Już schodząc ze szlaku 200 m w leśny wąwóz albo na porośnięta bylica równinę, lepiej mieć ze sobą sprej na niedźwiedzie. Parkowy bilet wstępu raczej nas nie ochroni. Można zostać zabitym i zjedzonym. Jeśli jednak tak się stanie, choć to my sami dokonaliśmy świadomego wyboru, nieunikniona kara czeka… zwierze. To własnie paradoks Yellowstone i większości innych parków narodowych utworzonych od tamtego czasu: dzikość ma być kontrolowana, natura ujarzmiona, dzikie zwierzęta maja przestrzegać zasad ustanowionych przez człowieka. Paradoks hodowlanej dziczy. W Afryce gdy wjeżdżasz do parku narodowego – czy to będzie Serengeti w Tanzanii, Masai Mara w Kenii, czy Kruger w Republice Południowej Afryki – nie doświadczasz takiej schizofrenii. Oglądasz groźne zwierzęta – słonie i lwy, lamparty i bawoły – z bezpiecznego wnętrza land rovera albo busa. Piesze spacery po rezerwatach są rzadkością. Ale w Ameryce wybraliśmy inny model działania, a Yellowstone, pierwszy park narodowy, miejsce znane na całym świecie, odwiedzane co roku przez miliony turystów, jest tez miejscem, w którym ten paradoks widać najwyraźniej.

Yellowstone to tez symbol największego i najbogatszego w zwierzynę obszaru w większości naturalnych krajobrazów i dzikiej fauny we wszystkich 48 stanach USA (poza Alaska). Greater Yellowstone Ecosystem to kompleks obejmujący dwa parki narodowe (drugim jest Grand Teton), a prócz tego krajowe lasy, rezerwaty przyrody i inne – prywatne i publiczne – tereny. Jest to obszar dziesięciokrotnie większy od samego Yellowstone, liczący jakieś 9,2 mln hektarów.

Otacza go cienka strefa buforowa, gdzie łatwiej znaleźć krowę niż wapiti, zobaczyć silos zbożowy niż niedźwiedzia grizzly i usłyszeć szczekanie czarnego labradora niż wycie szarego wilka. Poza ta strefa rozpościera się Ameryka XXI w.: autostrady, miasta, parkingi, markety, rozpełzające się w nieskończoność przedmieścia, pola golfowe.

Pytanie: Czy w środku nowoczesnej Ameryki możemy mieć nadzieje na zachowanie jakichkolwiek śladów pierwotnego krajobrazu naszego kontynentu? Choćby próbki prawdziwej dziczy? Miejsca niegościnnego w swym splendorze, pełnego drapieżników i ich ofiar? Miejsca, w którym natura nadal zachowuje kły i pazury, które spływają krwią? Czy takie miejsce można pogodzić z oczekiwaniami współczesnych ludzi i z ich wygoda? To pokaże tylko czas i nasze wybory. Odpowiedz tkwi jednak własnie w Yellowstone.

Miś, który podjada kwiaty

Park Yellowstone najlepiej podziwiać z wysokości ponad 90 m nad ziemią. Mając tego świadomość, pewnego letniego poranka spotkałem się więc z Rogerem Stradleyem na lotnisku niedaleko Bozeman w stanie Montana. Chciałem oblecieć park jego żółtym cudem o nazwie Piper (P-18) Super Cub z 1956 r. Wydał mi skafander pilota i hełm, a potem pokazał, jak wcisnąć się na tylne siedzenie; w ciasną przestrzeń bezpośrednio za pilotem. Widziałem już kajaki, w których było więcej miejsca na nogi.

– Do Super Cub nie wsiadasz – powiedział – Ty go na siebie zakładasz. Niewielki i lekki samolocik wciąż jest ulubieńcem doświadczonych pilotów takich jak Stradley, latających w trudno dostępnym terenie, bo może lądować i startować z bardzo krótkich pasów, a kominy powietrzne wykorzystuje niczym kondor. Latanie nisko i powoli przydaje się zwłaszcza do podglądania zwierzyny, a Stradley to wśród potrzebujących tego do pracy biologów z Yellowstone prawdziwa legenda. Krzepki, wesoły 76-latek lata nad górami od 62 lat; w powietrzu spędził jakieś 70 tys. godzin.

Wznieśliśmy się nad Bozeman, przelecieliśmy nad pasmem Gallatin i polecieliśmy na wschód, wzdłuż łagodnie nachylonych północnych zboczy Mount Everts, góry nazwanej tak po Trumanie Evertsie. Ów nieszczęśnik zaginął w trakcie jednej z pierwszych ekspedycji do Yellowstone zorganizowanych pod koniec XIX w. i zanim go odnaleziono, przeżył miesiąc o głodzie, chłodzie i w samotności. Następnie przelecieliśmy przez Blacktail Deer Plateau, kawał wzniesionego terenu, nad którym Stradley krzyknął do mnie przez mikrofon, że w dole jest wilcza jama. Świadczyła o niej obecność gołej ziemi i ślady kopania pod nagimi korzeniami daglezji zielonej. Ja nie dostrzegłem tego co on: samotnego czarnego wilka odpoczywającego w cieniu. Zwierzę było częścią stada Ósmej Mili, które od tamtego czasu rozdzieliło się, jak to robią wilcze watahy, gdy zbyt się rozrosną.

Polecieliśmy w górę rzeki Yellowstone, aż za wodospad Tower, gdzie podziwialiśmy tęczę przez mgiełkę rozpylonej wody, a potem przecięliśmy strumień Antylopy ku górze Washburn, przelatując nad wyżynami upstrzonymi fragmentami czarnych, martwych drzew spalonych w niedawnym pożarze.

– Dobre miejsce dla niedźwiedzi – rzucił pilot. – Dużo wapiti, a do tego smardze, grzyby wyrastające z pogorzeliska. Tyle że nie chciałbyś tam pójść na grzybobranie, bo grizzly to nierówna konkurencja. Zawróciliśmy w kierunku doliny Lamar na północno-wschodnim krańcu parku, szerokiej, porośniętej trawą przestrzeni między pokrytymi szałwią stokami wzgórz, z rozrzuconymi gdzieniegdzie głazami – nieregularnymi bryłami kamienia przyniesionymi tu skądinąd przez plejstoceński lodowiec. Zatoczyliśmy koło nad Rose Creek, jednym z miejsc aklimatyzacji, z których kanadyjskie wilki wypuszczono na teren parku w 1995 r., po niemal 70 latach nieobecności poprzedzonej systematyczną eksterminacją na początku ubiegłego stulecia. Na szumiących trawą i szałwią łąkach widzieliśmy mnóstwo żółtych kwiatów: od głębokiej żółci słonecznikowatych (Balsamorhiza), po jaśniejszą selerowatych (Lomatium), sygnalizującą występowanie bulw zjadanych przez niedźwiedzie.

Dolina Lamar nie ma gejzerów ani wielkiego kanionu, nie ściągają do niej tłumy, ale dla wielu oczu jest to najpiękniejszy zakątek Yellowstone. Wzdłuż wschodniego brzegu jeziora o tej samej nazwie polecieliśmy w obszar zupełnie pozbawiony lądowych dróg, ograniczony z jednej strony wodą, a z drugiej granią górskiego łańcucha Absaroka. Niedaleko południowego krańca południowo-wschodniej odnogi do jeziora wpada deltą górna Yellowstone. To rozległa nizina porośnięta wierzbami, trawą i krzewami w pięciu odcieniach zieleni. Tego dnia górny odcinek rzeki miał brązowooliwkowy kolor odzwierciedlający szybki lipcowy spływ wody po roztopach. Zauważyłem jednak, że w jednym ze starorzeczy woda miała głęboką błękitną barwę. Lecieliśmy dalej powoli, tak nisko, że wydawało się, jakbyśmy byli podwieszeni pod latawcem. Przekroczyliśmy niewidzialną linię – granicę parku i polecieliśmy na wschód, wzdłuż Thorofare Creek, dopływu Yellowstone, najdłuższej nieprzeciętej tamą rzeki Stanów Zjednoczonych (poza Alaską), ku jej kamienistym źródłom. Obszar ten, nazywany po prostu Thorofare, to najbardziej dzika część w 48 „kontynentalnych” stanach. Prawdziwy środek niczego, jak powiedział Stradley.