• Puszki - Nadają się do spożycia nawet wówczas, gdy są przechowywane w wysokich temperaturach. Zainwestuj w produkty dobrej jakości, wówczas posiłek przygotowany w pospiechu na morzu, przez niewprawne dłonie żeglarza nie straci na wartości. Zabierz ze sobą puszki z jedzeniem, którego na co dzień nie spożywasz – urozmaica twoją morską dietę. W roli przekąsek doskonale sprawdzają się owoce, najlepiej w syropie. Przed wypłynięciem w rejs wszystkie puszki opisz markerem (nalepki płowieją i odlepiają się pod wpływem wilgoci). W przeciwnym razie każda z nich będzie niespodzianką.
  • Ryby - Duże okazy ryb pojawiają się w okolicach grzbietów wulkanicznych, wypłyceń oraz na rafach koralowych. Zamontowanie kilku srebrnych wstążek folii zwiększa szanse na udany połów w dzień, a oświetlenie wody sztucznym światłem – w nocy. Przyjrzyj się uważnie złapanej sztuce. Jeśli nie wiesz, jaki to gatunek, oddziel starannie organy wewnętrzne od filetu i dobrze je wygotuj. Nigdy nie jedz ryb z rodziny rozdymkowatych.
  • Liofilizaty - Pyszne danie w 10 minut. Żywność liofilizowana to gotowy posiłek zamrożony po wcześniejszym odparowaniu wody. Suche elementy nie trącą w ten sposób swoich właściwości odżywczych ani smaku. Aby uzyskać z granulatu ciepłe jedzenie, wystarczy zalać go gorącą wodą i odczekać kilka minut. Taka gotowa żywność w hermetycznych opakowaniach od 15 lat jest dostępna na naszym rynku i cieszy się równie dobrą renomą, co kuchnia polska.

 


Rafting w Nepalu


Niewiele brakowało, aby sesja fotograficzna na rzece Kali Gandaki była moją ostatnią. Pomogła mi załoga raftu.

W trakcie raftingów wielokrotnie wypadałem za burtę. Zazwyczaj nie dbałem o utrzymanie się na pokładzie za wszelką cenę, bo lądowanie w wodzie stanowiło nieodłączny element zabawy. Tak było aż do feralnego jesiennego dnia w trakcie spływu rzeka Kali Gandaki w Nepalu, na której realizowałem sesję fotograficzną. Teren znałem nieźle, wiedziałem, co chciałbym zrobić. Spływaliśmy na kilku raftach, towarzyszyła mi jak zawsze doświadczona ekipa tzw. safety kayakers oraz klienci (grupa, która raftingiem kończyła wyjazd trekkingowy). Siedziałem na dziobie, tyłem do kierunku spływu, i fotografowałem fale przewalające się przez pokład. W ręku, zamiast pagaja, trzymałem zabezpieczony jak do nurkowania aparat fotograficzny. Aby zapewnić sobie pozory bezpieczeństwa, palcami stóp, niczym orangutan, trzymałem wystające elementy pokładu. Podczas pokonywania zasadniczej części bystrza niespodziewanie uderzyliśmy dziobem w skałę ukrytą pod wodą. Wyleciałem jak z katapulty, nie zdałem egzaminu na orangutana... Kiedy wpadłem do wody, mój raft, odciążony na przodzie, podpłynął nieco dalej i utknął na tej samej skale, w która wcześniej uderzył. Z początku spokojnie – przyciągnąłem aparat fotograficzny, który na półtorametrowej lonży miałem wpięty do pasa kamizelki. Przez chwile kotłowałem się w mętnej wodzie pod pokładem. Kiedy już zlokalizowałem, gdzie jest góra, a gdzie dół, próbowałem wypłynąć na powierzchnie. Bezskutecznie. Z trudem opanowując zdenerwowanie, walczyłem z napierającymi masami wody, bo co chwile trafiałem w nasz raft. Od spodu, niestety. Po kolejnej, trzeciej czy czwartej, próbie, kilkakrotnym oberwaniu wiosłem w głowę wypłynąłem. Byłem sinozielony i krztusiłem się wodą. Udało się tylko dlatego, że przytomnie działająca załoga dopóty balansowała na rafcie, dopóki nie uwolniła się ze skalnej mielizny. Zdjęcia wyszły nieźle. Mają dla mnie emocjonalną wartość – przypominają o wypadku, z którego wyszedłem cało. A mogły to być moje ostatnie zdjęcia w życiu...

Marek Arcimowicz - podróżnik i zawodowy fotograf „do zadań specjalnych”.