Nieposkromione

Dzisiejsze Yellowstone to prawdziwe sanktuarium dla dzikich zwierząt. Wróciły tu wilki. Populacja niedźwiedzi grizzly odbudowała się po głębokim dołku z lat 70. i dziś wypełnia nisze ekosystemów takich jak Grand Teton, w których tych ssaków nie widziano od dziesięcioleci. Zahamowano wreszcie długotrwały spadek liczby bobrów. Bizony rozmnażają się aż za dobrze i wędrują poza granice parku.

Kontynuowane są wysiłki na rzecz ochrony kluczowych korytarzy migracyjnych antylopy widłorogiej. Dużo jest też jeleni, choć nie tak dużo jak w czasach, gdy żyły tu nieniepokojone przez wilcze stada. Radzą sobie i bieliki amerykańskie. Biorąc to wszystko pod uwagę, Yellowstone można by uznać za niezwykle skuteczny rezerwat. Ale nie zawsze tak było. Pod koniec XIX i na początku XX w. drapieżniki prześladowano tu bezlitośnie, zarówno przez zaniedbanie (podczas gdy kłusownictwo kwitło), jak i w wyniku złej polityki.

Sama idea, że park powinien chronić zwierzynę tak samo jak gejzery i kaniony, odnosiła się początkowo tylko do „dobrych” zwierząt – zwierzyny łownej pożądanej przez myśliwych, pstrągów, które łowili wędkarze i łagodnych roślinożerców, które turyści mogli bez obawy podziwiać, takich jak jelenie wapiti, owce gruborogie, łosie, bizony i antylopy widłorogie. Choć Armia Stanów Zjednoczonych przejęła opiekę nad parkiem, dopiero uchwalenie w 1894 r. ustawy Laceya (o ochronie ptaków i zwierząt Parku Narodowego Yellowstone oraz o karaniu przestępstw na terenie tegoż parku) dało strażnikom możliwość ścigania i aresztowania kłusowników. Ustawa pomogła wojsku, a później straży parku (ustanowionej w 1916 r.) chronić faunę Yellowstone, choć dla bizonów był to już niemal ostatni dzwonek.

Do roku 1901 w całej Ameryce pozostało ledwie kilkaset osobników tego gatunku, z których jakieś dwa tuziny schroniło się w Pelican Valley, zapomnianej dolinie na północny wschód od jeziora Yellowstone. Parkowym urzędnikom jakimś cudem udało się je zachować, potem zaczęto je rozmnażać, dobierając do puli udomowione bizony sprowadzane nawet z odległych farm. W końcu powstała hodowla w dolinie Lamar, w której zwierzęta pasły się wolno przez całe lato, a na zimę zaganiano je do korrali i dokarmiano sianem. Kolejny przykład hodowanej dzikości. Z punktu widzenia ekologii istnienie takiej hodowli można kwestionować, ale patrząc na te działania w kontekście strachu przed całkowitą zagładą tych zwierząt, nietrudno je zrozumieć.

Horace Albright, nadzorca Yellowstone w latach 1919–1929, bał się, że w wyniku rzezi poza granicami parku oraz ostrych zim na płaskowyżu los podobny do bizonów może spotkać też amerykańskie wapiti. Albrighta do dziś wspominają z czułością, choć jego dziedzictwo, podobnie jak Sheridana, nie jest jednoznaczne. Duże, imponujące stada wapiti były atrakcją dla tłumów, więc Albright chciał ich wiele, nawet kosztem innych zwierząt zamieszkujących Yellowstone. Wprowadził program zimowego dokarmiania tych kopytnych sianem w nadziei, że odwiedzie je to od migracji poza bezpieczne granice parku, wprost pod lufy myśliwych.

Zachęcał też strażników do zabijania drapieżników. Innym magnesem przyciągającym turystów było wędkarstwo, zabrano się więc do pelikanów – tych niepoprawnych zjadaczy pstrągów – niszcząc ich jaja i zabijając młode w koloniach. Prześladowania „złych” zwierząt nie zaczęły się jednak w Yellowstone dopiero za Albrighta. Do drapieżców strzelano, chwytano je w sidła i truto już od lat 70. XIX w. Jeden z szefów zachęcał nawet zawodowych myśliwych, by setkami zabijali bobry, żeby te gryzonie nie budowały tam i nie zalewały „jego” parku. Feralną etykietę przypięto też wydrom, a przez jakiś czas wytoczono świętą wojnę skunksom.

W czasach panowania tu armii nieuprawnieni oficerowie i cywilni zwiadowcy byli „autoryzowani do zabijania pum, kojotów i szarych wilków”. Wszystko z rozkazu sekretarza terytoriów. Rzeź wilków skończyła się dopiero, gdy wszystkie wytępiono; nie tylko w Yellowstone (ok. 1930 r.), ale na całym Dzikim Zachodzie. Strzelanie do kojotów i ich trucie trwało mniej więcej do 1935 r.

Z niedźwiedziami było jednak inaczej. Misie są wszystkożerne i, dla wielu osób, słodkie. Są też sprytne i oportunistyczne. Już w 1883 r. przystosowały się do żerowania na resztkach ze śmietników w pobliżu parkowych hoteli i to zachowanie sprawiło, że turyści mogli je łatwo obserwować. Stały się więc turystyczną atrakcją. Nauczyły się także przyjmować przysmaki od przechodzących ludzi. Ta tendencja zaczęła się jeszcze w erze dyliżansów i trwała w najlepsze, gdy na te tereny (począwszy od 1915 r.) wpuszczono prywatne samochody. Sam Albright zachęcał do karmienia niedźwiedzi, przez co turyści zaczęli myśleć, że misie – nawet grizzly – to całkiem łagodne, trochę gamoniowate przytulanki.

Śmietniki obok hoteli w Old Faithful, przy jeziorze i w pobliżu Wielkiego Kanionu stały się rodzajem osobliwych teatrów, w których w letnie wieczory turyści przyglądali się „misiowemu przedstawieniu”. Przez 80 lat grizzly z Yellowstone obżerały się resztkami z ludzkich stołów i uzależniły się od tego źródła pożywienia, przy przyzwoleniu parkowych władz i ku zadowoleniu odwiedzających. Jedną z powinności służb Parku Narodowego – odnotował Albright po tym, jak w 1929 r. zastąpił Mathera na stanowisku głównego nadzorcy – jest przedstawiać dziką naturę jako „spektakl”. To zaś można uczynić jedynie tam, gdzie zwierzyny jest dostatek i jest ona oswojona. Tyle że grizzly z Yellowstone nigdy nie były oswojone...