Od moich rozmówców wszędzie słyszałem tę samą opowieść. Od Discha, z którym rozmawiałem w jego prywatnym domu w kształcie walca, który obraca się za słońcem niczym słonecznik. Od Rosenkranza w Berlinie, który w pamiętnym roku 1980 rzucił studia na fizyce, żeby miesiącami okupować plac, gdzie miało się znajdować składowisko odpadów promieniotwórczych. Od Wendelina Einsiedlera, bawarskiego hodowcy krów mlecznych, który pomógł przekształcić swoją wieś w zielone źródło energii – agregat prądotwórczy. Wszyscy mi mówili, że Niemcy muszą zrezygnować i z atomu, i z elektrowni spalających paliwa kopalne równocześnie. Volker Quaschning, naukowiec zajmujący się zagadnieniami energetyki, ujął to następująco:

– Energetyka jądrowa zagraża mi osobiście. Ocieplenie klimatu zagraża moim dzieciom. Na tym polega różnica.

Żeby zrozumieć, dlaczego niechęć do elektrowni atomowych miała znacznie większe konsekwencje w Niemczech niż, powiedzmy, we Francji – gdzie nadal 75 proc. jest to główne źródło energii – trzeba wrócić do II wojny. W jej wyniku Niemcy zostały podzielone, a po dwóch stronach przecinającej je granicy stanęły wojska dwóch mocarstw atomowych. Ci, którzy protestowali przeciwko atomowi w latach 70. i 80. XX w., sprzeciwiali się nie tylko nowym reaktorom jądrowym, ale także amerykańskim planom rozmieszczenia rakiet z głowicami atomowymi w Niemczech Zachodnich. Obie te sprawy były nierozłączne. Gdy w roku 1980 powstała niemiecka partia Zielonych, najważniejsze w jej programie były zarówno hasła pokojowe, jak i sprzeciw wobec temu źródłu energii.

W 1983 r. posłowie Zielonych dostali się do Bundestagu i dzięki nim „zielone” idee przeniknęły do głównego nurtu politycznego. Po katastrofie w Czarnobylu na pozycję antyatomową przeszła także jedna z dwóch głównych partii politycznych kraju, Socjaldemokratyczna Partia Niemiec. Chociaż do Czarnobyla jest ponad 1000 km, promieniotwórcza chmura znad jego reaktora dotarła nad Niemcy, a w całym kraju rodziców proszono, by nie wypuszczali dzieci na dwór. Czarnobyl był przełomem.

Ale dopiero Fukushima, 25 lat później, przekonała kanclerz Merkel i jej partię, Unię Chrześcijańsko-Demokratyczną, że wszystkie źródła energii jądrowej powinno się wyłączyć. I wtedy nastąpił boom na energetykę odnawialną. A warunkiem, który to umożliwił, były przepisy prawa, w których przygotowaniu i uchwaleniu w 2000 r. brał udział Hans-Josef Fell.

Jak przebiegał proces przechodzenia na energię odnawialna w Niemczech?

Fell czasami przemawia jak kaznodzieja, ale nie jest żadnym ekologicznym ascetą. W jego ogródku tuż koło basenu stoi sauna ogrzewana tą samą zieloną energią, co jego dom i samochód.

– Największym błędem ruchów ekologicznych było mówienie: „ograniczajcie się, zaciśnijcie pasa, mniej konsumujcie” – tłumaczy mi. – Ludzie zaczęli myśleć, że ekologia jest równoznaczna ze spadkiem jakości życia. Tymczasem właściwy komunikat powinien brzmieć: „nie ograniczajcie, tylko zmieńcie i wykorzystujcie tanią elektryczność ze źródeł odnawialnych”.

Dom Fella w jego rodzinnym mieście Hammelburgu na północy Bawarii łatwo zauważyć z daleka: jedyny w dzielnicy wzniesiony z drewna, ciemnego modrzewia, na dodatek z zielonym, pokrytym murawą dachem. Na południowej połaci, od strony ogrodu, murawę zastępują panele fotowoltaiczne i kolektory słoneczne do ogrzewania wody jako źródła energii. Gdy słońca jest za mało i wytwarzanej elektryczności oraz ciepła w domu nie wystarcza, w piwnicy włącza się kogenerator. Jest to urządzenie będące równocześnie kotłem grzewczym i agregatem prądotwórczym wykorzystujące biopaliwa: olej słonecznikowy lub rzepakowy.

W 1990 r. całe Niemcy żyły wielkim zadaniem scalania kraju. Dlatego wniesiony do Bundestagu projekt prawa, które zapowiadało Energiewende, nie spotkał się z wielkim zainteresowaniem opinii publicznej. Zaledwie dwustronicowy dokument obejmował zapis podstawowej zasady: sieć energetyczna ma obowiązek kupować wytwarzany przez producentów prąd ze źródeł odnawialnych. Na wietrznej północy zaczęły wyrastać wiatraki. Instalując na dachu swojego domu w Hammelburgu panele fotowoltaiczne, Fell zdał sobie sprawę, że nowe przepisy nie spowodują ogólnokrajowego boomu w sprawie źródeł energii. Owszem, płacono ludziom za wytwarzanie energii, ale płacono za mało.

W 1993 r. przekonał radę miejską Hammelburga do przyjęcia uchwały. Obligowała ona miejską sieć energetyczną do zakupu energii ze źródeł odnawialnych po gwarantowanej cenie, która przewyższałaby koszty jej wytwarzania. Fell szybko zorganizował spółdzielnię miejscowych inwestorów do budowy 15-kilowatowej elektrowni słonecznej – według dzisiejszych norm maleńkiej, ale była to pierwsza spółdzielnia tego rodzaju. Dzisiaj w całych Niemczech są ich setki.

W 1998 r. sukcesy odniesione w Hammelburgu oraz wzrost popularności Zielonych zaniosły Fella do Bundestagu. Zieloni stworzyli z SPD koalicję rządową. Fell nawiązał współpracę z Hermannem Scheerem z SPD, znanym w Niemczech propagatorem energii słonecznej. Razem opracowali przepisy, które w 2000 r. rozszerzyły hammelburski eksperyment na cały kraj. Nowa ustawa gwarantowała, że przez 20 lat energia ze źródeł będzie kupowana od wytwórców w każdej ilości i po cenie zapewniającej opłacalność.

– Podstawowa zasada, jaką przyjąłem, była taka, że cena musi być na tyle wysoka, by inwestorzy mogli być pewni zysku. Skoro żyjemy w gospodarce rynkowej, nie mogło być inaczej – tłumaczy.