„One” to kangury olbrzymie, które przyjechał tu zabijać. Kiedy wieje porywisty wiatr, stadka zbijają się w ciasne grupki, co utrudnia strzelcom wybieranie dorosłych samców, które mają prawo pozyskiwać. Komercyjni myśliwi muszą zdawać testy z umiejętności strzeleckich i odbywają szkolenia na temat dobrostanu zwierząt oraz higieny. Są zobowiązani składać miesięczne raporty na temat swojej pracy, co ma zapewnić nieprzekraczanie kwot odstrzału.
Cooper ma 41 lat. Swojego pierwszego kangura zastrzelił, kiedy miał pięć. Dziś pracuje przez trzy noce w tygodniu, po sześć do ośmiu godzin. Tego wieczoru zamierza zabić 30 sztuk. Jego rekord w ciągu jednej nocy wynosi 104.

W górze przemykają postrzępione chmury, na przemian odsłaniając i zasłaniając wiszący na nocnym niebie półksiężyc. W powietrzu unosi się ostry zapach łobody. Cooper przeczesuje teren reflektorem na swojej ciężarówce. Po jakiejś minucie znajduje to, czego szukał. Dorosły samiec stoi 100 m od niego. Ma prawie 2 m wzrostu i patrzy w światła ciężarówki jak zahipnotyzowany. Bum!

Huk strzelby Coopera rozdziera noc i kangur pada bezwładnie, jak worek. Cooper podjeżdża do powalonego zwierzęcia. Szarpnięciem wciąga zwłoki na pakę swojego wozu i podwiesza je za tylną nogę. Wprawnymi, wyćwiczonymi ruchami spuszcza krew, patroszy zwierzę i szuka na tuszy ran lub pasożytów, które obniżyłyby jej rynkową wartość. Odrąbuje przednie łapy, odcina głowę oraz ogon – przysmak Aborygenów, który pozostawia w czerwonym pyle. Potem przychodzi czas na robotę papierkową.

Każdy strzelec musi odnotowywać datę i godzinę odstrzału, nazwę nieruchomości, gatunek i wszelkie inne informacje wymagane przez przetwórce żywności i władze stanu. Ta biurokracja bywa uciążliwa, jak mówi Cooper, ale się opłaca.

Za kilogram obrobionej w polu tuszy strzelec dostaje pieniądze. Bywają noce, podczas których Cooper zarabia tysiąc dolarów. Uporawszy się z tym wszystkim, łowca wsiada z powrotem do swojej ciężarówki i odjeżdża. Pojawiają się dwa samce. Bum! Bum! Cały proces się powtarza. Krótko przed północą wiatr zaczyna hulać na dobre i Cooper uznaje, ze pora kończyć.

– W tej pracy nie ma nic normalnego – mówi, wracając do miasteczka Roma, gdzie złoży swoja zdobycz w „chłodziarce”, czyli składzie, w którym tusze są przechowywane przed przetworzeniem. Godziny są dziwaczne, sama praca brutalna. Mieszczuchy patrzą na jego profesje z pogarda.
– Dla nich jesteśmy najgorsi z najgorszych – mówi Cooper. – Ale ludzie z miasta nie maja w swym życiu kontaktu ze zwierzętami. Gdy trzeba uśpić psa, robi to weterynarz. Oni nie ponoszą bezpośredniej odpowiedzialności. A my tak.

Howard Ralph, wysoki, schludny lekarz, siedzi w swojej poczekalni i opowiada o innym rodzaju odpowiedzialności za kangury. Osiemnaście lat temu wraz z żoną Glendą przekształcił ich posiadłość Braidwood, leżącą godzinę jazdy od Canberry, w schronisko dla dzikiej fauny. Dziś, przy wsparciu małej armii ochotników, Southern Cross Wildlife Care leczy ponad 2 tys. zwierząt rocznie. Ponad połowa z nich to kangury.

– Naszym głównym celem w życiu jest dobro zwierząt – mówi Ralph. – Próbujemy pomagać tym stworzeniom i doprowadzać je do stanu, w którym będzie można wypuścić je na wolność. Nie faworyzujemy żadnego gatunku. I łatwo się nie poddajemy. To oznacza uśmierzanie bólu i opanowywanie stresu – problemów, które mogą być zabójcze. Kangury, zwłaszcza olbrzymie, łatwo się stresują, co może u nich prowadzić do niewydolności nerek i chorób serca.

– Widujemy to przez cały czas – mówi Ralph. Widują również wiele okrucieństwa – kangury, którym strzelono w pysk, które uderzono siekierą, które celowo przejechano ciężarówką. Niektóre osobniki nie mogą skakać z powodu złamań kończyn.

– W tym tzw. cywilizowanym kraju dzieją się rzeczy, które nie powinny mieć miejsca – wzdycha Ralph. – Niestety, do znacznej ich części nie dochodzi z powodu jakiejś eksplozji populacji. To się zdarza dlatego, że zdaniem ludzi dręczenie małych stworzeń jest zabawne albo miłe. Powinniśmy przestać akceptować okrucieństwo. We wszelkich sytuacjach.