Ranek 8 września 1683 roku. Nad wzgórzami Kahlenberg mgła powoli opada. Odsłania pagórkowaty teren, który za kilka dni stanie się polem bitwy o tożsamość Europy. Na razie jednak wokół panuje względny spokój. Do kaplicy św. Józefa powoli schodzą się dowódcy sprzymierzonych wojsk. Z niepokojem patrzą na dachy Wiednia, które otacza morze tureckich namiotów. Żeby tylko obrońcy wytrzymali.

Cichy bohater bitwy pod Wiedniem

Do mszy służy król Polski Jan III Sobieski. Właściwie można zaczynać, bo są już prawie wszyscy. Brakuje tylko głównego zainteresowanego losami bitwy Leopolda I. Choć niektórzy rozglądają się w oczekiwaniu, że cesarz pojawi się i poprowadzi wojska do boju, jeden człowiek wie, że Leopold na pewno nie przybędzie na Kahlenberg. Jest nim ojciec Marco d’Aviano, który celebruje mszę. 

Ci, którzy się stawili, słuchają płomiennego kazania. Na koniec, zamiast „Ite, missa est” („Idźcie, msza skończona”), mnich mówi: „Vinces Joannes” – zwyciężysz, Janie. Obecnych przenika dreszcz. Marek powie potem, że nie pamięta swoich słów:  „Albo to ja szalony takie rzeczy mówić? Nie jestem ja żaden prorok”. Jeśli nie prorok, to kto? Kim był? I jaka była jego prawdziwa rola w bitwie? 

Historia proroka z Aviano

Do zakonu trafił przypadkiem. Jako trzecie z jedenaściorga dzieci Marka Cristofori i Róży Zenoni, urodzony 17 stycznia 1631 r. Karol Dominik (takie imiona dostał na chrzcie) miał szczęście. Mógł się kształcić. Rodzice wysłali go do kolegium jezuickiego w Gorycji. Ale nastolatek marzył o czym innym. W wieku 16 lat uciekł, by w Kopru zaciągnąć się na statek, płynący w kierunku Republiki Weneckiej, gdzie toczyła się wojna z Turcją.

Ale na tę batalię przyszło mu czekać jeszcze 35 lat. Bo tamtego dnia w 1648 roku Karol Dominik został wyrzucony ze statku. Bezdomny i głodny stanął na progu klasztoru kapucynów. Bracia zaopiekowali się nim, nakarmili i odesłali do rodziców. Nie minął rok, a znów zapukał do klasztornej furty. Tym razem z zamiarem zostania kapucynem.

Na cześć ojca przyjął imię Marek i rozpoczął studia teologiczne. Może i był życzliwym, dobrym współbratem, spełniającym sumiennie obowiązki, ale niezbyt lotnym. Zamykanie klasztornej bramy, posługa liturgiczna, tylko na takie zadania mógł liczyć. Cóż, marne perspektywy dla kogoś, kto marzy o byciu kaznodzieją. Marek pracował nad swoim intelektem przez 9 lat, przygotowując kazania na piśmie, żeby nie uronić żadnej myśli. 

Cudotwórca i doradca samego cesarza

W końcu dostał szansę. Mógł głosić kazania w miastach prowincji weneckiej. Przemawiał w sposób prosty i jasny. Dzięki temu trafiał do ludu, ale słuchali go też uczeni i arystokraci. Bo mówił dramatycznie, ze łzami w oczach. Nigdy nie wypuszczał z rąk krzyża. No, może z jednym wyjątkiem. Kiedy pewnego razu nie dostrzegł w oczach dwójki grzeszników skruchy, rzucił w nich krzyżem. Czy przełamał ich opór? Nie wiadomo. Pewne jest zaś, że połamał krzyż. Od tego czasu nosił przydomek Spezzachristi – łamiący Chrystusa

Szczyt popularności mnicha z Aviano to rok 1676. Gdy podczas kazania w klasztorze w Padwie została uzdrowiona nieuleczalnie chora mniszka Vincenza Francesconi. Mało tego, jedno uzdrowienie pociągnęło za sobą kolejne, a skromnego kaznodzieję dostrzegł sam papież. 

Cichy bohater bitwy pod Wiedniem / fot: Bildagentur-online/Universal Images Group/Getty Images

Innocenty XI nazwał go „cudotwórcą swego wieku” i mianował misjonarzem apostolskim. W tym charakterze Marek z Aviano odwiedził Niemcy, Francję, Belgię, Holandię, Szwajcarię, Czechy i Austrię. Obdarzały go szacunkiem i przyjaźnią znane osobistości: królowie, książęta i biskupi, ale od pierwszego spotkania w 1680 r. szczególna więź połączyła kapucyna z cesarzem Leopoldem I.

Niepewny, nękany kłopotami państwowymi i rodzinnymi władca znalazł w Marku z Aviano mentora i doradcę. Kiedy się spotkali, Leopold miał 40 lat, od 22 lat był cesarzem rzymsko-niemieckim, zdążył już pochować dwie żony i pięcioro dzieci. Jego państwo nękały wojny, szlachta nie chciała płacić podatków, a administracja nie umiała ich ściągnąć. 

Leopoldowi I, inteligentnemu i wykształconemu, brakowało stanowczości. Na Austrię tymczasem ostrzył szable wielki wódz Osmanów Kara Mustafa. Rok przed bitwą pod Wiedniem cesarz pisał do kapucyna: „Obawiam się, że będziemy mieli wojnę z Turkami. Gdybym mógł odbyć tę kampanię mając Ojca przy sobie, mógłbym powiedzieć: jeśli Bóg jest z nami, któż przeciw nam?”. 

Przymierze Austrii i Rzeczpospolitej

Przeciwko Habsburgom była niewątpliwie Francja. W tej sytuacji Leopold I zwrócił się w stronę Polski. 1 kwietnia 1683 r. Austria i Rzeczpospolita zawarły przymierze, które zakładało, że w przypadku zagrożenia Wiednia lub Krakowa druga strona pośpieszy z pomocą. Cesarz obiecał wysupłać odpowiednie kwoty na mobilizację polskich wojsk. A gwarantem porozumienia został papież Innocenty XI. Legatem papieskim na prośbę Leopolda wyznaczono o. Marka z Aviano. 

Przed oblężeniem Wiednia cesarz schronił się z rodziną w Linzu. Marek przyjechał tam tydzień przed bitwą i został dopuszczony do narad wojskowych. Podstawowe pytanie brzmiało: kto ma poprowadzić armię sprzymierzonych?

Cesarz się wahał, bo znał swoje ograniczenia – był marnym dowódcą. Poza nim kandydatów było dwóch: książę Karol Lotaryński, któremu wcześniej nie udało się powstrzymać pochodu wojsk osmańskich i Jan III Sobieski, któremu udało się to wielokrotnie. Dlatego cesarz pisał przed odsieczą do Sobieskiego: „Nie tyle oczekujemy wojsk Waszej Królewskiej Mości, ile osoby waszej, pewni, że osoba wasza królewska na czele naszych wojsk i imię wasze, tak groźne dla wspólnych nieprzyjaciół, same zapewnią mu klęskę”.

Jak przebiegła bitwa pod Wiedniem?

Tylko jak przekonać wszystkich, żeby austriacką armię poprowadził król, a nie cesarz? Cesarz, który stawi się na placu boju, ma przecież pierwszeństwo przed królem. Trzeba było znaleźć sposób, aby Leopold został w Linzu i pod żadnym pozorem nie przyjeżdżał na Kahlenberg. Tej roli podjął się Marek, który popierał Sobieskiego.

obraz Bitwa pod Wiedniem autorstwa Józefa Brandta / fot. Wikimedia Commons/Domena Publiczna

Cesarz, szarpany sprzecznymi uczuciami i atakowany przez doradców, którzy na stanowisku wodza woleli Karola Lotaryńskiego, wahał się. Zanim Marek zdążył dotrzeć do Kahlenbergu, już dobiegały go wieści z Linzu, że Leopold wyjechał i kieruje się na pole bitwy. Chyba tylko kolejny cud sprawił, że mnichowi udało się ostatecznie skłonić cesarza do zatrzymania się w Durstein i przekazania pełni władzy nad wojskiem Sobieskiemu.

To zdarzenie miało decydujący wpływ na losy bitwy. Sobieski w liście do żony pisał: „Był u mnie na tamtej stronie Dunaju na audiencji o. Marek z Aviano, więcej niż pół godziny; powiedział co mówił z cesarzem prywatnie. Na wojnę mu samemu iść ani tu się zbliżać nie kazał i kiedy wczoraj rozgłoszono, iż cesarz jedzie, że mu gospody tu w Tullnie rozpisują, on się tylko uśmiechał, a głową pokazował, że nie”. 

Kilka lat po odsieczy wiedeńskiej o. Marek będzie wspominał w liście do Leopolda I: „Pamięta zapewne Wasza Cesarska Mość, że podczas oblężenia Wiednia miałem wielką łaskę od Boga, by na 10 dni przed bitwą przynieść skuteczną pomoc. Gdybym się spóźnił o 5 dni, Wiedeń byłby upadł i dostał się w ręce nieprzyjaciół. Dwa razy spotkałem się z królem polskim, zniechęconym z wielu powodów, ale z niemałym wysiłkiem doprowadziłem do tego, by Wiedeń wyzwolono, co z pomocą Bożą też się stało”.

Rankiem 12 września 1683 r. wojska sprzymierzonych ruszają do boju przeciw Turkom. Ojciec Marek z Aviano zamiast miecza bierze do ręki krzyż i staje na wzgórzu z rycerzami. Przez cały dzień będzie biegał między nimi, nawołując do walki i modląc się słowami używanymi w czasie odprawiania egzorcyzmów: „Ecce crux Domini, fugite partes adversae” – „Oto krzyż Pana, uciekajcie wrogie siły”. Co jakiś czas stanie na wzgórzu, żeby go wszyscy widzieli. Islamski kronikarz zrelacjonuje potem: „Pewien mnich z wysoko uniesionym krzyżem w ręku wywołał w naszej armii taki strach i przerażenie, że całe regimenty rzucały się do ucieczki”. 

Kto wygrał w bitwie pod Wiedniem?

O wpół do szóstej po południu bitwa jest skończona, Sobieski wkracza do namiotu wezyra Kara Mustafy. Marek z Aviano nie towarzyszy polskiemu królowi w triumfalnym wjeździe do Wiednia, usuwa się w cień. Ale tylko na moment. Przez następne dni będzie łagodził spory pomiędzy Sobieskim, cesarzem i książętami niemieckimi, bo mimo zasług Lwa Lechistanu, sojusznicy mieli pewien kłopot z okazaniem mu wdzięczności.

Na koniec Marek z Aviano dostaje jeszcze jedno ważne zadanie. Wiezie do papieża list, w którym król Polski Jan III Sobieski pisze: „Venimus, vidimus et Deus vicit” – „Przyszliśmy, zobaczyliśmy, Bóg zwyciężył”. 

Marek umiera w 1699 r. w Wiedniu. Nie jest sam. Odchodzącego kapucyna trzyma za rękę jego przyjaciel cesarz Leopold I, który chce natychmiastowej beatyfikacji mnicha. Jego własna śmierć niweczy te plany. Ojciec Marek zostaje beatyfikowany dopiero w 2003 r. przez polskiego papieża Jana Pawła II.