Poruszam się autobusem 118. Jedynym, który dowozi turystów z centrum Wiecznego Miasta na Via Appia Antica. Czyli do atrakcji ubiegającej się o wpis na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Komunikacja publiczna w Rzymie jeździ jak chce. Sami kierowcy żartują, że „pamięta czasy jurajskie”. Mój środek lokomocji trzęsie się więc niczym w febrze, szyby grają ogłuszającego marsza. W tym akompaniamencie dojeżdżam do Piazzale Numa Pompilio. Dziś to zwykłe skrzyżowanie, po którym Włosi bez opamiętania i z rykiem klaksonów mkną w różne strony w swoich raczej przeciętnych autach (bo kryzys). 

Początek Via Appia

Na skrzyżowaniu, przy nieistniejącej dziś bramie Porta Capena, miała swój początek Via Appia. Najstarsza bita droga rzymska była zarazem handlowo-militarną arterią. Łączyła Wieczne Miasto z portem w Brundisium (dziś: Brindisi), który był najważniejszym punktem w kontaktach z Grecją. Ale też portami Morza Śródziemnego i Wschodem. 

Jadę dalej, mijając ruiny term Karakalli, najlepiej za­chowanych rzymskich łaźni publicznych. Tu nieje­den ze zdrożonych wędrowców z Via Appia zażył ką­pieli. A bardzo współcześnie dali koncert trzej światowej sławy tenorzy: Plácido Domingo, José Carreras i Lucia­no Pavarotti. 

Mijam bramę Porta San Sebastiano w murach aure­liańskich. W starożytności obejmowały ochronnym pa­sem siedem wzgórz Rzymu, na których go zbudowano. Zaraz za nią, po prawej stronie tuli się do muru z beto­nu okładanego cegłą niepozorna kolumienka. To pierw­sza mila Via Appia, gdyż dystanse w starożytnym Rzy­mie kalkulowano właśnie tą miarą wynoszącą ok. 1480 m. Ppierwsza mila znajdowała się na Forum Romanum. Stąd powiedzenie „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”. Mam w planie pokonanie pierwszych siedmiu z 364 mil (530 km), jakie w sumie liczy cały trakt.

Domine Quo Vadis

Pierwsza mila Via Appia biegnie teraz zwykłą jednopas­mówką zatłoczoną samochodami. Wąziutkie namiastki chodników czy tylko ciasne przejście pod murami od­ dzielone pasem farby od jezdni sprawiają, że dalsze 800 m kontynuuję autobusem, wysiadając naprzeciwko kościółka potocznie nazywanego Domine Quo Vadis.

Po wejściu, po lewej popiersie Henryka Sienkiewicza – nagrodzonego Noblem autora powieści „Quo vadis”. Tytuł książki opisującej czasy prześladowań pierwszych chrześcijan nawiązuje do spotkania apostoła Piotra z Chrystusem, które miało się odbyć właśnie w tym miejscu. Podczas objawienia pada pytanie: Quo vadis, domine?, „Dokąd idziesz, panie?”. Dowodem jest skryty pod wyjątkowo grubą kratą odcisk stóp Jezusa w kamieniu widniejący pośrodku głównej nawy, na wprost ołtarza. A ilustracją – malunki obu niezwykłych bohaterów na przeciwległych ścianach. 

Katakumby Kaliksta

Teraz czas na Katakumby Kaliksta – wybieram spacer przez tereny należące do zarządzających nimi salezjanów. Wielohektarowy teren na wzniesieniu otacza mur. Ja maszeruję sobie grzbietem wzgórza, pośród łąk z panoramą na Rzym. Przed oczami miga mi kopuła bazyliki św. Piotra, a zaraz potem otulone piniami i kwiatowymi rabatami niepozorne budyneczki. 

Na pierwszy rzut oka nie zwiastuje to 20 km korytarzy katakumb. Ale tak jest – by je zwiedzić, trzeba zejść 20 m pod ziemię. „Przerób” grup jest tu ekspresowy, w kilku językach. 40-minutowa wycieczka tylko z przewodnikiem. Bazowe informacje o obiekcie, np. ta, że pochowano tu około pół miliona chrześcijan, w tym dziesiątki męczenników i szesnastu papieży

Odwiedzam ich kryptę, dziś już pustą. Ale moją artystyczną duszę porusza nie ona, lecz doskonała kopia rzeźby Stefana Maderny z 1599 r. z białego jak śnieg marmuru, przedstawiająca leżącą młodą kobietę z odwróconą głową. Jej twarz zakrywają włosy z chustą, a na odsłoniętej szyi widać rysę. Podobno artysta był obecny przy otwieraniu grobowca Cecylii i zobaczył nie tknięte zębem czasu ciało męczennicy za wiarę z III w. n.e. Teraz spoczywa ono w krypcie dedykowanego świętej kościoła na rzymskim Zatybrzu. Zgodnie z legendą nawet kat obezwładniony pięknością dziewczyny nie był w stanie jej ściąć, a tylko ranił – tak, że się wykrwawiła.

Równolegle do biegnącej dołem Via Appia idę dalej przez salezjańskie dobra cyprysową drogą. Przy okazji podglądam przy pracy dwoje ludzi – za pomocą grabi zrzucają z drzew na wielką płachtę dojrzałe oliwki. 

Katakumby i kościół św. Sebastiana

Wychodzę na Appię tuż przy najstarszych w Rzymie katakumbach św. Sebastiana. Mnie akurat ta podziemna trasa turystyczna wydaje się ciekawsza niż ta u Kaliksta. Długo meandrujemy z przewodnikiem po wąskich jak kiszka, zimnych, pokręconych korytarzach oświetlonych mdłym światłem.

– Poganie nazywali swoje miejsca pochówku nekropoliami, czyli miastami zmarłych – wyjaśnia młody ksiądz. Pokazuje niedawne znalezisko: kilka wystawnych grobowych kaplic przypominających domy. Pierwsi chrześcijanie wymyślonym przez nich słowem cmentarz (miasto snu) podkreślali wiarę w drugie, wieczne życie po śmierci – dodaje.

Oglądam różne rodzaje grobów. Najbiedniejszych chowano tu w prostokątnych niszach zwanych loculi, wyżłobionych w tufie jedna nad drugą. Grzebano w nich m.in. wiele małych dzieci, których śmiertelność była wówczas znaczna. Są tu też rodzinne cubiculi pod łukowym sklepieniem, rzadziej widać sarkofagi.

Na koniec wycieczki wchodzimy do kościoła św. Sebastiana, który – jak pokazują obrazy i bogaty, złocony sufit – zginął za wiarę przeszyty strzałami. Przedmiotem dumy jest tu ostatnie dzieło Giovanniego Berniniego (znanego m.in. z kolumnady na placu św. Piotra) – wykuta w karraryjskim marmurze podobizna Boga. Wspaniale smakuje mi espresso w tutejszym barze – to „normalne”, pite z ogrzanej parą filiżaneczki. I tramezzino, trójkącik z tostowego pieczywa wypełniony krewetkami, rukolą i majonezem. 

Cyrk Maksencjusza 

Niemal zaraz za katakumbami św. Sebastiana rozciąga się gigantyczny kompleks cesarza Maksencjusza. Dochodzę do niego piechotą już bez obaw, bo cały ruch kołowy wcześniej skręca w równoległą Via Appia Pigna­ telli. Maksencjusz był uzurpatorem. Wbrew prawu zakazującemu dziedziczenia władzy w 306 r. sam obwołał się cezarem – jako syn cesarza Maksymiana (któ­ry abdykował rok wcześniej).

Jako władca Rzymu szybko wystawił sobie rezydencję z półkilometrowej długości cyrkiem. Zachował się on w znacznie lepszym stanie niż najstarszy i największy, 650 ­metrowy rzymski Circus Maximus. Pierwotny wygląd tego ostatniego mogłam sobie wcześniej odtworzyć za pomocą okularów z rozszerzoną rzeczywistością oferowanych w kasie obiektu. 

Spaceruję po okolonej murami trybun arenie. Jest porośnięta trawą, mleczami i stokrotkami, z wyraźnie zaznaczoną spiną, murem oddzielającym podwójny tor, po którym miały się ścigać rydwany lub czterokonne kwadrygi. Nigdy nie odbyły się tutaj zawody, a tylko uroczystości żałobne ku czci zmarłego tragicznie synka Maksencjusza, pochowanego potem na terenie rezydencji. Sam uzurpator też zginął wkrótce w bitwie. Kilkadziesiąt metrów dalej przyciąga mój wzrok cylindryczna wieża pokryta płytami trawertynu. 

Mauzoleum Cecylii Metelli

To mauzoleum Cecylii Metelli, żony Marka Licy­niusza Krassusa. Bezwzględny polityk, który ułatwił Juliuszowi Cezarowi dojście do władzy i stłumił powstanie Spartakusa, krzyżując jego towarzyszy wzdłuż Via Appia. Jako najbogatszy człowiek ówczesnego świata miał środki na wystawienie eleganckiego monumentu. O żonie Krassusa nie wiemy nic, ale jak zapewnia mnie przewodnik, „to się wkrótce zmieni”. W wieży pojawi się hologram Cecylii powołujący ją z nicości do istnienia.

Czy opowie on również o tym, że jej mauzoleum średniowieczny papież Bonifacy VIII przerobił na wieżę obronną dla swego zbudowanego tuż obok zamku? Być może dlatego Dante wrzucił go potem do piekła w swojej Boskiej komedii? „Wypatroszonym” przez czas murom też wkrótce życie przywróci rozszerzona rzeczywistość. Sufity zapełnią drewniane kasetony, gołe ściany przykryją bezcenne materie, kominki zapłoną ogniem. Podziemia zaś wypełni... zastygły jęzor lawy zwany Capo di Bove – pamiątka po aktywności wulkanicznej sprzed 40 tys. lat.

Via Appia fot: Shutterstock

Jestem na początku III mili, gdzie znajduje się pierwszy z odkrytych fragmentów oryginalnej Via Appia. Stawiam stopy już nie na asfalcie czy kostce jak wcześniej, ale na powierzchni ułożonej z idealnie wygładzonych, dopasowanych do siebie kamieni połączonych zaprawą. Półtorametrowa, wielowarstwowa struktura umożliwiała w założeniu swobodny odpływ wody. A szerokość dwupasmówki – bezkolizyjne mijanie się dwóch wozów pędzących z maksymalną prędkością. Trudno się dziwić, że ten cud inżynierii przetrwał 2 tys. lat! 

Posiadłości i ruiny grobowców

Dosyć łażenia. Wypożyczam rower (zwykłego górala, choć są też elektryki) w jedynym na samej Via Appia Antica punkcie przy baretto (małym barze) Appia Antica Caffè. Serwują tu smakowitą parmigianę z zapiekanych w pomidorach bakłażanów i artystyczne desery godne trzech gwiazdek Michelina. 

To już rzymskie peryferie z eleganckimi posiadłościami skrytymi za kutymi bramami w głębi iście śródziemnomorskich ogrodów. Media grzmią, że niektóre postawiono nielegalnie, płacąc pod stołem łapówki. Jadę ostrożnie „wydeptanym” w trawie poboczem. Pod kołami znów mam współczesną kostkę (autentyczna nawierzchnia pojawia się fragmentami).

Niepostrzeżenie zmienia się też krajobraz. Via Appia była w okolicach Rzymu miejscem spotkań. Rzymianie umawiali się tu na spacery. Wzdłuż odcinka drogi najbliższego Rzymowi, już w III w. p.n.e., zaczęto wznosić grobowce dla znanych osobistości. A to dlatego, że prawo zabraniało grzebania zmarłych i palenia zwłok w obrębie murów miejskich. 

Teraz mijam ich zrujnowane pozostałości, w niebo strzelają gromady pinii i cyprysów! Nie znajduję odpowiedniego przymiotnika na oddanie urody tego odcinka drogi otoczonej kwadratami pól uprawnych i skąpanej w miodowym świetle popołudnia. Ptaki rozbijają trelami niezmąconą ciszę. 

Willa Kwintyliuszów

Za piątą milą skręcam do willi Kwintyliuszów, podmiejskiej rezydencji, gdzie niestety muszę zostawić rower na stojaku przed wejściem. Szkoda, bo przede mną tak ogromny obszar, że dobre dwie godziny zajmuje mi obejrzenie rozrzuconych na nim obiektów, jakie łączy ścieżka wytyczona pośród traw i ziół. 

Całość znajduje się na wzgórzu – to ten ciągnący się kilometrami jęzor lawy, na którym wyrosła część podrzymska Via Appia. Nad doliną zawieszone są ruiny potężnego pałacu braci konsulów Sykstusa Kwintyliusza Waleriusza Maksymusa i Sykstusa Kwintyliusza Kondianusza. Widać z niego poprowadzone dołem, idealne dla spacerowiczów ścieżki nad strumieniem. A dalej – nowe budynki Quartiere Statuario. Czyli dzielnicy, której nazwa ponoć pochodzi od dużej liczby znalezionych na jej terenie posągów z willi Kwintyliuszów.

Dotykam palcami drobnych kosteczek mozaik z motywami roślinnymi tworzących posadzki pomieszczeń reprezentacyjnych. Marzę o spłukaniu potu po intensywnym pedałowaniu w tutejszych zimnych i gorących termach. Ale raczej nie ma na to szans. Pozostałe tu kamienie jedynie zapamiętały dawną formę, podobnie zresztą jak teatr. 

Historia Via Appa na filmie

Imponujący kompleks uzupełniały jeszcze jedne, mniejsze termy, nimfeum i stadion. Tak bardzo to wszystko spodobało się cesarzowi Kommodusowi (tyranowi pod koniec panowania występującemu jako nowe wcielenie Herkulesa), że kazał braci zabić i przejął włości. Dziś trzy piętra budynku aż pękają w szwach od mnogości przedmiotów z wykopalisk. A w muzeum przy willi teraz wyświetlany jest film, który przybliża zwiedzającym historię Via Appia. 

Wsiadam na rower i mknę dalej, mijając na przemian grobowce i cyprysy – pełen relaks! Przystaję na szóstej mili, przy Casal Rotondo. Na szczycie okrągłej podstawy starożytnego miejsca pochówku w średniowieczu zbudowano gospodarstwo rolne! O istnieniu cywilizacji przypomina mi jedna poprzeczna jezdnia z samochodami.

Wpołowie siódmej mili fotografuję 700-metrowy odcinek nieźle zachowanego akweduktu Kwintyliuszów, który doprowadzał wodę do term willi. Duże wrażenie robią tu biegnące w poprzek pola pełne arkady (w sumie jest ich aż 120!), wsparte na cementowych pylonach rozstawionych co 1,5 m. Zachwyt budzi zresztą cały rzymski odcinek Via Appia.

Zastanawiam się tylko, czy następnym razem nie zwiedzać jej na opak. Tak jak niegdyś Horacy i Wergiliusz, potem różnej maści odkrywcy i zdobywcy. W końcu – wyzwalające miasto od faszystów oddziały amerykańskie generała Clarka w 1944 r. Wtedy, w pełnym świetle, widać to, co najpiękniejsze.