W najdalszym miejscu od jakiegokolwiek lądu na Ziemi, 4 km pod powierzchnią morza, znajduje się kosmiczne cmentarzysko. Kiedy ich kosmiczne podróże dobiegają końca, stare satelity, części rakiet i stacje kosmiczne są wysyłane do tego odludnego miejsca na Oceanie Spokojnym, aby spocząć na zawsze na pogrążonym w ciemnościach dnie morskim.  Bardziej formalna nazwa tego punktu to „oceaniczny punkt niedostępności", ponieważ leży on około 2700 km od jakiegokolwiek lądu. Jednak bardziej powszechnie znany jest jako kosmiczne cmentarzysko lub „Punkt Nemo”.

Według NASA, istnieją tysiące kosmicznych śmieci

To właśnie tutaj prawdopodobnie wyląduje Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, czyli kosmiczne laboratorium wielkości boiska piłkarskiego krążące wokół Ziemi. Kiedy statki kosmiczne przestają działać albo być potrzebne, stają się zagrożeniem dla wszystkich innych obiektów znajdujących się na orbicie. Kosmiczne śmieci szybko zapychają okołoziemską przestrzeń kosmiczną, a przy prędkościach orbitalnych sięgających 17 500 km/h nawet maleńkie odpryski farby mogą spowodować poważne uszkodzenia innych statków kosmicznych.

„Jest ich już tak dużo, że obawiamy się, że jedna mała kolizja może wywołać dużą reakcję łańcuchową. Ta możliwość nazywana jest „efektem Kesslera", mówi przedstawiciel NASA. Efekt Kesslera, lub syndrom Kesslera, to sytuacja w której ilość śmieci na orbicie osiągnie masę krytyczną, co doprowadzi do orbitalnych kolizji, których będzie przybywać w sposób kaskadowy, (każde zderzenie będzie powodować powstanie nowych odłamków, które będą prowadziły do jeszcze większej liczby kolizji itd.) do punktu, w którym ziemska orbita nie będzie nadawać się już do użytku. Umieszczenie na niej bezpiecznie jakiegokolwiek obiektu stanie się po prostu niemożliwe. 

Aby zapobiec takiej katastrofie, każdy, kto w dzisiejszych czasach wystrzeliwuje coś na orbitę, musi mieć plan, aby albo wysłać to na tzw. „orbitę cmentarną”, albo odesłać to z powrotem w dół, na Ziemię, aby spłonęło w ziemskiej atmosferze lub wylądowało właśnie w „Punkcie Nemo”. Satelity na bardzo wysokich orbitach mogą zostać wyniesione jeszcze dalej w przestrzeń kosmiczną, z dala od jakichkolwiek innych obiektów, którym mogłyby zagrażać. To właśnie to rozwiązanie wiąże się z pojęciem „orbity cmentarnej". Satelity krążące na niższych orbitach, mogą zostać z nich zepchnięte w kierunku Ziemi. Mniejsze z nich spłoną w takim przypadku całkowicie podczas ponownego wejścia w ziemską atmosferę. Te zaś, które się nie spalą, mogą spaść na Ziemię po „nieplanowanej" trajektorii (jak chińska rakieta Długi Marsz 5B lub stacja kosmiczna Skylab, która swego czasu uderzyła w Australię Zachodnią). Ale generalnie lepiej jest, aby zamiast dopuścić do tego, by kosmiczny złom spadał na potencjalnie na zamieszkane tereny, kierować je do pacyficznego „Punktu Nemo”.

Podwodne złomowisko

Jak wyjaśnia Europejska Agencja Kosmiczna, do wyboru punktu, w którym statek kosmiczny zetknie się z górnymi warstwami atmosfery, wykorzystywane jest modelowanie komputerowe, a poprawne przeprowadzenie obliczeń i całego procesu deorbitacji, tak by niepotrzebny satelita wszedł w ziemską atmosferę w wyznaczonym punkcie i spadł na Ziemię pod odpowiednim kątem, gwarantuje, że odłamki spadną w wybranym miejscu. W 2001 r. rosyjska stacja kosmiczna Mir osiągnęła koniec swojego okresu użytkowania. Zadokowany do niej statek towarowy odpalił silniki, aby zepchnąć Mir z orbity i skierować stację w kierunku Ziemi. Części Mira spłonęły podczas ponownego wejścia w atmosferę, natomiast 25 ton stacji przetrwało i runęło do wodnego grobu w „Punkcie Nemo”. Od tego czasu do stacji Mir na dnie oceanu dołączyły niedziałające satelity, części rakiet, a nawet zautomatyzowany pojazd transportowy o nazwie „Juliusz Verne”, który dostarczał ładunki na Międzynarodową Stację Kosmiczną.

Pewnego dnia, w niedalekiej przyszłości, dołączy do nich Międzynarodowa Stacja Kosmiczna (ISS). Krąży wokół Ziemi od 1998 roku, kiedy to Rosja, USA, Kanada, Japonia i kilka krajów europejskich rozpoczęły to wspólne przedsięwzięcie. Od 2000 roku nieustannie zyją na niej astronauci. Początkowo zakładano, że będzie funkcjonować tylko przez 15 lat. Teraz wiemy, że będzie działać do co najmniej 2024 roku. Mimo to, ISS nieubłaganie się starzeje. Nieco ponad tydzień temu, rzeczniczka NASA Angela Hart powiedziała, że chociaż NASA nadal „aktywnie działa na rzecz kontynuacji nauki i badań, ISS w pewnym momencie będzie musiała zostać sprowadzona z orbity na Ziemię". W tym tygodniu rosyjski urzędnik związany z Rosyjska Agencją Kosmiczną, Władimir Sołowjow powiedział, że większość systemów lotu ISS, już przekroczyła swoje daty ważności, co może prowadzić do „nieodwracalnych awarii". BBC z kolei, poinformowało o szeregu innych problemów, od wycieków powietrza po awarie i „zmęczenie strukturalne".

Na szczęście mamy już doświadczenie

Na szczęście ludzie nauczyli się deorbitacji statków kosmicznych całkiem dobrze. Inżynierowie Europejskiej Agencji Kosmicznej obserwowali moduły zaopatrzeniowe podczas deorbitacji i ponownego wejścia atmosferę, a także zgromadzili przez lata ogromne ilości danych i doświadczenia. Kiedy wspomniana chińska rakieta „Długi Marsz 5B” zeszła z kursu w sposób niekontrolowany, obawiano się nie tylko niebezpieczeństwa uderzenia w zamieszkane tereny, ale także tego, że na jej pokładzie mogą znajdować się jeszcze toksyczne materiały pochodzące z jej paliwa.

Naukowcy twierdzą, że do nieprzewidzianych zdarzeń może dojść nawet w przypadku kontrolowanego wejścia w atmosferę, ale do czasu, gdy ISS wejdzie w atmosferę, wszystkie lotne paliwa znikną z jej pokładu. A to, co przetrwa, aby znaleźć swój koniec na kosmicznym cmentarzysku, będzie bezpiecznymi materiałami, takimi jak stal nierdzewna, stopy tytanu i ceramika. W pewnym sensie, wraki statków kosmicznych zyskują jednak nowe życie na dnie oceanu. Stają się bowiem siedliskiem dla niezliczonych morskich organizmów. Nic więc nie ginie bezpowrotnie.