Towarzyszy mi Salomoni, który pochodzi z tej wioski i wie, jak rozmawiać z wodzem, by ten spojrzał na mnie łaskawie i pozwolił na pobyt. Starszy pan w niebieskiej koszuli i czerwonym sulu siedzi na kanapie wyłożonej wzorzystą tkaniną z motywem rajskich kwiatów i w radiu słucha wiadomości. Przełom roku to na wyspach Pacyfiku czas cyklonów, dlatego każda informacja o pogodzie jest dla mieszkańców niezwykle ważna – codziennie dostają także SMS-y z ostrzeżeniami…

Siadamy na kokosowej macie, tak by nie być wyżej od wodza, Salomoni kilka razy klaszcze w dłonie, wypowiada magiczne słowo bula i wręcza wodzowi mój prezent. Ratu mnie zaakceptował i opowiada o życiu w Yagecie. – Najgorzej, kiedy cyklony przychodzą w nocy, gdy śpimy. Niczego nie da się wtedy uratować. Jak widzisz, w naszej wiosce nie ma już bure – tradycyjnych chat krytych strzechą, są nietrwałe, wiatry zawsze je niszczyły, dlatego mieszkamy w murowanych domach, chociaż i te nie zawsze przetrwają uderzenie cyklonu – mówi.

 

Ocean zabiera ląd

Dla wsi zagrożeniem jest też ocean, który wdziera się coraz bardziej w ląd, zabierając miejsce do życia. Wyspiarskie państwo dotkliwie odczuwa zmiany klimatu. Rosnący poziom wód w oceanach powoduje, że powierzchnia kraju się kurczy. I chociaż na Fidżi nie brakuje wulkanicznych gór wyrastających ponad tysiąc metrów nad poziom morza, to wiele wysepek jest nizinnych – ma postać atoli koralowych, ich wysokość nie przekracza metra. Naukowcy alarmują, że mogą one zniknąć do końca wieku.

Zagrożeniem są także połowy na masową skalę ogórków morskich, czyli strzykw, które – w dużym uproszczeniu – przeżuwają dno morskie i je utwardzają. Tymczasem w okolicy Yagety wybrano ich z oceanu tysiące, co ma wpływ na osuwanie się ziemi. Strzykwy kupują od Fidżyjczyków w ilościach hurtowych Japończycy i Chińczycy, którzy używają ich w tradycyjnej medycynie. – To prawda, zarobiliśmy na handlu strzykwami, ale nikt wtedy nie myślał, że obróci się to przeciwko nam. Myślimy nad przeprowadzką wsi. Rząd też przygotowuje plan ewentualnej ewakuacji – mówi mi Turaga ni Koro (po fidżyjsku wódz wsi). – Jednak dla nas bardzo ważne jest przywiązanie do ziemi, to z niej wyrastamy, na niej żyjemy i umieramy. Niełatwo ją porzucić – dodaje.

Spacerujemy między domami. Przy każdym stoi ekran słoneczny dający prąd, a co kilka domów wyrasta kranik z naturalną wodą pitną z głębi ziemi. Chodzą kury, pasą się krowy, z prowizorycznego chlewika dobiegają odgłosy świń. Salomoni dopytuję, jak to było z tym kanibalizmem, bo jednak myśl o ludożercach wciąż pobudza moją wyobraźnię. – Nasi przodkowie zjadali ludzi, bo na wyspach nie było innego mięsa. W ten sposób pozbywali się także wrogów. To była ich codzienność. Jednak w połowie XIX w. ówczesny wódz Cakobau przekazał wyspy brytyjskiej królowej Wiktorii i później przeszedł na chrześcijaństwo, i to miało wpływ na zmianę stylu życia mieszkańców. Zaprzestali kanibalizmu – wyjaśnia.

Salomoni dopytuje, czy chcę wiedzieć, jak dokładnie wyglądało gotowanie ludzi – na samą myśl o tym mam jednak gęsią skórkę. Wolę posiedzieć z mieszkańcami wioski przy kavie i spróbować lokalnego przysmaku – gotowanego owocu chlebowca, który w smaku przypomina mi chałkę. Uczę się też nowego słówka: totoka. Warto je zapamiętać, bo oznacza „wyśmienity” i przy okazji jedzenia będziecie go często na Fidżi używać.


Fot. Getty Images

 

Z wyspy na wyspę

Następnego dnia przepływam z Yanggety na oddaloną o godzinę promem Nanuya Balawu. W ramach oszczędności zarezerwowałem łóżko w 34-osobowej chacie w ośrodku Mantaray, z którego wypływa się na nurkowanie z mantami (od kwietnia do września). To miejsce samowystarczalne: z własną energią z baterii słonecznych oraz agregatora i odsalaną wodą morską do picia i mycia.

Tutaj można dowiedzieć się więcej o życiu diabłów morskich, ale też dać Fidżi coś od siebie. Zgłaszam się na ochotnika do sprzątania okolicznych plaż. Takie ekospacery organizowane są co tydzień. Razem ze mną do pracy stawiają się dziewczyny z Meksyku i para Australijczyków. Zresztą na podobny spacer wybrałem się sam już pierwszego dnia pobytu na Nanuya Balawu. Nie mogłem patrzeć na walające się tu i ówdzie plastikowe butelki po wodzie, reklamówki i puszki po piwie.

Jednak tym razem ilość śmieci przerosła moje wyobrażenia. Ocean wyrzuca na białe plaże dosłownie wszystko: już nie tylko tysiące plastikowych słomek czy spinaczy do bielizny i najróżniejszych pojemników. Łowimy też deski sedesowe, klapki, wieszaki, kawałki plastikowych krzeseł i… ogromne drzwi od lodówki!

Mimo to staram się nie psuć sobie humoru, bo przecież wypoczywam w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. Po sprzątaniu nurkuję więc na rafie, by znów nacieszyć oko podwodnym światem: ławicami tysięcy kolorowych rybek, niebieskimi rozgwiazdami, małymi rafowymi rekinami i mieniącymi się koralowcami. Takie Fidżi chciałem zapamiętać