „Wichury”.

Rosjanie założyli łagier w Rembertowie jesienią 1944 r. na terenie przedwojennej fabryki amunicji „Pocisk”. W marcu 1945 r. NKWD przetrzymywało tam już około 2,5 tys. więźniów. Głównie byłych żołnierzy AK, BCh czy NSZ, ale także cywilów aresztowanych na podstawie różnych donosów. Było tam też trochę jeńców niemieckich i własowców.

Część więźniów osadzono w głównej hali fabryki, reszta siedziała w kilku mniejszych magazynach i barakach. Cały teren otoczono dwiema liniami drutów kolczastych, nad którymi górowały wieże wartownicze ze stanowiskami ciężkich karabinów maszynowych. Komenda obozu znajdowała się w budynku zwanym „pałacem”. 

Warunki w obozie były tragiczne. Osadzonych katowano podczas przesłuchań i morzono głodem. Otrzymywali dziennie 100 g kiepskiej jakości chleba i dwie miski zupy lury. Krewnym pozwalano jednak dostarczać więźniom pożywienie z zewnątrz. Uratowało to wiele osób, gdyż część z tych, którym nikt nie pomagał, umarła z głodu i wycieńczenia. Każdego ranka z baraków wynoszono ciała kilkunastu zmarłych, które wrzucano do wielkiego dołu w pobliżu bramy.

Nie wiadomo, ilu więźniów Sowieci wywieźli na wschód w całym okresie działalności Rembertowa. W transporcie w marcu 1945 r. wysłano niecałe 2 tys. ludzi. Wkrótce do obozu przywieziono jednak kolejne grupy aresztantów i liczba osadzonych znów podskoczyła do około 2 tysięcy. Polskie podziemie otrzymało informację, że 25 maja na Sybir pojedzie kolejny transport. „Wichura” zaczął więc w pośpiechu przygotowywać akcję. 

Do pomocy przydzielono mu drużynę Edmunda Świderskiego „Wichra”. Partyzanci podjęli dyskretną obserwację obozu NKWD. Udając cywila, Wasilewski jeździł po okolicy na motocyklu. Po dwóch dobach Polacy mieli już jaki taki obraz funkcjonowania obiektu, znali rozmieszczenie posterunków, budynków wartowni i baraków z więźniami. „Wichura” i jego ludzie zaczęli przygotowywać broń, nerwowo odliczając godziny do momentu rozpoczęcia akcji.

Szykowano też butelki z wódką i bimbrem. Był to ważny element planowanego ataku. Korzystając z możliwości dostarczania paczek więźniom, w dniach poprzedzających akcję wysłano im pokaźną ilość butelek z alkoholem. Kontrolującym paczki enkawudzistom przez myśl nie przeszło, czemu mają służyć apetycznie wyglądające flaszki.  

Uwolnienie więźniów z obozu w Rembertowie

21 maja około godziny 1.30 wartownicy przy bramie głównej obozu spostrzegli zbliżających się kilkudziesięciu żołnierzy. Nie zaniepokoili się, bo goście mieli na sobie mundury berlingowców, sojuszniczego Ludowego Wojska Polskiego. Nagle ciszę rozdarł przeraźliwy dźwięk gwizdka – to „Wichura” dał sygnał do rozpoczęcia akcji. Przebrani za komunistycznych żołnierzy akowcy błyskawicznie unieśli karabiny i otworzyli ogień do wartowników. Przeskakując nad ciałami zabitych Rosjan, kilkudziesięciu partyzantów wtargnęło na teren obozu.

Usłyszawszy w oddali gwizdek, do akcji przystąpił również mniejszy oddziałek przy drugiej bramie. Po zabiciu strażników Polacy wbiegli do małego budynku tuż za ogrodzeniem. W izbie na krześle siedział oficer NKWD, a jakiś cywil mył mu nogi w misce z wodą. – Nie zabijajcie! Jestem więźniem! – wrzasnął cywil. Tymczasem oficer sięgnął gwałtownym ruchem po pistolet, ale w tym momencie gruchnęła seria z automatu i enkawudzista zwalił się, zabity, na podłogę.

Sowieci zostali kompletnie zaskoczeni, a wielu z nich nie było zdolnych do oporu. W końcu w poprzednich dniach skonfiskowali więźniom mnóstwo butelek bimbru. Teraz ledwo stali na nogach, pijani lub skacowani! Podstęp godny Zagłoby w pełni się udał. Ludzie „Wichury” masakrowali zamroczonych enkawudzistów, którzy próbowali się bronić. Wszędzie leżały ciała zabitych i rannych Rosjan.

Wyznaczona grupa partyzantów biegała od baraku do baraku, wyważając drzwi. „Wychodzić, szybko! Jesteście wolni!” – krzyczeli do oszołomionych więźniów. Wkrótce setki ludzi biegły ze wszystkich stron ku obozowej bramie. Chorych i skatowanych ładowano na przygotowane wcześniej ciężarówki.

Wtem nad obozem rozległ się głośny warkot silnika. Nisko nad barakami przeleciał dwupłatowy sowiecki kukuruźnik. Rosjanie wiedzieli już o ataku i wkrótce można było spodziewać się odsieczy. Ale również część enkawudzistów w obozie zdołała dojść do siebie i przystąpiła do kontrakcji. Z jednej z wieżyczek bluznęły serie z ciężkiego karabinu maszynowego, masakrując tłum biegnących więźniów. Około 40 uciekinierów zginęło. Setki innych były już jednak za bramą, niewidoczne dla wartowników w ciemnościach. 

Obława na partyzantów 

Jeszcze nim minęła noc, rozpoczęła się wielka obława na partyzantów i uciekinierów. Nad okolicami Rembertowa krążyły samoloty, siły rosyjskie i oddziały berlingowców przeczesywały lasy. Sowieci szybko schwytali część więźniów. Kilkudziesięciu spośród nich rozstrzelano na miejscu. Berlingowcy jednak niespecjalnie kwapili się do łapania rodaków. Gdy jeden z ich oddziałów natknął się na grupkę partyzantów i więźniów, pozdrowił ich i przepuścił wolno.  

Choć straty wśród więźniów były spore, akcja „Wichury” i tak zakończyła się ogromnym sukcesem. Według polskiego podziemia uwolniono około 800 więźniów. NKWD przyznało się do 466. Oddział Wasilewskiego miał tylko kilku rannych, NKWD straciło zaś co najmniej 15 zabitych. Krążyły słuchy, że w okolicach obozu Rosjanie potajemnie zakopali zwłoki kilkudziesięciu członków załogi Rembertowa.   

Nic dziwnego, że Armia Czerwona zaciekle tropiła oddział, który ją tak upokorzył. Początkowo, biorąc pod uwagę skalę akcji w Rembertowie, szacowano siły „Wichury” na około 400 ludzi. Gdy Sowieci zorientowali się co do rzeczywistej siły partyzantów, ich wściekłość jeszcze wzrosła. Dowództwo nakazało zniszczyć oddział za wszelką cenę

Parę dni po rozbiciu obozu czerwonoarmiści zlokalizowali jednostkę Wasilewskiego pod wsią Antonin. Zaczęli osaczać wroga, ale Polacy w porę się zorientowali i doszło do zaciekłej walki. Straciwszy trzech zabitych i pięciu rannych, „Wichura” wymknął się obławie. Taka zabawa w kotka (a raczej wściekłego kocura) i myszkę trwała jeszcze przez kilka miesięcy. Wycieńczeni partyzanci z coraz większym trudem wymykali się pościgowi. Trasę ich ucieczki znaczyło coraz więcej ofiar – z rąk NKWD ginęli ludzie, którzy przyjmowali „leśnych”  pod dach, dając pożywienie i pomagając leczyć rany. 

Mimo rozpaczliwej sytuacji oddział „Wichury” walczył jednak na ogół po rycersku. Raz, gdy udało im się schwytać sowieckiego oficera, puścili go wolno – upewniwszy się, że Rosjanin nie ma nic wspólnego z NKWD.

Bezpieka łamie bohatera

Epopeja oddziału zakończyła się w nieoczekiwany sposób. 28 czerwca 1945 r. powstał Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej skupiający komunistów i część antykomunistycznych polityków emigracyjnych. Działalność zbrojna leśnych nie ustawała, ale poakowskie podziemie zaczęło rozważać możliwość ujawnienia się. Wreszcie 8 września dowództwo na Mazowszu wezwało partyzantów do złożenia broni. W końcu tego miesiąca oddział „Wichury” wyszedł z ukrycia. Komuniści gwarantowali partyzantom, że nie będą prześladowani za swoją przeszłość.

Wasilewski, odznaczony wieloma orderami, w tym Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych, chodził w glorii sławy. Działalność podczas okupacji, a przede wszystkim akcja pod Rembertowem, uczyniła z niego popularnego bohatera. Gdzie się pojawiał, tam zaraz szeptano: „To ten słynny »Wichura«”! Ludzie podchodzili do niego, dziękowali, całowali, zapraszali do domów. 

Pomimo swych zobowiązań nowe władze nie dały mu spokoju. Już w 1946 r. został aresztowany na podstawie wyssanych z palca zarzutów. Twierdzono, że narusza zasady amnestii i szykuje się do powrotu do podziemia. Świadczyć miał o tym m.in. fakt, że... podśpiewywał sobie piosenki akowskie. Kolejny rok Wasilewski przesiedział więc za kratkami. 

Gdy wyszedł na wolność, nigdzie nie mógł zagrzać dłużej miejsca. Szybko zwalniano go z kolejnych miejsc pracy, co było zapewne elementem taktyki „zmiękczania” stosowanej przez służbę bezpieczeństwa. Heros podziemia został wyrzucony nawet z pracy na  wysypisku odpadków. Wciąż się jednak nie poddawał. Przeprowadził się do Warszawy i podjął studia na Akademii Nauk Politycznych. Bardzo chciał normalnie żyć, robić cywilną karierę, powetować sobie jakoś lata spędzone w lasach o głodzie i chłodzie.

Lecz ze studiów wyleciał tak samo jak wcześniej z wysypiska. Dopiero wtedy załamał się, zaczął popadać w depresję. I o to właśnie chodziło służbie bezpieczeństwa. We wrześniu 1950 r. pogrążonego w czarnych myślach „Wichurę” zaprosił na rozmowę ubek, niejaki Strumiński. 

– Wasilewski był człowiekiem z aspiracjami, chciał zostać dziennikarzem, miał nawet zacięcie literackie – mówi dr Krajewski. – Tymczasem nowa rzeczywistość oferowała mu co najwyżej posadę palacza w kotłowni, i to w jakiejś dziurze, a nie w Warszawie. W takiej oto sytuacji pojawia się ubek i mówi: „Ciężko jest wam, my to rozumiemy. I możemy pomóc. Tylko, wicie rozumicie, my za tę pomoc też byśmy czegoś chcieli”. Przypartemu do muru młodemu człowiekowi wydaje się to ostatnią deską ratunku.

Strumiński zaproponował byłemu partyzantowi układ: stanowisko w redakcji pisma „Wola Ludu” w zamian za współpracę z resortem. Nie chodziło o jakąś straszną zdradę. „Wichura” nie miał donosić na akowców, tylko na członków sojuszniczego wobec komunistów Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. Bohater z Rembertowa zgodził się na ten układ.

Były partyzant zostaje tropicielem wyklętych

Major Albin Barycki zacierał ręce. W ostatnim czasie jego departament w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, zajmujący się walką ze zbrojnym podziemiem, nie notował większych sukcesów. Ale w maju 1951 r. w ręce Baryckiego wpadł prawdziwy skarb. Przekazano mu legendarnego partyzanta Edwarda Wasilewskiego. Tyle że pogromca Sowietów z Rembertowa opierał się przed uczestnictwem w operacjach przeciw podziemiu.

Ale w ciągu kilku miesięcy dał się tak urobić, że był gotów wziąć udział w polowaniu na dawnych towarzyszy broni, nie tylko donosić na ludzi z ZSL. O tym, jakie argumenty go ostatecznie przekonały, zachowane źródła milczą.

Barycki natychmiast zaczął grać swoim asem. Jako dziennikarz „Woli Ludu” Wasilewski jeździł w teren i poszukiwał kontaktów z walczącymi jeszcze oddziałkami podziemia. Powszechnie znany bohater AK nie miał z tym większego kłopotu. Leśni przyjmowali go z entuzjazmem. Wierzyli w zapewnienia, że jest przedstawicielem konspiracyjnej poakowskiej organizacji utrzymującej kontakt z ośrodkami antykomunistycznymi za granicą. Przedstawiał się jako „kapitan Marek, przysłany przez centralę”.  

W kurpiowskiej Puszczy Białej przetrwał ostatni na tych terenach oddział partyzancki pod komendą Jana Kmiołka. Wasilewski nawiązał kontakt z dowódcą i wywabił go z lasu – Jan Kmiołek wpadł w ręce bezpieki. Potem wyłapano innych członków grupy, aż zostało na wolności tylko trzech. Kapitan Marek polecił im „w imieniu centrali” ochronę amerykańskiej radiostacji w leśniczówce Jurgi. W obławie na partyzantów uczestniczył osobiście przebrany w mundur KBW. Ukryty wśród drzew obserwował, jak Kmiołek, Ampulski i Nasiadko desperacko się bronią i giną. Czy myślał złośliwie, że wcale ich nie oszukał? Bo przecież mówiąc o centrali, nie sprecyzował jaką centralę ma na myśli.

Po rozbiciu ugrupowania Kmiołków organy bezpieczeństwa skierowały Wasilewskiego do kolejnych zadań, w innych miejscach. „Wichura” działał na Podlasiu, w Małopolsce, na Ziemiach Odzyskanych. Nawiązywał kontakty z następnymi grupami i wciągał je w pułapkę. Wziął udział w wielkiej liczbie prowokacji, wykorzystując swą sławę bojownika z Sowietami. 

Depresja zdrajcy

Agenturalna kariera byłego akowca rozwijała się. Wszedł do tzw. Komendy Obszaru Centralnego, organizacji „podziemnej” utworzonej i kontrolowanej przez organy bezpieczeństwa. Jej szefostwo składało się z samych agentów bezpieki.

Nieświadomym niczego konspiratorom „Wichura” zlecał takie zadania jak np. zdobywanie broni czy przygotowywanie lotnisk dla samolotów z Zachodu. Były to czyny uznane za zdradę państwa i zagrożone najwyższymi karami. Konspiratorów schwytanych na gorącym uczynku skazywano często na karę śmierci. Dokładne liczby nie są znane, ale bohater spod Rembertowa przyczynił się do ujęcia i skazania na śmierć co najmniej kilkudziesięciu żołnierzy wyklętych.

Za swą działalność był wynagradzany. W 1951 r. wypłacono mu np. w sumie 20 tys. zł – mniej więcej trzykrotność ówczesnych przeciętnych rocznych zarobków w Polsce. Otrzymywał poza tym premie i różne dodatkowe prezenty w formie rzeczowej. Sprytni bezpieczniacy rozegrali go psychologicznie w mistrzowski sposób. Doprowadzili na skraj załamania, a następnie pokazali jedyną furtkę do tego, czego pragnął: udanego życia, sukcesów, szczęścia. Wasilewski dał się złapać w pułapkę, z której nie było wyjścia i która wciągała go coraz głębiej – na samo dno hańby i zdrady.

Najpewniej nie zdawał sobie początkowo sprawy, czym zostanie okupiona jego zgoda na układ z władzami. Zdrada miała swoją wysoką cenę. „Wichura” wykonywał zadania, lecz dręczyły go wyrzuty sumienia. Zaczął zagłuszać je alkoholem. W miarę upływu kolejnych miesięcy współpracy z MBP pił coraz więcej. Wzbudziło to wreszcie zaniepokojenie przełożonych.

Z powodu pijaństwa w pewnym momencie zaczął zawalać swoje zadania. Już w 1954 r. jego zarobki znacząco spadły. Po części wynikało to z faktu, że skutecznie tępione podziemie coraz bardziej słabło i było mniej zadań. Swoją rolę odegrał jednak również nałóg agenta – Wasilewski upijał się na umór, stawał się nieprzewidywalny, jego zdrowie gwałtownie się pogarszało.

Po dziesięciu latach działalności „Wichurze” podziękowano za współpracę. Poważnej kariery dziennikarskiej, którą go wcześniej mamiono, władze mu jednak nie zapewniły. Załatwiono mu etat w magazynie „Przyjaciółka”. Pisał tam porady dla czytelniczek, występując jako „Ewa”. 

Schorowany, uzależniony od alkoholu, dręczony wyrzutami sumienia prawdopodobnie popadał w coraz głębszą depresję. Żona i dzieci, z którymi mieszkał, nie miały pojęcia, co gryzie męża i ojca. W drugiej połowie lat 60. Wasilewski zachorował w dodatku na gruźlicę. Pytany, dlaczego często chodzi przygnębiony, tłumaczył to właśnie poważną chorobą.

Okoliczności śmierci „Wichury" nie zostały wyjaśnione

22 sierpnia 1968 r. rodzina „Wichury” przeżyła dramat. 45-letni Wasilewski wypadł z okna swego mieszkania, ponosząc śmierć na miejscu. Przyczyna była niejasna, rozpatrywano różne możliwości, w tym nieszczęśliwy wypadek. Paru ludzi, którzy znali tajemnicę bohatera z Rembertowa, było jednak więcej niż pewnych, co się naprawdę stało.

Dokładnie w tym dniu nastąpiła przecież inwazja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Wydarzenie to mogło uruchomić lawinę strasznych wspomnień i wyrzutów sumienia. I „Wichura” po prostu wyskoczył z okna, nie mogąc znieść ciężaru swoich win.

– Można jednak również snuć inne spekulacje – zauważa dr Krajewski. – Był już koniec lat 60., ale przecież bezpieka nadal stosowała punktowo brutalne metody. Wasilewski zaglądał do kieliszka i może za dużo gadał? Może odgrażał się komuś po pijanemu? Jeśli uznano, że jest niewygodny, dawni mocodawcy mogli pomóc mu rozstać się z życiem. Ale jak naprawdę było, tego już się zapewne nigdy nie dowiemy.

Badania historyków jednoznacznie wykazały, że Wasilewski popełnił straszliwą zdradę. Dla wielu starszych mieszkańców okolic Mińska Mazowieckiego wciąż jest jednak bohaterem bez skazy. Nie chcą przyjąć do wiadomości ponurych faktów z lat 50. Mit jest zbyt piękny, by go burzyć.