Jestem taki jak ty. Ulepiony z krwi i kości, bez nadzwyczajnych możliwości fizycznych, stłamszony przez współczesny styl życia: siedzenie przy biurku, garbienie się, patrząc w telefon, maile. Obawiam się nieznanego.

Jestem inny niż ty. Postanowiłem zakwestionować ścieżkę, którą dotychczas szedłem. Było mi wygodnie i dobrze, ale nie byłem pewny, czy ścieżka ta jest dla mnie, bo podskórnie czułem, że nie do końca obrałem ją z własnej woli. Szukałem okazji, by wytyczyć swoją własną ścieżkę i w międzyczasie zweryfikować moje dotychczasowe wybory.

Okazja przyszła nieoczekiwanie w postaci telefonu od mojego przyjaciela z dzieciństwa i późniejszego towarzysza podróży, Mateusza Głucha. Gdy już przyszła, nie zastanawiałem się dwa razy. Podjąłem decyzję błyskawicznie. Była to najlepsza decyzja mojego życia.

Wyprawa rowerowa z Polski do Sudanu

Przez ostatnich piętnaście miesięcy wraz z Mateuszem wywróciliśmy nasze życia do góry nogami. Rzuciliśmy wszystko: pracę, miejsce zamieszkania, kontakt z bliskimi, rzeczy osobiste. Przez ostatnich piętnaście miesięcy, gdy wchodziliśmy do sklepu spożywczego, jadłodajni, do noclegowni, mówiliśmy „dzień dobry” w kilkunastu różnych językach. Tureckie „merhaba” i arabskie „salam aleikum” utrwaliły się chyba najbardziej. Pomimo że celem naszej wyprawy była Afryka, jej sercem całkiem niespodziewanie stał się Bliski Wschód.

Jechaliśmy rowerami. Chcieliśmy dojechać z Wrocławia do Kapsztadu, dojechaliśmy do Sudanu. Przez Europę jechaliśmy dwa i pół miesiąca. Szybko, bo ścigała nas zima. Kilka dni po tym, jak przekroczyliśmy granicę bułgarsko-grecką, w Bułgarii spadł śnieg. Grecja prezentowała wtedy jeszcze formę raczej wiosenno-jesienną, więc udało nam się przed zimą uciec.

Później w Stambule czekaliśmy na pierwsze oznaki wiosny. Gdy śnieg stopniał, dokładnie pierwszego kwietnia ruszyliśmy przez Turcję. W sumie spędziliśmy w tym naprawdę dużym kraju 3,5 miesiąca. Końcówka wiosny przypadła na iracki Kurdystan. Tam przebijaliśmy się przez strome góry Zagros oraz wzdłuż rzeki Wielki Zab. Byliśmy regularnie dokarmiani przez kurdyjskich żołnierzy, tzw. Peszmergów.

Po miesiącu w Iraku znałem wojskowe menu na pamięć:

  • na śniadanie: smażone jajka z gęstą pastą sezamową i chlebem,
  • na obiad: ryż z kurczakiem i dużą ilości pietruszki i mięty,
  • na kolację: arbuz, który akurat był już w sezonie.

Z europejskiej zimy do lata a la Bliski Wschód

W Iraku zaczęło być naprawdę trudno. Albo jechaliśmy całymi dniami pod górę, albo na poziomie morza mierzyliśmy się z temperaturą czterdziestu lub nawet czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. Sytuacja ta uległa pogorszeniu wraz z nadejściem lata i coraz bardziej bezlitosnych upałów. Na tym etapie byliśmy już w Iranie. Gdy mówiliśmy Irańczykom, dokąd jedziemy, wszyscy wybałuszali na nas oczy i wymachując rękami, mówili „garma”, czyli „gorąco” po persku.

Zrozumieliśmy ich obawy, gdy dojechaliśmy do wybrzeża Zatoki Perskiej. Tam po pięciu minutach stania w bezruchu późnym wieczorem, moje wszystkie ubrania były przemoczone potem, jakby przed chwilą ktoś polał mnie wodą z wiadra. Nie ma jednak tego złego. Tropikalna pogoda zbliżyła nas do islamu, dominującej religii Bliskiego Wschodu. To dlatego, że jedynym miejscem, w którym niemal zawsze można było zastać działającą klimatyzację lub przynajmniej wentylację, były meczety. Zaczęliśmy w nich więc co noc sypiać.

Spaliśmy w meczetach całe lato. W pustynnej Arabii Saudyjskiej wilgotność powietrza nie stanowiła już wyzwania. W jej miejsce pojawiło się piekące słońce, które rozgrzewało piach pustyni tak, że nawet w nocy rozłożenie na nim namiotu nie było dobrym pomysłem. Wewnątrz momentalnie tworzyła się sauna. Poruszaliśmy się w godzinach, gdy słońce było nisko na niebie, czyli od 5 do 10 rano, a później od 16 do nawet północy. Przez Arabię jechaliśmy 3 miesiące, zaznając przy tym niesamowitej gościnności, zarówno ze strony Saudyjczyków, jak i Polaków, którzy tam mieszkają i pracują.

Afryka na rowerze

Po Arabii była już Afryka. W dwa dni przekroczyliśmy trzy granice: z Arabii do Jordanii, stamtąd do Izraela, a z Izraela do Egiptu. Gdy tylko opuściliśmy Półwysep Synaj, poczuliśmy, że zostawiamy za sobą Bliski Wschód, a wjeżdżamy do Afryki.

Nasza przygoda z Afryką już od początku była pełna wyzwań w porównaniu z tym, co przeżyliśmy w Azji Mniejszej. W Egipcie po dwóch tygodniach jazdy w kierunku południowym zostaliśmy aresztowani przez egipską policję za spanie pod namiotem. Sytuacja szybko eskalowała i finalnie zostaliśmy deportowani przez konwój policyjny do Sudanu.

Sudan z kolei zaczął się świetnie. Zaraz po deportacji przywitał nas bezmiar pustyni oraz wolność z nim związana. Pustynia zimą, bo było to w lutym, okazała się niezwykle przyjemna. Nigdzie nie widzieliśmy jej w tak dzikiej odsłonie, jak w Sudanie.

Po trzech dniach jazdy przez Sudan zachorowaliśmy na malarię. W wyniku malarii mój towarzysz podróży dostał ostrej infekcji ucha, której niestety nie udało nam się uleczyć w Sudanie, pomimo wielokrotnych prób. Po półtora tygodnia leczenia w przeróżnych sudańskich szpitalach i klinikach zdecydowaliśmy się zatrzymać wyprawę i powrócić do Polski.

Gdy opuszczaliśmy Chartum, stolicę Sudanu, zakładaliśmy, że gdy tylko ucho będzie doleczone i minie sudańskie lato, wrócimy na trasę i dojedziemy do Kapsztadu. Zostawiliśmy w Chartumie w zaufanym miejscu nasze rowery oraz znaczną większość bagaży. Miesiąc po naszym wyjeździe w Sudanie wybuchł konflikt zbrojny, który trwa do dziś. Nasze rowery najprawdopodobniej spłonęły w wyniku bombardowania, co dało kres jakimkolwiek rozważaniom o dalszej kontynuacji trasy do Kapsztadu.

Fotorelacja z wyjazdu do obejrzenia w galerii na dole artykułu.