Reklama

Spis treści:

  1. Castel de Giudice w Molise
  2. Trufle z doliny Biferno
  3. Altilia di Sepino
  4. Agnone
  5. Termoli

Ciągnę walizkę kamienną drogą pomiędzy domami, które wyglądają jak scenografia do „Gry o tron”. Wcześniej nie miałam pojęcia, że gdzieś na mapie Europy jest Castel de Giudice, wioska, w której mieszka zaledwie trzysta osób i rosną najlepsze jabłka w tej części świata. Kiedy Vincenzo Petraglia, dziennikarz i mój włoski przyjaciel, zapraszał mnie tutaj, zaznaczył od razu: to nie Toskania, nie Rzym, tutaj są mgła, tajemnica i spokój. Spodoba ci się. Mimochodem dodał, że często między wzgórzami zanika sygnał komórki, są za to magiczne zamki, senne średniowieczne wioski, starożytne ruiny, kamienne romańskie kościoły i nieskażona niczym przyroda.

Castel de Giudice w Molise

Castel de Giudice leży 100 km na wschód od Rzymu i dokładnie tyle samo na północ od Neapolu. Przynależy do prowincji Insernia w Molise. Molise zaś to najmniejszy rejon Włoch, tak niewielki, że – jak pisze Enzo Luongo, autor książki Molise nie istnieje, kiedy „w wyborach w Molise połowa mieszkańców kandyduje, druga połowa nie idzie głosować”.

Z Molise Włosi zwykli sobie żartować. – Swoje braki Molise zamieniło w atut – tłumaczy mi Vincenzo, gdy siedzimy już w apartamencie, który ma ponad dwieście lat. Wchodzi się do niego prosto z ulicy. Ta część wioski to po prostu hotel. Surowe kamienne ściany kontrastują z kolorowymi firankami i ciepłym drewnianym wyposażeniem. Kamiennie, a jednak luksusowo. Pijemy czerwone calidio i zagryzamy jabłkami, które rosną w tutejszych ogrodach. Wieczorem idziemy na spacer po wiosce. Ani jednej duszy dookoła, surowość uliczek łamią złote światła podkreślające piękno murów. Jest kilka samotnych domów, które można kupić za grosze. Tak, Molise to właśnie to miejsce, gdzie gorące głowy, znudzone zgiełkiem świata, przeprowadzają się, żeby resztę życia spędzić na remoncie samotnej chaty...

Castel de Giudice
Castel de Giudice fot. Shutterstock

Niegdyś Molise było częścią Królestwa Neapolu, a potem zostało przyłączone do Abruzji. Oddzieliło się dopiero w 1963 r. Przez kolejne lata rejon się wyludniał, a jego piaszczyste plaże, skaliste góry i starożytne osady pozostawały daleko poza zainteresowaniem turystów. Nie rozwinął się tu wielki przemysł hotelowy, a malownicze wioski ciągle wyglądają niemal identycznie jak w czasach, gdy przez „nowoczesną” Europę przetaczała się nawałnica I wojny światowej. Dziś Molise liczy niewiele ponad 300 tys. mieszkańców. Ludzie żyją tu długo. Jedzenie jest proste. Krajobrazy piękne. Natura w doskonały sposób wyważyła proporcje pomiędzy górami, jeziorami i Adriatykiem.

Trufle z doliny Biferno

Castel de Giudice rano skąpana jest we mgle. Dookoła wzgórza, niewielkie dróżki prowadzące licho wie dokąd. Nawet tutejsza roślinność wydaje się mieć duszę. – Dzisiaj jedziemy na skarby – oznajmia Vincenzo. Skarby to coś dla mnie. Mniej więcej po godzinie jazdy samochodem docieramy do kamiennego młyna w Colle D’Anchise. Dzięki pasjonatom La Piana dei Mulini została odratowana i dzisiaj można tu nocować, słuchając przez okno szumu strumienia. Jest magicznie. Młyn stoi od XVI w. i za nic sobie ma współczesne mody. Na stołach tylko lokalne produkty. Nie wiem, co wybrać, rozsądek swoje, a pomocna dłoń Vincenza z ciepłą jeszcze ricottą i miodem swoje.

– W Molise producenci się wspierają. Patrzą na to nie tylko jak na interes. Wykorzystywanie darów tej ziemi ma również wpływ na jej bioróżnorodność – opowiada mój przyjaciel, kładąc na wielką pajdę właśnie upieczonego chleba kawał owczego sera. – No dobrze, idziemy na poszukiwania. Vincenzo daje mi gumiaki, dołącza do nas myśliwy z psem. – Czas dorwać truflę – oznajmia. Trufle z doliny Biferno uchodzą za najlepsze na świecie. Profesjonalista może trafić na Tuber magnatum, białą truflę, która osiąga zawrotne ceny. Wiedza, jak ją znaleźć, przekazywana jest w Molise z pokolenia na pokolenie.

W Molise ponad 6 tys. ludzi ma licencję na poszukiwanie i zbieranie tych rzadkich i aromatycznych grzybów. Sześćdziesiąt pięć procent światowych dostaw białych trufli pochodzi właśnie stąd. Myśliwy i pies muszą działać w symbiozie podobnej do tej, w której żyje trufla i drzewo. Najcenniejsze grzyby na Ziemi wspomagane są przez siłę życiową drzew. Trzeba wiedzieć, że biała trufla lubi dęby, lipy, orzechy laskowe, topole i wierzby, podczas gdy trufle letnie wolą buki i sosny.

Prawdę mówiąc, nasze poszukiwania polegają po prostu na bieganiu za myśliwym. Po kilkunastu minutach jego pies łapie trop, zaczyna rozkopywać grunt i mamy to. Wyciągnęliśmy skarb! Dla laika wygląda jak pomarszczony, brudny kartofelek, ale znawcy potrafią go docenić. Następnego dnia wieczorem w rodzinnym zakładzie Di Nucci przy głównej ulicy Agnone próbuję sera z płatkami trufli. Rozpływa się w ustach.

Altilia di Sepino

Molise nie jest właściwie do zwiedzania. Jest do delektowania się. Zanim dotarliśmy do Agnone, zatrzymaliśmy się przy błyszczącej od deszczu kamiennej bramie. To wejście do starożytnego miasta, które niegdyś znane było jako Saepinum. Dziwnie tu jakoś. Znowu kroczy za mną mgła, jakby chciała przykryć tajemnice tego miejsca. Niektóre domy wyglądają na dość młode, ale sąsiadują przecież z rzymskimi kolumnami.

Dzisiaj to wieś Altilia di Sepino, ale niegdyś ważne rzymskie miasto, które powstało ok. 290 r. p.n.e. Było otoczone murami poprzecinanymi otworami odpowiadającymi dwóm głównym osiom dróg, które prowadziły do okolicznych wsi. Ale najciekawsze jest to, że w starożytnym mieście ludzie żyli jeszcze wiele wieków później, mieszkają tu też dzisiaj. To niesamowite uczucie, kiedy z Vincenzem wchodzimy przez bramy nawiązujące do rzymskiego łuku honorowego: pojedynczego, otoczonego dwiema wieżami. Oglądamy posągi barbarzyńców na ramach łuków, a potem idziemy do teatru z I w. n.e. Zachowały się w nim czworoboczne wejścia oraz dawna widownia zawierająca dwa poziomy, ima cavea oraz media cavea, które przeznaczone były dla osób pochodzących z różnych warstw społecznych.

Podoba mi się, że drzewa rosną tu swobodnie, jakby miasto czekało na swoją odbudowę. Raz na jakiś czas przebiega kot albo pies. Mam tu dziwne poczucie niepokoju. Może przez deszcz, mgłę, a może dlatego, że znowu tu jesteśmy zupełnie sami. Podobnie jest na drodze do Agnone. W Molise nie ma lotniska ani autostrady, jest tylko droga krajowa, która ciągnie się wzdłuż całego wybrzeża. Jedziemy więc krętymi ścieżkami, mijając co chwilę niewielkie opuszczone zamki. Widoki są nieziemskie. Może nie spektakularne, takie, które chce się fotografować, ale wciąż piękne. Nic dziwnego, że „molisanie” żyją według rytmu natury ustalanego przez odwieczne zmiany pór roku, zawieszeni pomiędzy morzem, polami i górami.

Agnone

Agnone jest włoskie. Po prostu. Malutkie. Zabytkowe. Radosne. Znane z corocznej Ndocciaty, bożonarodzeniowego pochodu z wielkimi pochodniami, którego korzenie sięgają czasów przedchrześcijańskich. Niektóre z pochodni mają nawet 4 m wysokości. Taka konstrukcja składa się ze szczapek związanych sznurem bądź drutem. Wieńczą je suche gałązki. Maszerujący kręcą nimi, tworząc ogniste kształty. Pochód jest również pretekstem do wspólnej zabawy, degustacji lokalnych przysmaków, picia wina i wielu innych przyjemności. W Molise mam wrażenie, że ludzie dają sobie czas. Nie gonią.

Ale mam także poczucie suspensu, jak w filmie, który płynie wolno, żeby nagle czymś zaskoczyć. Przeczucia mnie nie mylą. – Wiem, że lubisz historię, pokażę ci jedną z najstarszych odlewni dzwonów na świecie. Jest tutaj, w Agnone – mówi Vincenzo. Pontificia Fonderia Marinelli została założona w 1040 r. i uważana jest za najstarszą firmę rodzinną we Włoszech i prawdopodobnie jedną z najstarszych firm rodzinnych na świecie. Odlewnię prowadzi do dnia dzisiejszego familia Marinellich, która posiada firmę od 1339 r., kiedy Nicodemo Marinelli wykonał swój pierwszy, sygnowany własnym nazwiskiem dzwon o masie 50 kg. Nie wiem, czy jestem miłośniczką dzwonów, ale dlaczego nie?

Zwiedzam muzeum i dowiaduję się, że brzmienie dzwonów Marinellich jest wyjątkowe, stąd wiele zamówień z Watykanu. Zresztą papieże cenią Agnone od wieków, a w 1995 r. rodzinę odwiedził Jan Paweł II. Jeden z tutejszych wyrobów dzwoni na Krzywej Wieży w Pizie. Został wykonany przez Marinellego w celu zastąpienia 600-kilogramowego XVII-wiecznego dzwonu uszkodzonego podczas bombardowań podczas II wojny światowej. Po wystawie idziemy do odlewni. I znowu mam poczucie skoku w czasie. Rzemieślnicy wciąż wykonują dzwony, używając niemal tej samej technologii co tysiąc lat temu. Wędruję wzdłuż poprzykrywanych folią figur, oglądam wielkie dzwony, jeden z pracowników specjalnie dla nas wygrywa na nich melodię. Takie rzeczy mogą się zdarzyć chyba tylko tutaj.

Termoli

Molise ma też inne oblicze, nieco bardziej komercyjne. Poznaję je nad Adriatykiem. Tajemniczość wycofuje się na chwilę, a jej miejsce zabierają plaże i rozgrzane słońcem zabytki. Jesteśmy w kurorcie Termoli. W porcie wciąż funkcjonują trabucchi, drewniane konstrukcje z sieciami do połowu ryb. Miasteczko ma część typowo turystyczną, z większymi, ale wciąż niewielkimi hotelami, i Borgo Antico, starówkę na cyplu z katedrą z VI w. Podobno w lecie można tu spotkać turystów, ale teraz, wiosną, znowu jesteśmy niemal sami.

We wnętrzu kościoła oglądam mozaiki z fantazyjnie przedstawionymi zwierzętami i szczątki świętego Tymoteusza, towarzysza św. Pawła. W XII w. jego ciało krzyżowcy wywieźli do Termoli i tu zamurowali. Kości świętego zostały odnalezione dopiero w 1945 r. Vincenzo prowadzi mnie jeszcze do pracowni ceramicznej, w której powstają molisamelle, kolorowe naczynia w kształcie uśmiechniętych dziewcząt. Zabieram jedną ze sobą i kiedy po powrocie mąż mnie pyta, czy Molise rzeczywiście istnieje, odpowiadam, że tak, ale tam nie ma za bardzo co robić. Tam się po prostu jest.

Źródło: archiwum NG

Reklama
Reklama
Reklama