Dwa tysiące dwadzieścia metrów nad poziomem morza. Czterysta siedemdziesiąt przewyższenia na odcinku niecałego półtora kilometra. Stroma kamienista ścieżka pod moimi stopami sprawia, że te cyfry zamieniają się w twardą rzeczywistość. To wysokości bliższe Tatrom niż Beskidom, dla wytrawnych górskich piechurów to jednak wciąż bardziej rozgrzewka niż wielkie wyzwanie. Ja jednak jestem człowiekiem nizin i morskiego wybrzeża. Na strome stoki wspinam się niepewnie. Próbuję się rozeznać, o co w tym świecie chodzi. To głównie z tego powodu decyduję się co jakiś czas na górskie trekkingi – chcę poznać przestrzeń, która jest mi obca. Pojechałem więc na Ukrainę.

Pasmo Czarnohory – z kilkoma dwutysięcznikami – jest dla takich osób jak ja przyjazne. Wymusza szybsze tętno, ale nie nokautuje drastycznymi trudnościami.

Stoki są dość łagodne. Nie wymagają sprzętu ani kurczowego trzymania się podpiętych łańcuchów.

Wdrapując się na Petrosa, pierwszą z gór pasma, obracam w myślach nie tylko tutejsze wysokości, ale też wagę mojego plecaka. 12, 13 kg? To niewiele, ale w górach komfort zapewnia bagaż mający poniżej 10 kg. Każde kolejne 100 g odczuwasz boleśnie podczas wspinaczki. Czarnohora jednak wciąż osamotniona. Zanim szlak przetnie kotlinę i osiągnie grań, przeciska się przez senne wioski drewnianych domów i lasy. Oprócz kilku symbolicznych sklepików z podstawowym asortymentem, na nic więcej nie można liczyć. Brak restauracji, wygodnych hoteli, gęstej sieci transportu.

Ukraińskie Karpaty – których częścią jest Czarnohora – wymuszają samodzielność. Wszystko, co potrzebne podczas wyprawy, trzeba nosić ze sobą. Namiot, śpiwór, ubrania na zmienną pogodę, prowiant, kuchenkę, karimatę. Ograniczenie bagażu jest w tych warunkach wyzwaniem.


To tylko fragment artykułu "Po nitce na szczyt". Czytaj więcej we wrześniowym wydaniu National Geographic Traveler (9/2020).