Lot na deser

Zaczynam rozumieć, dlaczego zainteresowanie lotami nad Biebrzą jest na tyle spore, że termin trzeba rezerwować najlepiej z dwutygodniowym wyprzedzeniem. – Mamy zapytania nie tylko z całej Polski, ale i z całej Europy – mówi Miłosz Dzieszkowski z firmy Tylko Balonem, która organizuje takie loty. Obcokrajowcy są Biebrzą zachwyceni. Szczególnie Holendrzy, dla których ogromny teren bez zabudowań stanowi niezwykły widok.

Robert Dembowski z Biebrza Adventure potwierdza. Sporo gości z jego agroturystyki kusi się na taki przelot. – Szczególnie że mamy idealną lokalizację w samym środku Biebrzańskiego Parku Narodowego, nieopodal rezerwatu Czerwone Bagno. Szanse, by zobaczyć najbardziej malownicze odcinki Biebrzy, są więc naprawdę spore – dodaje.

Goście fundują sobie taką przyjemność często w ramach jakiejś specjalnej okazji: rocznicy ślubu czy urodzin. Lub jako kolejną atrakcję podczas dłuższego urlopu w okolicy. Są tratwy, przedzieranie się przez bagna i obserwowanie ptaków. A na deser lot w przestworzach. On zawsze swoich gości zachęca, bo sam leciał i wie, że widoki są nieziemskie.

 

 

Sami swoi

Ja też już to wiem. I szkoda, że za chwilę nasza przygoda dobiegnie końca. Pokonaliśmy dystans ok. 15 km. To niezły wynik, choć czasem podobno udaje się przelecieć ponad 20. Nasz balon tańczy z każdym podmuchem wiatru i do końca nie wiemy, gdzie wylądujemy. Mamy tylko nadzieję, że wodowanie nie wchodzi w grę.

Instruktor robi się trochę nerwowy, bo przed nami las. A przecież wylądować można tylko na płaskim, niezalesionym kawałku ziemi. Podczas gdy my robimy kolejne zdjęcia i zachwycamy się kaczeńcami, on dodaje ciepłego powietrza, żebyśmy polecieli jeszcze dalej. W końcu pokazała się nam jakaś wioska, a w niej dom z pięknie wystrzyżonym trawnikiem. Instruktor stwierdza, że to najlepsze miejsce w okolicy, więc zaczynamy schodzić i celować w ów trawnik.

Nasze zmagania widzą wszyscy okoliczni mieszkańcy, którzy zeszli się na nasz wypatrzony kawałek ziemi i zajmują nam miejsce do lądowania. Trudno, będą musieli się przesunąć. Chwilę przed wylądowaniem instruktor kurtuazyjnie macha, co ma być pytaniem, czy możemy tu wylądować. Choć przecież gdyby nam odmówili, to i tak nie mielibyśmy wyjścia. Na szczęście właściciel chałupy kiwa potakująco głową. A my miękko opadamy na ziemię, żeby na koniec porządnie łupnąć o trawnik. Zbiegają się gapie. Instruktor nie pozwala nam jeszcze przez chwilę wysiąść, bo wtedy balon mógłby odlecieć. W tym czasie jesteśmy niezwykłą atrakcją. Robią nam zdjęcia. Słyszymy rozmowy, w których zastanawiają się, skąd przybyliśmy. Z Rosji, ze Szwecji, a może z Ameryki?

Przez chwilę czujemy się, jakbyśmy lecieli w 80 dni dookoła świata jak bohaterowie książki Juliusza Verne’a. Gdy mówimy, że z Goniądza, ekscytacja opada. – Oni z Goniądza, to nasi! – krzyczy właściciel chaty. A potem tłumaczy, że czuje się prawdziwym szczęściarzem, bo balon wylądował właśnie u niego. Będzie miał dziś o czym swoim znajomym opowiadać. My, po naszym locie, też.