Europejczycy zajęci wyprawami krzyżowymi i walką z muzułmanami nie zdawali sobie sprawy, że w głębi Azji wyrasta nowa, niezwykle agresywna potęga. Lekceważyli opowieści arabskich kupców o pojawiających się nagle hordach, które łupią i niszczą wszystko, co staje im na drodze. Pogłoski, że najeźdźcy pustoszą już Persję, zamiast niepokoju wywołały ciche zadowolenie. W myśl naiwnej zasady „wróg naszego wroga jest naszym przyjacielem” chciano widzieć w Mongołach – bo o nich mowa – potencjalnego sojusznika w zmaganiach ze światem islamu. 

Otrzeźwienie przyszło, gdy padła Ruś i Węgry, a rycerstwo polskie zostało rozbite pod Legnicą 9 kwietnia 1241 r. Los zrządził, że właśnie wtedy zmarł wielki chan Ugedej i dowodzący mongolską armią Batu-chan postanowił wrócić do domu, by mieć wpływ na wybór następcy. Zagrożenie zniknęło tak nagle, jak się pojawiło. Europa odetchnęła, ale nikt nie wiedział, czy spokój potrwa długo. 

Spragnione krwi potwory

Mongołowie, na Zachodzie nazywani Tatarami, przemieszczali się błyskawicznie. Kilkutysięczne oddziały potrafiły pokonać w ciągu doby ponad 100 km. Nie znano ich planów ani kierunków dalszej ekspansji; na dworze chanów nie było ani jednego europejskiego szpiega. Gdy doceniono groźbę, jaką stanowili Mongołowie, benedyktyn Mateusz Paryżanin zapisał w swojej kronice: „Nie rządzi nimi żadne prawo. Są jak spragnione krwi potwory. Mali, ale krępi i silni, chronieni przez wołowe skóry i żelazne tarcze są niepokonani. Dla wzmocnienia piją zwierzęcą krew, a ich konie pożerają całe drzewa”.

Fantazja trochę poniosła mnicha, bo na Zachodzie o ludach z dalekiej Azji nie wiedziano wówczas praktycznie nic. Dalsze trwanie w niewiedzy byłoby jednak igraniem ze śmiertelnym zagrożeniem. Dlatego papież Innocenty IV podjął decyzję o wysłaniu do mongolskiego władcy misji dyplomatyczno-szpiegowskiej. Emisariusze mieli odwieść wielkiego chana od atakowania krajów chrześcijańskich, wysondować możliwości współpracy przeciw muzułmanom na Bliskim Wschodzie i przekonać władcę do przyjęcia chrześcijaństwa. 

Była to prawdziwa wyprawa w nieznane. Nie istniały żadne mapy terenów na wschód od Morza Kaspijskiego, nie umiano określić długości trasy ani czasu trwania ekspedycji. Nie ulegało jedynie wątpliwości, że będzie bardzo niebezpieczna. Dlatego w 1245 r. Innocenty IV postanowił wyprawić jednocześnie aż cztery poselstwa – dwa franciszkanów i dwa dominikańskie. Przezorność okazała się jak najbardziej uzasadniona, bo dwa szybko zawróciły, jedno utknęło w Lyonie, a do celu dotarło w 1246 r. tylko jedno. To, którego sekretarzem był polski franciszkanin Benedykt. 

Pięciu odważnych

Nie znamy jego nazwiska, miejsca i daty urodzenia. Z zachowanych dokumentów wynika, że około 1236 r., już jako mnich, przyjął święcenia kapłańskie. Był jednym z pierwszych Polaków w zakonie, którego regułę papież zatwierdził zaledwie 13 lat wcześniej. Benedykt pisał biegle po łacinie, mówił po polsku i starorusku, co skłania do przypuszczeń, że pochodził z rodziny rycerskiej, która zapewniła mu wykształcenie. Prawdopodobnie podczas pobytu w pierwszym na ziemiach polskich klasztorze franciszkanów we Wrocławiu zetknął się z Giovannim di Piano Carpinim, jednym z najbliższych współpracowników św. Franciszka z Asyżu, organizatorem pierwszych wspólnot zakonnych w Niemczech i na zachodniej Słowiańszczyźnie. Trudno przecenić znaczenie nawiązanego wówczas kontaktu. Bo to właśnie Carpini został mianowany przez papieża szefem jednej z misji do Mongołów.

Włoch był wytrawnym dyplomatą, ale miał już ponad 60 lat i potrzebował młodszych pomocników. Ponieważ znaczna część trasy prowadziła przez Ruś, niezbędny był tłumacz zdolny porozumieć się z jej mieszkańcami i znający ich obyczaje. Brat Benedykt Polak spełniał te kryteria.

Carpini, zaopatrzony w fundusze, ale uzbrojony jedynie w list Innocentego IV do chana, wyruszył 16 kwietnia 1245 r. z Lyonu, dokąd ściągali biskupi na sobór poświęcony m.in. zagrożeniu mongolskiemu. Towarzyszył mu czeski franciszkanin Stefan, po drodze dołączył jeszcze jeden Czech – Czesław. W Pradze wysłannika papieża przyjął z honorami król Wacław I, który wręczył mu listy polecające do księcia Bolesława Rogatki – syna i następcy poległego pod Legnicą Henryka Pobożnego, a prywatnie swego siostrzeńca. Carpini skierował się więc do Wrocławia, gdzie zatrzymał się na krótko w klasztorze Franciszkanów. Nie wiadomo, czy brat Benedykt został wcześniej uprzedzony o czekającym go wyzwaniu, czy dowiedział się o wyprawie podczas spotkania z papieskim legatem. Niecodzienną propozycję przyjął bez wahania. 

We Wrocławiu ekipa powiększyła się o jeszcze jednego franciszkanina, prawdopodobnie również Polaka, znanego jedynie z dokumentów, które podpisywał inicjałem „C. de Bridia”, co zwykle tłumaczy się jako C. z Brzegu. W sumie na wschód wyruszyło więc pięciu mnichów. W Krakowie i na dworze Konrada Mazowieckiego w Łęczycy posłów wyekwipowano i zaprowiantowano. Choć – jak się okazało – nie aż tak dobrze, by poradzili sobie bez problemów na bezludnym suchym stepie.

Chorzy i przerażeni

U Konrada Mazowieckiego w tym czasie gościł książę włodzimierski Wasylko, który zdążył już poznać obyczaje Mongołów kontrolujących od 1240 r. Ruś Kijowską. Podzielił się z posłami wiedzą i ostrzegł, że nie zajdą daleko, jeśli po drodze nie będą obłaskawiali łapówkami lokalnych mongolskich wodzów i urzędników. 

Carpini skorzystał z rady; zakupił setki futer z bobrów i borsuków. Drugie tyle ofiarowali mu polscy książęta i szlachta. Nie mniej cenny dar przekazał poselstwu Wasylko: „Tenże książę wysłał z nami aż do Kijowa swego sługę” – zanotował Włoch. Znający drogę przewodnik był bezcenny. Zwłaszcza że zaczęła się zima (wyruszyli z Łęczycy tuż po Bożym Narodzeniu) i trudy podróży szybko dały znać o sobie. „Byliśmy chorzy. Mimo to poleciliśmy, aby wieziono nas na saniach w wielkim mrozie, przez śniegi”– pisał Carpini. Benedykt dodał w swej relacji: „Jechaliśmy w śmiertelnej obawie przed Litwinami, którzy tu często robili niespodziewane najazdy”.

Wielka wyprawa z udziałem Polaków wyruszyła z Łęczycy. Na zdjęciu kolegiata w Tumie pod Łęczycą, wzniesiona w XII wieku, więc zapewne znana Benedyktowi fot: Shutterstock

Do Kijowa dotarli pod koniec stycznia 1246 r., odpoczęli kilka dni, wymienili konie na bardziej wytrzymałe, przyzwyczajone do wygrzebywania trawy spod śniegu, i 3 lutego ruszyli dalej. Wyczerpany mnich Stefan nie był już w stanie kontynuować wędrówki. Poselstwo stopniało do czterech mnichów. Kiedy zaś przeprawili się po lodzie przez Dniepr i wjechali na ziemie podbitych przez Mongołów Połowców, dalszego marszu odmówili przestraszeni ruscy przewodnicy. „Napotkaliśmy wiele czaszek i kości ludzi zmarłych, leżących jakby nawóz na ziemi” – notował Carpini. 

Mongolskie patrole utrudniały przeprawę

Wkrótce spotkali pierwsze mongolskie patrole. Wiezione z Polski futra stały się bardzo przydatne. Spotkania zaczynały się od pogróżek i oskarżeń o zdradę; po wręczeniu łapówek kończyły przydzieleniem eskorty i przewodników. Po 2 miesiącach posłowie dotarli do Saraju nad Wołgą – stolicy Złotej Ordy (w okolicach dzisiejszego Wołgogradu), dokąd już po wyborze nowego chana Gujuka powrócił Batu-chan, zwycięzca spod Legnicy. 

Lody skruszył upominek w postaci 120 borsuczych i bobrowych skór. Obdarowany chan zgodził się przyjąć papieskich posłów – o ile poddadzą się pachnącemu magią rytuałowi. Zażądano, by przeszli między rozpalonymi ogniskami. Na udział w obrzędach pogańskich nie pozwalała im religia, więc odmówili. Zmienili zdanie po zapewnieniu, że nie chodzi o czary czy upokorzenie, lecz o sprawdzenie ich intencji: „Powiedzieli nam: Idźcie spokojnie, ponieważ nie każemy wam przechodzić z innego powodu między tymi dwoma ogniami, jak tylko dlatego, ażeby jeżeli coś złego knujecie w myślach przeciw naszemu panu albo jeżeli niesiecie truciznę, ogień mógł usunąć wszelkie zło”. Potem Batu-chan udzielił zezwolenia na dalszą podróż do stolicy imperium Karakorum, ale tylko dwóm osobom. Carpini – jako osobisty wysłannik papieża – musiał być jedną z nich, drugą został Polak.

Złota jurta

W Wielkanoc (8 kwietnia 1246 r.) Batu-chan pozwolił franciszkanom na odprawienie mszy. Wzięli w niej udział czterej mnisi i być może inni przebywający w Saraju chrześcijanie, bo jeśli podbite ludy nie buntowały się i składały nakazane daniny, Mongołowie nie wtrącali się do ich życia religijnego.

Po nabożeństwie  wyruszyli – jak szczerze wyznał Carpini – „bardzo zapłakani, nie wiedząc, czy na śmierć idziemy, czy zachowamy życie”. Zaczął się najtrudniejszy etap wyprawy: przez stepy, pustynie i góry dzisiejszego Kazachstanu. Przydzielona przez Batu-chana eskorta dyktowała bardzo szybkie tempo jazdy, dystans 5 tys. km pokonali w sto dni. Zmieniali konie pięć, siedem razy dziennie. „Pożywieniem naszym było tylko proso z wodą i solą. Nie mieliśmy nic do picia prócz stopionego w kotle śniegu” – notował papieski legat. Ani on, ani Benedykt nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują. W relacjach obu mnożyły się zapiski typu „rzeka, której nazwy nie znamy”, „wiele miast, których nazw nie znamy”, „trafiliśmy nad jakieś niezbyt wielkie morze, którego nazwy nie znamy”.

W czerwcu dotarli do kraju Najmanów (turecki lud w północno-zachodnim Kazachstanie), gdzie czekała ich przeprawa przez wysokie pasma Ałtaju Mongolskiego. C. de Bridia, który na podstawie opowieści obu posłów napisał własną relację, zanotował, że „brat Benedykt usiłował przez góry przejechać na koniu, ale Tatarzy mu nie pozwolili, aby nie zginął i koń i człowiek”. Wciąż padał śnieg, stoki były oblodzone. Przeszli pieszo i jako pierwsi Europejczycy wkroczyli do Mongolii. Jej położenie opisali zadziwiająco trafnie „od wschodu znajduje się kraj Kitajów (Chińczyków) i kraj Solangów (Koreańczyków). Od południa kraj Ujgurów, od zachodu prowincja Najmanów, od strony północnej kraj jest ograniczony oceanem”.

7 miesięcy morderczej wędrówki

Wstawali przed świtem i przez cały dzień pędzili co koń wyskoczy przez ogromny kraj. „Bardzo często przybywaliśmy tak późno, że nie jedliśmy już nic, a to co powinniśmy jeść wieczorem dawano nam rano” – wspominali. Wreszcie, 22 lipca 1246 r., po siedmiu miesiącach morderczej wędrówki, wjechali do Karakorum, stolicy mongolskiego imperium. Mieli szczęście, gdyż po długim okresie bezkrólewia w mieście trwały przygotowania do intronizacji nowego władcy – Gujuka, wnuka legendarnego Czyngis-chana. Do Karakorum zjeżdżały delegacje z całej Azji, by złożyć mu hołd, dary i gratulacje. W centrum już stała olbrzymia biało-złota jurta wsparta na złoconych słupach, która według ich szacunków mogła pomieścić 2 tys. osób.

Ogromne wrażenie robiło bogactwo chana: „Z dala od obozu, na górze ustawiono więcej niż pięćset wozów, wszystkie pełne złota i srebra, i szat jedwabnych”, za nimi „wiele wielbłądów pokrytych baldachimami, na nich położone były siodła z jakimiś urządzeniami, w których mogli siedzieć ludzie. Tron zaś był z kości słoniowej rzeźbiony w podziwu godny sposób” – jak skrzętnie notowali misjonarze wywiadowcy.

Roztropny, przebiegły, dostojny

Na audiencję u chana musieli czekać miesiąc. Wykorzystali ten czas na obserwację egzotycznych gości, z niektórymi udało im się porozmawiać. Okazja była wyjątkowa, gdyż w jednym miejscu znaleźli się przybysze z Indii, Chin, Korei, Persji oraz przedstawiciele niezliczonych ludów i plemion Środkowej Azji. Takiego zgromadzenia nie widział jeszcze żaden Europejczyk.

Gujuk-chan przyjął ich tuż przed rozpoczęciem uroczystości „koronacyjnych”, wysłuchał przemowy Carpiniego oraz odczytanego na głos listu papieża z prośbą o powstrzymanie się od najazdów na kraje chrześcijańskie i zachętą do przyjęcia „jedynej prawdziwej wiary”. Pozwolił franciszkanom na wygłoszenie wzmacniającego tę zachętę misyjnego kazania. Sprawiał wrażenie zainteresowanego. Obiecał, że zastanowi się nad odpowiedzią. Według Carpiniego chan był „bardzo roztropny, niezmiernie przebiegły, bardzo poważny i dostojny w zachowaniu”.

Ten opis daleko odbiegał od powszechnego w Europie przekonania, że Mongołowie są pozbawionymi wszelkich zasad prymitywnymi barbarzyńcami. Siłę negatywnych stereotypów dodatkowo wzmacniała nazwa jednego z ludów wchodzących w skład wielonarodowej armii, która najechała Stary Kontynent – Tatarzy (Tatarlar). Brzmiała podobnie jak Tartar – najbardziej mroczna część świata podziemnego w mitologii greckiej, odpowiednik chrześcijańskiego piekła. Skojarzenia nasuwały się automatycznie: Mongołów utożsamiono z Tatarami, Tatarów z wysłannikami piekieł. Carpini i pełniący funkcję jego sekretarza Benedykt Polak nie po to jednak przemierzyli 10 tys. km, by Mongołów demonizować. Byli nie tylko misjonarzami i posłami, lecz też agentami mającymi zebrać rzetelne informacje o niebezpiecznym przeciwniku. Opisywali go więc obiektywnie, bez uprzedzeń. 

Najtańsza armia świata

Najbardziej interesowały ich kwestie wojskowe. Odkryli, że naukę jazdy konnej rozpoczynają już 2-, 3-letnie mongolskie dzieci. Dzięki temu nabywają takiej sprawności, że jako wojownicy w galopie potrafią celnie strzelać z łuku i to nawet odwróceni tyłem do kierunku jazdy. W armii sprawiającej wrażenie bezładnej hordy rabusiów w rzeczywistości obowiązywała hierarchia i dyscyplina. „Sprawiedliwość u nich jest prosta i szybka. Za nieposłuszeństwo: śmierć” – relacjonował Carpini. Ze zdziwieniem konstatował, że ci brutalni łupieżcy nie okradają siebie nawzajem, lecz „chętnie dzielą się swoimi dobrami”. Gwarantem porządku było bezwzględnie egzekwowane rygorystyczne prawo. Rabunek karano śmiercią, drobną kradzież – chłostą.

Dla Europejczyków sprawą życia i śmierci było rozpracowanie mongolskiej strategii wojny błyskawicznej. Najeźdźcy pojawiali się nagle w miejscach, w których nikt się ich nie spodziewał, a wieści o ich obecności i ostrzeżenia o możliwym ataku rozchodziły się wolniej, niż posuwała się armia chanów. Dlatego trudno było się przygotować do obrony. Franciszkanie ustalili, że na całej trasie od granic Rusi Kijowskiej do Karakorum rozmieszczone są „stacje”, w których zwiadowcy i kurierzy zmieniają konie. Dzięki temu przenoszą informacje niezwykle szybko, a ciągnąca za zwiadem główna armia nie uderza na oślep, lecz doskonale wie, gdzie i kogo warto atakować. 

Pokonuje w krótkim czasie ogromne przestrzenie, gdyż wojownicy są bardzo wytrzymali i „mogą zdziałać więcej niż inni, bo gdy zajdzie potrzeba, to mogą i miesiąc nie jeść, a ich konie postępują naprzód zadowalając się tylko trawą”. W dalszej części swych relacji Carpini i Benedykt Polak precyzowali, że Mongołowie w ogóle nie jedzą chleba, warzyw i owoców, dzięki czemu niezbędny do przeżycia zapas żywności mają zawsze przy sobie. Wystarczy, że na wyprawę wojenną zabiorą odpowiednią ilość koni, bo zaspokajają głód kobylim mlekiem i suszonym końskim mięsem. Dlatego „nie masz na świecie wojska bardziej wytrzymałego i tańszego”.

Obaj zauważyli, że mongolskie państwo to machina wojenna napędzana przez nieustanne podboje, która nie mogłaby funkcjonować bez ciągłego zasilania łupami, niewolnikami, porywanymi kobietami i rzemieślnikami. Dlatego – ostrzegali – nie można ufać zapewnieniom Mongołów o dobrych intencjach, gdyż zdrada, podstęp, niedotrzymywanie obietnic to podstawa ich wojennej strategii. 

Chan mówi nie

11 listopada Gujuk wezwał posłów na ponowną audiencję, podczas której odpowiedział na list papieża. Oznajmił, że jest gotów zrezygnować z ataków na chrześcijańską Europę, ale nie bezwarunkowo. Zrobi to, jeśli papież ze wszystkimi chrześcijańskimi królami przybędzie osobiście, by złożyć mu hołd i przysięgę wierności. Posłowie wysłuchali tej aroganckiej, butnej tyrady bez zmrużenia oka i zapewnili, że przekażą odpowiedź komu trzeba. Dwa dni później wręczono im listy w czterech wersjach językowych: mongolskiej, perskiej, tureckiej i łacińskiej. To też był zręczny trik dyplomatyczny. Gujuk-chan pokazywał, że nie włada hordą analfabetów, lecz wielonarodowym imperium. 

Następnego dnia franciszkanie wyruszyli w drogę powrotną. Wciąż wszystko obserwowali i opisywali. Jechali całą zimę. Gdyby nie doświadczenie mongolskiej eskorty, nie przetrwaliby przeprawy przez góry i nie odnaleźliby drogi podczas wielodniowych śnieżyc. Znów żywili się jedynie prosem gotowanym w wodzie ze stopionego śniegu. 

W maju dotarli nad Wołgę, gdzie czekali dwaj bracia zatrzymani przez Batu-chana. C. de Bridia zdążył się przez ten czas nauczyć języka mongolskiego. Miesiąc później triumfalnie wkroczyli do Kijowa. Tam serdecznie ich powitał i ugościł książę Wasylko. Zregenerowali siły, ruszyli dalej. W lipcu byli już Polsce, skąd przez Austrię i Niemcy dotarli do Lyonu. Innocenty IV przyjął ich 18 listopada 1247 r. Droga powrotna zajęła im rok i tydzień, cała wyprawa – dwa lata i siedem miesięcy. 

Giovanni di Piano Carpini i Benedykt Polak dokonali rzeczy niezwykłej. Jako pierwsi Europejczycy dotarli do serca Azji i stamtąd wrócili. Obaj napisali szczegółowe relacje. Carpini „Historię Mongołów, których nazywamy Tatarami” (Historia Mongalorum quos nos Tartaros appellamus), Benedykt – „Sprawozdanie z drogi Brata Mniejszego do Tatarów” (De itinere Fratrum Minorum ad Tataros). Przekazali je papieżowi. A siedem lat później urodził się Marco Polo, który całkowicie przyćmił ich dokonania.

Wenecjanin górą

Szczęśliwie dla Europy Mongołowie zmienili kierunek ekspansji, ruszyli na Chiny. Następca Gujuka Kubilaj-chan przeniósł stolicę z Karakorum do Chanbałyku, czyli dzisiejszego Pekinu. W roku 1274 na jego dwór dotarł Marco Polo z ojcem i stryjem, zamożnymi weneckimi kupcami. Spędzili w Chinach kilkanaście lat, do domu wrócili w 1295 r. 

Trzy lata później Marco Polo wziął udział w wojnie Wenecji z Genuą i trafił do niewoli. W więzieniu zabijał nudę, snując opowieści o swej egzotycznej podróży. Jednym ze słuchaczy był pisarz i poeta Rusticello z Pizy, który zaproponował mu spisanie wspomnień. 

Przekształcił relację kupca w dzieło literackie o wartkiej akcji, wywołujące u czytelnika dreszcz emocji i rozpalające wyobraźnię. Rękopis wzbudził takie zainteresowanie, że natychmiast zaczęto go kopiować. Podobno na żądanie mieszkańców jeden z egzemplarzy przykuto łańcuchem na moście Rialto w Wenecji, by z „Opisaniem świata” Marca Polo mogła się zapoznać jak najszersza publiczność. Nikt nie zwracał uwagi, że podróżnik nie napisał własnoręcznie ani jednego zdania, a Rusticello umiejętnie ubarwił dzieło. 

Aż do naszych czasów, a więc przez siedem wieków, zachowało się około 120 manuskryptów (dla porównania: napisany pół wieku wcześniej i kopiowany ręcznie do roku 1470 najsłynniejszy epos średniowiecza – „Parsival” Wolframa von Eschenbacha z legendą o królu Arturze i mitem św. Graala – przetrwał tylko w 84 egzemplarzach). Można sobie tylko wyobrażać, ile kopii „Opisania świata” sporządzono przed wynalezieniem druku. Opowieści Wenecjanina w wersji drukowanej wydano pierwszy raz w 1477 r.

Opowieści Wenecjanina bestsellerem

Zaraz stały się europejskim bestsellerem. Mieli je przy sobie podczas historycznych rejsów odkrywca Ameryki Krzysztof Kolumb i Antonio Pigafetta – kronikarz wyprawy Magellana dookoła świata.

Żaden z nich nie słyszał o Benedykcie Polaku i Giovannim Carpinim. W tym czasie mocniej trzymające się realiów relacje franciszkanów pokrywał kurz papieskich archiwów. Nie podbiły czytelników, gdyż zostały... utajnione. Innocenty IV potraktował je jak materiały wywiadowcze. Pozwolił jedynie na sporządzenie kilku kopii, które rozesłano po najważniejszych europejskich dworach. „Sprawozdanie” Benedykta trafiło miedzy innymi do Paryża, Wiednia i Londynu. 

Giovanni CarpiniGiovanni Carpini na dworze chana. Fot. Human Circus

Skazany na zapomnienie

Gdy zagrożenie mongolskie zniknęło, władze kościelne i świeckie nadal nie miały powodu, by nagłaśniać dzieła obu mnichów. Były bowiem zbyt solidne i obiektywne. Znalazły się w nich wzmianki o tolerancji religijnej Gujuk-chana. Benedykt Polak pisał, że Tatarzy nie zmuszają podbitych ludów do zmiany religii. Jeśli płacą daniny i nie wzniecają buntów, mogą wierzyć, w co chcą. Przytaczał kąśliwą uwagę chana, że chrześcijanie uważają swą religię za jedyną prawdziwą, innymi gardzą, podczas gdy „nie wiadomo kogo Bóg obdarza łaską”. Rozpowszechnianie tak wywrotowych myśli nie leżało w interesie Kościoła.

 „Sprawozdanie” Benedykta Polaka po raz pierwszy opublikowano we Francji w 1839 roku, na polski przetłumaczono je w 1986! Nieco wcześniej, w 1965 r., amerykańscy mediewiści z uniwersytetu Yale odnaleźli manuskrypt zatytułowany „Historia Tartarorum”, który okazał się spisaną przez brata C. de Bridia ustną relacją Benedykta.

Po powrocie z ekspedycji Giovanni di Piano Carpini został uhonorowany godnością arcybiskupa Antivari, czyli dzisiejszego Baru w Czarnogórze. Zmarł w 1252 r. Benedykt Polak żył dłużej, gdyż jego imię pojawia się w dokumentach procesu kanonizacyjnego biskupa Stanisława ze Szczepanowa (1252–1253). Występuje w nich jako gwardian, czyli przełożony franciszkańskiego domu zakonnego, prawdopodobnie w Krakowie. Data jego śmierci i miejsce pochówku pozostają nieznane.