Tak mogłaby wyglądać Toskania, gdyby zamiast milionów turystów miała góry opadające wprost do morza – mówi nasza przewodniczka, gdy ze wzgórza ogarniamy wzrokiem przestrzeń. Z jednej strony – stykający się z linią horyzontu akwamarynowy pasek Adriatyku. Z drugiej – groźnie postrzępione szczyty Apeninów. Bliżej złocą się pastelowe szachownice pól, zielenią winnice, czerwienieją sady.

Prawie na każdym wzgórzu stoi zamek lub średniowieczny klasztor. Gdyby nie słupy z przewodami wysokiego napięcia i pasek asfaltu prowadzący do odległej o 17 km regionalnej metropolii – Ascoli Piceno (50 tys. mieszkańców) – można byłoby pomyśleć, że przenieśliśmy się w czasie o jakieś tysiąc lat. Nie ma zbyt wielu miejsc w Europie, gdzie od wczesnej wiosny do późnej jesieni możesz się kąpać w ciepłym morzu, a przez całą zimę jeździsz na nartach.

Region Marche we Włoszech

Apeniny to według mieszkańców regionu zbawienna zapora oddzielająca ich od tego, czego nie znoszą we współczesnym świecie. Ta sięgająca miejscami 2,5 tys. m bariera, która przecina wzdłuż cały włoski „but”, odseparowała Marche od uwielbianej przez turystów Toskanii i stołecznego Lazio. Patrząc na mapę, Rzym jest niemal o rzut beretem, ale jakoś mało kto decyduje się na wielogodzinną podróż przez przełęcze. Zresztą mieszkańcy Marche od ponad 2 tys. lat mają Rzymian za nieokrzesanych prostaków.

Wdajcie się tu w pogawędkę z kimkolwiek. Czy to będzie farmer przycinający krzew winorośli, siedząca na progu domu koronkarka, czy kelnerka w kawiarni. Po chwili padnie powtarzana tu od pokoleń przechwałka: Quando Ascoli era Ascoli Roma era pascoli ( „Gdy Ascoli było już miastem, Rzym był jeszcze pastwiskiem”). O co chodzi z tym Ascoli i pastwiskiem? Na to pytanie odpowiada nam Eraldo Vagnetti – miejscowy społecznik, a przy okazji historyk amator.

– Przyjrzyjcie się – wskazuje serię symboli zdobiących archiwolty portalu. – To znaki wyryte w XIV w. przez templariuszy, którzy w całym Marche mieli swoje komandorie jeszcze długo po rozwiązaniu zakonu i uwięzieniu we Francji wielkiego mistrza. Mamy swoje tradycje i jesteśmy z nich dumni. Ten kościół powstał w X w., ale wcześniej była tu kaplica z początków chrześcijaństwa. Nie stanęła jednak na pustym miejscu. Zejdźmy niżej. Tu widzicie mur świątyni rzymskiej Junony.

Ale Junona też nie była pierwsza. Zastąpiła czczoną w tych murach boginię płodności Cuprę. Nasze małe Montedinove, tak jak większość okolicznych wzgórz, było miasteczkiem już 3 tys. lat temu. Słyszeliście może: Quando Ascoli era Ascoli...? No właśnie. Na naszych terenach mieszkał starożytny lud Picenów, który był na dużo wyższym poziomie rozwoju niż ci barbarzyńcy z Rzymu, którzy – niestety – zawojowali świat. Muszę wam coś pokazać.

Piękne średniowieczne w duchu i architekturze Ascoli Piceno chwali się długą, liczącą ponad 2 tys. lat historią / fot. Getty Images

Atrakcje i kuchnia Marche

Jedziemy razem do Ascoli Piceno, gdzie Eraldo z nieukrywaną dumą prowadzi nas do szklanej gabloty. Wyeksponowano w niej skarby z grobu piceńskiej księżniczki. Potem kierujemy się na rynek, który olśniewa – i to dosłownie. Jasne trawertynowe płyty na Piazza del Popolo błyszczą jak wypolerowane. Choć słońce chyli się już ku zachodowi, jest tu niemal pusto. Ascoli Piceno było przed wiekami dużym miastem, ale teraz z godnością się zestarzało i skurczyło.

Ożywa kilka razy w roku, gdy odbywają się tu średniowieczne festiwale, a mieszkańcy, by wskrzesić dawną chwałę, przywdziewają przechowywane w szafach stroje rycerskie. Siadamy w osterii Nonna Nina. W karcie szukam znajomo brzmiących nazw, ale na próżno. Eraldo śmieje się ze mnie, nie kryjąc się z tym zupełnie. – Chcesz spaghetti bolognese? Jedź na północ Włoch. Na carbonarę zapraszam do Rzymu, a pizzę proponuję w Neapolu.

Passatelli in brodo, czyli rosół z kluskami w stylu Marche, to w tym regionie podstawa nie tylko niedzielnego obiadu u babci / fot. Michele Bella/REDA&CO/Universal Images Group via Getty Images

Tu jest Marche. My nie jadamy cudzoziemskich dań – śmieje się. – Obowiązuje zasada „zero kilometrów”. Także dlatego zbankrutował tu McDonald. Oczywiście „zero” jest umowne i dotyczy produktów z całego regionu. Dlatego nawet w Nonna Nina można skosztować owoców morza dostarczonych prosto z portu San Benedetto del Tronto.

Ale większość składników chyba rzeczywiście rośnie „na podwórku”. Tak jak szałwia, którą są nadziewane gnocchi, oliwki po askolańsku (czyli w panierce) albo wina z miejscowych szczepów: pecorino i passerina. – A dzieciakom nie brakuje McDonalda? – pytamy przekornie. – Przecież oglądają w telewizji jego reklamy.

Eraldo patrzy na nas pobłażliwie i bez słowa wskazuje na stojący przed naszym dzieckiem pusty talerz. Przed chwilą była tam góra pierożków i „kuleczek”, czyli nadziewanych mielonym mięsem oliwek po askolańsku. Nie ma lepszego dowodu na to, że polityka „zero kilometrów” przynosi rezultaty.

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler Extra” (nr 01 (06)/2021).