W ostatnich latach w całej Australii powstały dziesiątki schronisk dla kangurów. Podobnie jak Southern Cross większość z nich jest organizacjami dobroczynnymi w najczystszym sensie tego słowa – dosłownie każdy cent jest w nich przeznaczany na leki i narzędzia. Ralph twierdzi, że podchodzi realistycznie do poglądów ludzi na temat kangurów, ale ma nadzieję, że sprawy mogą zmienić się na lepsze.

– Myślę, że społeczeństwo jako ogół stopniowo się zmienia – mówi. – 20 lat temu niewielu ludzi uważało, że te stworzenia zasługują na szacunek. Teraz rośnie świadomość, że one też odczuwają ból i musimy odpowiednio je traktować. Ekolog Ray Mjadwesch myśli tak samo. W rześką wiosenną noc, o 160 km na północ, w dolinie Capertee, ten mężczyzna stoi na gęsto zalesionej działce, karmiąc kangury. Dwadzieścia młodocianych osobników przepycha się do końskiej karmy w jego otwartej dłoni.

– Dajcie spokój! – mówi Mjadwesch. – Żadnych bójek. Wszystkie jesteście roślinożerne. Przed paroma tygodniami te kangury żyły 80 km stąd, w Bathurst. Mjadwesch też tam mieszka, ze swą żoną Helen Bergen. Dwa lata temu para kierowała dużą ochotniczą akcją przesiedlania setek kangurów z Mount Panorama, gdzie mieści się tor wyścigowy. Tamtejsi urzędnicy chcieli wybić zwierzęta, ale po latach zawziętych sporów Mjadwesch i Bergen uzyskali zgodę na ich przeniesienie.

Czas pokaże, czy to się udało. Translokacja mogła rozbić grupy rodzinne, a ponadto nie wiadomo, czy kangury pozostaną na swoich nowych terenach. Niektóre już się rozproszyły, wywołując narzekania tamtejszych mieszkańców. Mjadwesch, krytyk kangurzej branży, twierdzi, że metodologia liczenia jest wadliwa. Coroczne inspekcje obejmują obszary, na których kangurów jest mnóstwo. Ale według Mjadwescha uzyskane wyniki są ekstrapolowane na tereny, gdzie jest ich mało lub nie ma wcale. Rezultatem są zawyżone szacunki populacji.

– Mamy te wszystkie badania mówiące, że kangurów jest dwa razy więcej niż ludzi – przypomina ekolog. – Ale popatrz dookoła. One znikły z krajobrazu. Ludzie zauważają tylko ich obecność. A kiedy ich nie ma, tego już nie widzą. Przez ostatnie 200 lat, jak twierdzi Mjadwesch, – …radzenie sobie z kangurami polegało na ich zabijaniu. Musimy zmienić tę filozofię.

Czy da się pogodzić sprzeczne podejścia Australijczyków do kangurów? George Wilson uważa, że gdyby roos stanowiły prywatną własność, hodowcy – działający niezależnie lub za pośrednictwem lokalnych organizacji środowiskowych – chroniliby je, uważając, że to ich majątek. Mogliby je żywić, dzierżawić, rozmnażać i pobierać od myśliwych opłaty za dostęp do łowisk. Potrzebują tylko motywacji, by to robić.

– Jeżeli chcesz coś ochraniać – mówi Wilson – musi to mieć dla ciebie wartość. Zwierzęta uznawane za szkodniki nie mają wartości.

Prywatyzacja mogłaby też złagodzić napięcia związane z pastwiskami. Gdyby kangury były cenniejsze od bydła i owiec, farmerzy trzymaliby mniej inwentarza żywego, co wpływałoby korzystnie na środowisko. W takim scenariuszu właściciele gruntów współpracowaliby z kangurzą branżą przy znakowaniu, marketingu i kontroli jakości. Rolą rządu byłby nadzór i regulacja. Leon Zanker jest za tym całym sercem.