Zmiana struktury produkcji energii elektrycznej w Niemczech 

Wśród państw przemysłowych Niemcy niekwestionowanie przodują. W 2014 roku 27 proc. produkowanej przez nich elektryczności pochodziło ze źródeł odnawialnych, czyli elektrowni wiatrowych i słonecznych. To trzy razy więcej niż 10 lat wcześniej. Transformacja źródeł energii nabrała tempa po 2011 r., po awarii w japońskiej elektrowni jądrowej w Fukushimie. Kanclerz Angela Merkel ogłosiła, że Niemcy do 2022 r. wyłączą wszystkie swe siłownie atomowe, których jest 17. Ważniejsze jest jednak, czy Niemcy zdołają zrezygnować z paliw kopalnych jako jedno ze źródeł energii. Naukowcy twierdzą, że jeśli mamy uniknąć katastrofy klimatycznej, w najbliższych dekadach emisja dwutlenku węgla, głównego sprawcy ocieplania klimatu, powinna spaść dosłownie do zera.

Niemcy są czwartą gospodarką świata, a ich rząd zadeklarował bardzo radykalne cięcia w emisji CO2 – 40 proc. (w stosunku do poziomu z 1990 r.) do 2020 r. i nie mniej niż 80 proc. do roku 2050. I właśnie dziś ważą się losy tej deklaracji. Niemiecka rewolucja zachodzi oddolnie: połowy inwestycji w odnawialne źródła energii dokonali poszczególni obywatele i lokalne spółdzielnie. Tymczasem wielkie spółki energetyczne, które zdają się nie dostrzegać zachodzącej rewolucji, naciskają na rząd, by spowolnił przemiany.

Kraj wciąż wytwarza więcej elektryczności z węgla niż ze źródeł odnawialnych. A jeszcze dalej do przejścia na energię odnawialną jest w transporcie i ciepłownictwie, które wspólnie emitują więcej CO2 niż elektrownie. Energiewende będzie dotyczyło każdego Niemca; już dzisiaj ponad 1,5 mln obywateli kraju, czyli 2 proc. ludności, dostarcza do sieci energetycznej produkowaną przez siebie elektryczność.

– To przedsięwzięcie na całe pokolenie, ma trwać do 2040 czy 2050 r. i wcale nie będzie łatwe – zwraca uwagę Gerd Rosenkranz, były dziennikarz Der Spiegel, a obecnie analityk berlińskiego think tanku Agora Energiewende – Jego przeprowadzenie wymagało podniesienia cen energii dla gospodarstw domowych. A mimo to, jeśli ankieter pyta ludzi: „Czy jesteście za Energiewende?”, 90 proc. odpowiada „Tak”.

Dlaczego przyszłość energetyczna staje się teraźniejszością właśnie tutaj, w kraju, który 70 lat temu był zrytym bombami gruzowiskiem? I czy taka rewolucja źródeł energii może nastąpić wszędzie?

Dlaczego niemieckie społeczeństwo nie chce elektrowni jądrowych?

Pod koniec lat 70. XX w., gdy wyszło na jaw, że dym z kominów niszczy lasy kwaśnymi deszczami, oburzenie ogarnęło całe społeczeństwo. Już kryzys naftowy z 1973 r. sprawił, że Niemcy, którzy mają mało własnej ropy i gazu, zaczęli myśleć o nowych źródłach energii. A obumieranie lasów, Waldsterben, dodatkowo ich do tego zachęciło. Rząd i branża energetyczna lansowali energetykę jądrową, ale Niemcy niezbyt chętnie ją przyjmowali.

– Pewna buntowniczość jest skutkiem II wojny światowej – mówi mi niejaki Josef Pesch, mężczyzna po pięćdziesiątce. – Autorytetów już się nie akceptuje w ciemno.

Pesch siedzi przy stoliku górskiej restauracji na zboczach Schwarzwaldu niedaleko Fryburga. Na zaśnieżonej polanie nieco powyżej stoi 98-metrowy wiatrak, jako źródło energii, ufundowany przez 521 obywateli-inwestorów, których namówił Pesch.

Na razie jednak nie rozmawiamy o turbinach wiatrowych. Rozmawiamy z inżynierem Dieterem Seifriedem o elektrowniach jądrowych, których nigdy nie wybudowano koło miejscowości Wyhl, położonej nad Renem około 30 km od miejsca, gdzie się obecnie znajdujemy. Rząd kraju związkowego twierdził, że elektrownię atomową – źródło energii – trzeba mieć, bo we Fryburgu zabraknie prądu. Ale od 1975 r. miejscowi rolnicy wraz ze studentami okupowali budowę. Protestowali wytrwale przez całą dekadę, zmuszając rząd do porzucenia planów wznoszenia reaktora atomowego. To był pierwszy taki przypadek w Niemczech.

We Fryburgu prądu nie zabrakło, bo stał się miastem energii słonecznej. Tutejszy oddział Instytutu Fraunhofera przoduje na świecie w badaniach nad uzyskiwaniem energii ze słońca. Osada Słoneczna (Solarsiedlung) we Fryburgu zaprojektowana została przez Rolfa Discha, miejscowego architekta, który był aktywistą podczas protestów w Wyhlu. Składa się z 50 domów, które są producentami energii netto, tj. wytwarzają jej więcej, niż zużywają.

– Wyhl to był początek – mówi mi Seifried. W 1980 r. założony m.in. przez Seifrieda instytut opublikował artykuł zatytułowany Energiewende. Ten tytuł dał nazwę późniejszemu ruchowi.

Sprzeciw wobec energetyki atomowej w czasach, gdy jeszcze prawie nikt nie mówił o ocieplaniu się klimatu, był czynnikiem decydującym. Przyjechałem do Niemiec w przekonaniu, że głupio postępują. Po katastrofie w Fukushimie rezygnują ze źródła energii, które nie emituje dwutlenku węgla, a dostarcza jedną czwartą całej zużywanej w ich kraju elektryczności. Wyjeżdżałem przekonany, że nie byłoby w Niemczech przestawienia systemu na źródła odnawialne, gdyby nie sprzeciwy wobec energetyki jądrowej. Strach przed katastrofą atomową jest bowiem znacznie silniejszym motywem do radykalnych kroków niż obawa, że zajdą jakieś powolne zmiany klimatyczne.