A duma, że włoska flaga mogła zawisnąć na szczycie?

Wchodziłem jako Reinhold Messner, nikt inny. Ani Włoch, ani Austriak, ani Południowotyrolczyk. Moją jedyną flagą była chusteczka do nosa. Mojego nosa. Wiele osób nie mogło się z tym pogodzić. Trudno. Tak oto stałem się persona non grata w swoim kraju. Byłem też pierwszą osobą, która publicznie powiedziała, że wszyscy nasi pierwsi wspinacze byli wspierani przez faszystów i nazistów, a ich osiągnięcia służyły propagandzie. Ja nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. Dlatego nigdy na wyprawę nie wziąłem publicznych pieniędzy. Nie przyjąłem też medalu olimpijskiego, jaki w 1988 r. w Calgary ofiarowano mi po zdobyciu Korony Himalajów.

To jak finansował pan ekspedycje?

Znajdowałem prywatnych sponsorów. Zresztą moje wszystkie wyprawy składające się na Koronę Himalajów kosztowały tyle co jedna tradycyjna ekspedycja, w stylu oblężenia.

Czyli jakim?

Z szerpami, butlami, całym osprzętem, kilkudziesięcioosobowym składem. Na moich wyprawach było kilka osób, minimum sprzętu. Swoją drogą też polskie ekspedycje, wbrew powszechnemu przekonaniu, miały więcej pieniędzy niż ja.

Mimo to wyścig o Koronę Himalajów Kukuczka–Messner wygrał Pan.

Żadnego wyścigu nie było, to był wymysł mediów. On w ogóle nie miał racji bytu, bo Kukuczka był bez szans.

Był jednym z najlepszych himalaistów tamtych czasów.

Z tym się zgadzam całkowicie. Ale ja drogę do 14 ośmiotysięczników zacząłem 9 lat wcześniej.

W połowie 1985 r. różnica ta nie była już taka wielka. Było tylko 11:9 dla Pana.

Ja się z nikim nie ścigałem, a alpinizm to nie sport. Kukuczka mógłby jako pierwszy zdobyć Koronę Himalajów, tylko gdybym zginął lub gdyby coś mi się stało.

Z jednej strony podkreśla Pan, że to nie był wyścig. Z drugiej zaś, po tym jak Polak zdobył Koronę Himalajów, wysłał pan mu telegram: „Nie jesteś drugi. Jesteś wielki”.

To była odpowiedź na jego wiadomość z gratulacjami, którą wysłał mi po wejściu na ostatni ośmiotysięcznik Lhotse. To było miłe i postanowiłem się zrewanżować. Uważam, że był świetnym wspinaczem i właśnie to chciałem przekazać.

Mógł się pan ograniczyć do słów gratulacyjnych, jednak dość dyskretnie podkreślił pan, kto tak naprawdę był pierwszy.

Proszę pani, gdym chciał, tobym w ogóle nie uznał jego korony, bo przecież on na Everest wchodził z dodatkowym tlenem! A to według mnie łamie zasady prawdziwego himalaizmu.


A jakie są te zasady?

Zawierają się w moim ABC wspinania: no artificial oxygen, no bolt, no communication (bez sztucznego tlenu, bez haków, bez komunikacji). Ta regułka opisuje chyba najlepiej moje podejście do alpinizmu.

Co w takim razie uważa pan o obecnych wyprawach komercyjnych, np. na Mount Everest, w których każde „bez” można by zamienić na „z dużą ilością”?

To jest czysta turystyka. Nie potępiam tego, ale też nie rozumiem, po co ktoś miałby się w takich warunkach wspinać. Przecież to nie ma nic wspólnego z alpinizmem.

A jak go pan definiuje?

Dla mnie jest to próbowanie niemożliwego. Kreatywność. Gdybyśmy dziś z Kukuczką mieli po 20 lat, to nie wiem, co byśmy robili, bo wyzwań w górach jest już naprawdę niewiele. Dla mnie alpinizm umarł.

Reinhold Messner  i Krzysztof Wielicki podczas ceremonii wręczenia nagród Księżnej Asturii, 19 października 2018 r. w Oviedo w Hiszpanii. (Fot. Carlos R.Alvarez / WireImage/Getty Images)


Dlatego zrezygnował pan z himalaizmu dokładnie po zdobyciu ostatniego ośmiotysięcznika z Korony w wieku 42 lat?

Gdy stanąłem na szczycie Lhotse, ostatniego szczytu Korony Himalajów, pomyślałem, że nie mogę już wejść wyżej, zrobić więcej, trudniej. Że zdobyłem wszystko, co mogłem, a teraz będę się tylko powtarzał. A ponieważ himalaizm to nie sport, nie bawiło mnie poprawianie własnych rekordów. Uznałem, że w tej dziedzinie wszystko już zrobiłem.

Zamknął pan cały rozdział i przeszedł do kolejnej fazy życia?

Można tak to ująć. Wiem, kiedy powiedzieć sobie stop. Myślę, że wielu himalaistów nie potrafi tego zrobić i dlatego ginie. Wystarczy popatrzeć na polskich wspinaczy: Kukuczka, Rutkiewicz... Ja umiałem ocenić swoje siły, możliwości i chęci. Dziś na przykład spełniam się jako muzealnik.

I zaczął pan życie tyrolskiego domownika?

Nie do końca. Najpierw jako pierwszy przeszedłem całą Antarktydę. Dotarłem na biegun północny, poznałem pustynię Gobi, szukałem yeti. Potem poświęciłem się polityce. Aż  w końcu zająłem się tworzeniem pięciu górskich muzeów.

Trzy z nich znajdują się w zamkach, a jeden z nich to pana dom. Kiedyś spędzał pan czas w namiocie, dziś  w królewskich niemal komnatach. Dość radykalna zmiana stylu życia.

Prowadzenie muzeów i himalaizm mają wiele wspólnego. Trzeba mieć bardzo jasno wyznaczony cel i dążyć do niego, nie oglądając się na innych. A co do namiotu i zamków, to owszem, komfort radykalnie różny. Ale prawdziwą sztuką życia jest umieć przeskakiwać z jednego do drugiego i dobrze się czuć w obu. To akurat mi się udaje wyśmienicie.

I nie jest żal panu tych gór, emocji związanych z himalaizmem, widoków?

Widoki nigdy w czasie wspinaczki nie były dla mnie ważne.  Poza tym ja nie żałuję niczego. Nawet wyprawy na Nanga Parbat, o co często pytają mnie dziennikarze. To się już wydarzyło, nie ma co do tego wracać.

Chodzi pan jeszcze po górach?

Tak, głównie po Alpach i Dolomitach, tylko już nie tak szybko i ekstremalnie. Ostatnio byłem z moim synem. Trasa nie była trudna, ale ja się zmachałem. Mam swoje lata. Doszliśmy do schroniska. Ja sobie marzyłem o kawie i odpoczynku, a on na to, że jazda do góry. Oświadczył, że jak będę tak się ciągnął, to więcej ze mną na wspinanie nie idzie.

I co Pan na to?

Trochę mnie to dotknęło, bo dla mnie starzenie się to prawdziwa masakra. Z drugiej strony jednak ubawiło, bo nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś będzie mnie ochrzaniać, że za wolno się w górach ruszam.

Ktoś pana wyprzedził...

Nie w snach. W tych z Güntherem ciągle jesteśmy najlepszymi wspinaczami Europy. I nikt nam nie może podskoczyć.

Z Reinholdem Messnerem rozmawiała Julia Lachowicz, 2012.