Nie mogę usnąć. Nasłuchuję kaskady kropel uderzających o materiał namiotu. Co kilka minut niebo pęka oślepiającą jasnością, za którą podąża groźny pomruk. Słyszę wtedy, jak spętane konie, które przytargały tu nasz bagaż, nerwowo szarpią. Uchylam nieznacznie zamek. W krótkich scenach oświetlonych błyskawicami wyłania się stożek Araratu. Najwyższa góra Turcji, na którą się wspinamy, zdaje się pochylać nad nami bez odrobiny ciepłych uczuć.

Rankiem o nocnej nawałnicy przypominają jedynie wysychające kałuże. W słońcu krajobraz wydaje się przyjazny, a Ararat – mimo swoich 5137 m n.p.m., jakby trochę mniejszy. Odcina się bielą na tle niebieskiego nieba niczym miękka chmura. Jesteśmy na wysokości 3 tys. m. Nasz przewodnik dzień wcześniej przesuwał długopisem po mapie, pokazując trasę.

Punkty noclegowe – miejsca, gdzie mieliśmy rozbić namioty – nazywał obozem pierwszym i obozem drugim. Z drugiego mieliśmy przypuścić atak szczytowy. Powagi dodawały nam metalowe raki przypięte do bagażu niesionego przez konie (zobacz także: największy koń na świecie – waga i wzrost rekordzisty są nieprawdopodobne). Biura turystyczne organizujące trekking na szczyt balansują między próbami przedstawienia wyprawy jako poważnej ekspedycji a niezniechęceniem turystów.

Faktem jest, że góra jest dostępna dla każdego, kto ma względnie dobrą kondycję i nie zapomni zabrać ze sobą ciepłych ubrań. Nie trzeba używać lin. Wystarczy mieć wolne trzy dni i uparcie iść przed siebie.

Jak wejść na Ararat?

Zwijamy namioty i ruszamy do obozu drugiego. Przed nami nużące podejście kamienistym zboczem. Problemem nie jest przewyższenie, ale usuwające się spod stóp skały. Stopy z trudem znajdują oparcie. Nieustannie rozjeżdżają mi się nogi, obsuwam się, tracąc siły i energię. Irytuje mnie to, choć wiem, że nie powinno. Odprężam się, gdy docieramy do trasy ubitej końskimi kopytami. Juczne konie idą w równym tempie. Być może dlatego, że ich głowy nie są zajęte śmieciowymi myślami.

W ich lśniących oczach odbija się góra, na którą wchodzimy. Im wyżej, tym tłoczniej. Mijamy – lub mijają nas – uczestnicy innych wycieczek. Przewodnicy się znają. Przystają na pogawędki i kurzą, trochę po kryjomu, papierosy. My, zamiast kłębów dymu, wchłaniamy batoniki energetyczne. Obóz zakładamy na ponad 4,2 tys. m n.p.m. Dojście na tę wysokość zajmuje nam około sześciu godzin.

Wejście nie jest trudne technicznie, problemy może powodować wysokość. Najlepiej więc rozłożyć atak na szczyt na trzy–cztery dni, by zdążyć się zaaklimatyzować / fot. Ali Ihsan Ozturk/Anadolu Agency/Getty Images

Gdy siadam przed namiotem i próbuję przypomnieć sobie dzisiejszą wędrówkę, zlewa mi się ona w ciąg niekończących się podobnych ruchów. Brak punktów, których mój umysł mógłby się uczepić – zmian w krajobrazie, spotkań, wydarzeń – sprawia, że czas rozlewa się w nieregularną plamę. Nie wiem już, czy ten dzień trwał 10 minut, czy 10 godzin.

Wyprawa na Ararat

O drugiej w nocy budzik wprawia telefon we wściekłe wibrowanie. Mój nos, jedyna część ciała wystająca ze śpiwora, jest chłodny. Gdzieś tam, na zewnątrz, jest ciemno i jakiś szczyt, na który, nie wiedzieć czemu, mam wchodzić. Otulający mnie kokon ciepła kusi, by pozostać w nim na zawsze. W namiotach obok, jak za poleceniem dyrygenta, rozbrzmiewają budziki. Powtarzam sobie w myślach, że najtrudniejszy jest pierwszy krok. Światła czołówek tańczą w ciemności jak rój oszalałych owadów. Idziemy szybko, a ruch rozgrzewa przemarznięte mięśnie.

Milczymy, jeszcze trochę śpiąc, skupieni na wysiłku, jaki nas czeka. Na 4,5 tys. m przysiadamy na kamieniach, by podpiąć raki. Ich ostrza z chrzęstem wbijają się w lodowiec, który przykrył żwir i głazy. Czuję się pewniej, jakby te metalowe zęby potrafiły utrzymać mnie przy ziemi. Kierujemy się na wschód, ku dużemu Araratowi, wyższemu z dwóch wierzchołków góry. Oddech mam ciężki, ale ciało złapało już rytm i niesie mnie niemal samo. Ruch sprawia przyjemność.

Patrzę pod stopy, podnosząc co kilkadziesiąt sekund wzrok. Przed nami grupa wspinaczy w kolorowych puchówkach znaczy cel. Za nami słyszę wycieczki, które wyruszyły po nas. Ogniki czołówek gasną w świetle rodzącego się dnia. Niebo spowija warstwa chmur przysłaniających wschód słońca, jasna łuna i tak budzi jednak radość.

Całkiem czyste niebo na tej wysokości to rzadkość, dużo częściej można trafić na gęstą mgłę lub deszcz. Jeszcze tylko kilka kroków. Robi się tłoczno, więc nie ma za dużo czasu. Akurat tyle, by się wyprostować i zaczerpnąć kilka oddechów. Przegryźć herbatnika i spojrzeć na Turcję z samego jej dachu. 

Ararat – ciekawostki, informacje praktyczne

  • Nazwa góry Ararat pochodzi najprawdopodobniej od Ary, bożka z epoki brązu.
  • Według Biblii, góra Ararat jest miejscem spoczynku Arki Noego.
  • Pierwszą w historii wyprawę na szczyt Araratu, w 1829 roku, zorganizowali Niemiec Friedrich Parrot i Ormianin Chaczatur Abowian.
  • Górę Ararat widać także z Erywania, stolicy Armenii.
  • Góra Ararat znajduje się w herbie Armenii.
  • Wejście na Ararat wymaga posiadania zezwolenia. Najlepszy okres na zdobywanie szczytu to przełom marca i kwietnia. 

Wybierasz się na wakacje do Turcji? Zobacz, jak możesz zaoszczędzić pieniądze podczas wyjazdu.

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler Extra – 26 miejsc w Turcji” (nr 03(06)/2021).