Na samym płaskowyżu geolodzy odnaleźli ślady trzech ogromnych kalder – blizn po przebytych w ciągu ostatnich 2,1 mln lat eksplozjach o niewiarygodnej sile. Wybuchy i leżące u ich źródła wulkaniczne siły sprawiły, że ten gorący fragment Yellowstone dostał etykietkę „superwulkanu”. Zwyczajne wulkany zdarzają się na ogół na krawędziach płyt tektonicznych; superwulkany wybuchają dokładnie w środku takich płyt, niczym palnik wypalający bąble w przesuwającej się nad nim stalowej płycie. Palnik Yellowstone jest zresztą najpewniej największym tego typu zjawiskiem na ziemi.

– Wszystko zaczyna się od ciepła – tłumaczy Robert B. Smith z University of Utah, geolog, który od ponad 50 lat bada Yellowstone. Podczas gdy płyta północnoamerykańska przez ostatnie 16 mln lat dryfuje na pióropuszu płaszcza na południowy zachód, bąbel Yellowstone zostawiał swój długi na 800 km ślad na północno-zachodnim szeregu wulkanicznych ośrodków, od miejsca, które dziś nazywamy południowo-wschodnim Oregonem, przez Idaho, aż do swojej obecnej lokalizacji. Najnowsze z trzech wielkich wypiętrzeń Yellowstone miało miejsce jakieś 640 tys. lat temu, wyrzucając do atmosfery 1000 km3 wulkanicznych popiołów i pozostawiając po sobie krater, w którym obecnie mieści się Old Faithful, Hayden Valley i połowa jeziora Yellowstone.

Jest znany jako kaldera Yellowstone. Od tego czasu doszło jeszcze do szeregu mniejszych erupcji. Skutki tych dramatycznych geologicznych zdarzeń odczuwamy do dziś. Choć popiół opadł, a grunt ostygł, płaskowyż pozostał miejscem niezwykłej aktywności wulkanicznej, a jego stosunkowo cienka skorupa unosi się nad górną komorą magmy, która podgrzewa wody podziemne tak, że przebijają się na powierzchnię w postaci gejzerów, fumaroli, błotnych kałuż i barwnych gorących źródeł, dymiąc niczym piszczałki w wielkich parowych organach. Stopniowo znów wyrosły tu lasy i powróciły zwierzęta. W międzyczasie jednak współdziałanie sił drążących i rozdzielających (lodu, płynącej wody i erozji skał) utworzyło pęknięcie, wzdłuż którego rzeka Yellowstone wyżłobiła swój własny Wielki Kanion (ogromny i robiący wrażenie, choć nie tak przepastny, jak ten w Arizonie), opadając w dwóch miejscach spektakularnymi wodospadami.

Pojawili się ludzie. Dalecy przodkowie plemion Tukudeka, Wron (Absaroka), Banoków, a potem inni autochtoni, których tradycja wciąż wiąże z tym miejscem. Przychodzili i odchodzili zgodnie ze swym wędrownym trybem życia, w poszukiwaniu żywności, futer i dogodnych warunków egzystencji. Sama nazwa tego miejsca – Yellowstone – zdaniem historyka Aubrey’a L. Hainesa może być tłumaczeniem z dialektu Hidatsa, gdzie Mitse a-da-zi oznacza żółtawe klify piaskowca wzdłuż dolnego biegu rzeki. Ten teren nie był obiektem pożądania, przedmiotem walk ani miejscem, gdzie chętnie się osiedlano w początkach inwazji na kontynent Europejczyków. Przynajmniej po części ze względu na niezwykle surowe zimy wynikające ze znacznej wysokości płaskowyżu. Zaglądali tu tylko górale i traperzy, tacy jak John Colter i Jim Bridger, którzy snuli opowieści o tutejszej przyrodzie. Dopiero znacznie później, w latach 1869–1871, przybyły tu trzy odrębne ekspedycje białych mieszczuchów, którzy w asyście wojska zwiedzili teren i byli pod wrażeniem, szczególnie gejzerów i kanionu.

Jednym z tych turystów był Nathaniel Langford, którego Haines opisał jako chorowitego urzędnika bankowego z St. Paul. Langford w porę zwiał z Minnesoty i ruszył na zachód, po tym jak jego rodzinny bank… zbankrutował. Był zresztą opłacanym przez Northern Pacific Railroad rzecznikiem i specem od reklamy, a przy tym odegrał istotną rolę w ekspedycji z 1870 r. Inny członek tej wyprawy, Walter Trumbull, odnotował potem w artykule, że płaskowyż wydaje się obiecujący jako pastwiska dla owiec, ale przewidział, że gdy dzięki kolei Northern Pacific wodospady Yellowstone i niecki z gejzerami staną się łatwo dostępne dla ludzi, zapewne żaden region w Ameryce nie będzie równie popularny jako miejsce letniego wypoczynku i kąpieli. Langford i jego kumple dostrzegli, że taka popularność oznacza pieniądze, tak dla Northern Pacific, jak i dla wszystkich innych, którzy uszczkną swój kawałek tortu, sprzedając bilety i budując hotele.

Prowadzona przez Ferdinanda V. Haydena, szefa United States Geological Survey, wyprawa 1871 r. miała bardziej oficjalny charakter. Była wspierana przez Kongres, który wyłożył na nią środki; miała własnego fotografa, Williama Henry’ego Jacksona, oraz malarza Thomasa Morana, których obrazy i zdjęcia pozwoliły ludziom na wschodzie (chodziło przede wszystkim o kongresmenów) zobaczyć Yellowstone i choć trochę je sobie wyobrazić. Moran stworzył w 1872 r. jeden szczególnie imponujący obraz o wymiarach 2 na 3,5 m, przedstawiający Wielki Kanion Yellowstone.

Agent Northern Pacific zasugerował wtedy, by prawnicy dali ochronę obszarowi Wielkiej Niecki Gejzerów, tworząc tam park publiczny. Hayden, Langford i inni przedstawiciele kolei podchwycili pomysł i lobbowali, by ustawa o parku obejmowała nie tylko niecki z gejzerami, ale też Wielki Kanion Yellowstone, gorące źródła Mammoth, jezioro Yellowstone, dolinę Lamar i inne tereny zajmujące czworokąt o powierzchni w sumie niemal miliona hektarów.

Jako precedens posłużyła kalifornijska Yosemite Valley, którą wcześniej wzięto pod ochronę, nadając jej status parku stanowego. Za negatywny przykład posłużyły z kolei wodospady Niagara w stanie Nowy Jork. Niagara to wyrzut sumienia każdego, komu leżał na sercu los amerykańskich pomników natury. Prywatni przedsiębiorcy wykupili tereny, z których można było podziwiać wodospady, i zasłonili widok, zmieniając majestatyczny spektakl natury w komercyjny peep-show. Postanowiono, że Yellowstone, jako ogromna publiczna atrakcja, która miała przyciągać na zachód turystów i pieniądze, będzie zarządzany inaczej. Kongres przyklasnął propozycji przedstawionej przez Ferdinanda Haydena z Northern Pacific i 1 marca 1872 r. prezydent Ulisses S. Grant, sam niespecjalnie przekonany do idei ochrony krajobrazu, podpisał ustawę powołującą do życia pierwszy park narodowy na świecie. Ustawa, jak wiele jej współczesnych, zupełnie ignorowała prawa autochtonów do tej ziemi. Ustanawiała publiczny park lub miejsce rekreacji dla korzyści i rozrywki ludzi, co oznaczało (choć nie wprost) wyłącznie nie-Indian. W ramach parku zabronione było nierozsądne niszczenie ryb i zwierzyny (cokolwiek kryło się pod określeniem „nierozsądne”) oraz komercyjne wykorzystywanie tychże. Granice chronionego obszaru biegły po prostych, choć ekosystemy takich nie przestrzegają. I tak oto paradoks zyskał swe ramy.