Czarnobylska Strefa to według miesięcznika Forbes „najbardziej egzotyczne miejsce turystyczne na Ziemi”. Bardziej egzotyczne niż Antarktyda, Wyspy Galapagos czy nawet stolica Korei Północnej Pjongjang. Ale egzotyka ma swoją cenę, nawet tuż obok ukraińskiej stolicy.

W prostej linii to tylko 60 km od rozświetlonego i rozbawionego, trzymilionowego Kijowa. W praktyce półtorej godziny jazdy powiatowymi drogami. Strefa to jedno z najbardziej tajemniczych i niebezpiecznych miejsc na ziemi. Tajemniczych, gdyż nikt tak naprawdę nie wie, czym grozi. Tego niebezpieczeństwa nie widać, nie można złapać ani odepchnąć. Czarnobylska Strefa to ponad 2 tys. km2, z których ponad połowę przed katastrofą porastały gęste lasy ukraińskiego Polesia. Mniejszą część stanowiły pola uprawne, jeszcze teraz dające się odróżnić w krajobrazie. Całość położona w jednym z najbardziej malowniczych rejonów naszej części Europy: na wschodnim końcu poleskich bagien, u ujścia Prypeci do Dniepru. Kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe, w dół Dniepru, wpada do niego jeszcze jedna rzeka, Desna. A pomiędzy ujściami Prypeci i Desny znajduje się ogromny sztuczny zbiornik wodny, powstały w połowie lat 60. przez przegrodzenie Dniepru zaporą Kijowskiej Elektrowni Wodnej. Gigantyczny obszar rekreacyjny. Z jednym nieprzyjemnym zastrzeżeniem. Zapora zagradzała i zagradza drogę radioaktywnym zanieczyszczeniom, które dostały się do Prypeci w okolicy Czarnobyla i spływają rzeką w dół, do Dniepru. Co prawda na zaporze nie odnotowano zwiększonego promieniowania, ale na przykład i łowienie, i spożywanie ryb ze Zbiornika jest w Kijowie surowo zabronione. Droga do samej Strefy prowadzi na północ od Kijowa, przez „obołońską dzielnicę” miasta. Widoki nie są zbyt zachęcające, to przemysłowa dzielnica. Ale tutaj znajduje się znany i w Polsce browar Obołoń zbudowany pod koniec lat 70. Przed olimpiadą 1980 r. władze ZSRR doszły do wniosku, że „ojczyzna proletariatu” potrzebuje piwa europejskiej jakości. Ponoć zaproszono czeskich specjalistów, którzy wybrali północną dzielnicę Kijowa z powodu dostępności dobrych wód wiozą, bo samodzielnie do Strefy może wjechać prezydent Ukrainy, ale nie my), skręcamy jeszcze raz na północny zachód lub jedziemy na północ.

Gra w stalkera

Samodzielne przedostawanie się do „czarnobylskiej zony” jest zabronione, karane i dość popularne w kręgach ekstremalnych turystów zwanych stalkerami. Nazwę swą zawdzięczają stworzonej w Kijowie grze komputerowej S.T.A.L.K.E.R., której akcja toczy się właśnie w Strefie i mieście Prypeć. Jej nazwa z kolei pochodzi od filmu Stalker Andrieja Tarkowskiego (na podstawie książki s.f. Piknik na skraju drogi braci Strugackich), opowieści o tajemniczej „strefie”, z której stalkerzy przemycali przedmioty pozostawione przez obcą cywilizację. Aura wytworzona w kulturze masowej wokół Strefy, sprawiła, że pojawiały się grupy pragnące „pospacerować po nuklidach. Co roku strażnicy w Czarnobylu łapią na granicy prawdziwej Strefy kilkaset osób, które chcą się tam nielegalnie przedostać. Ale na pewno nie należy polecać takich zabaw, bowiem zona – powtórzmy to – jest niebezpieczna. I to niebezpieczeństwem nieuchwytnym, o którym nigdy nie będziemy wiedzieć, czy go uniknęliśmy. Teraz trochę o samej topografii Strefy. Katastrofa świeżo oddanej do użytku elektrowni atomowej w Czarnobylu nastąpiła 26 kwietnia 1986 r. Słup dymu po eksplozji w czwartym reaktorze wyrzuciło na ponad kilometr w gorę. Na szczęście dla Ukrainy i jej stolicy wiatr zepchnął ją na północny zachód. Ale i tak skażony został ogromny rejon u zbiegu granic Ukrainy, Białorusi i Rosji. Dość szybko ewakuowano z niego mieszkańców. W sumie 250–320 tys. osób, w tym ponad 60 tys. mieszkańców dwóch miast: Czarnobyla i położonego 18 km na północny zachód od niego większego miasta Prypeć (od nazwy rzeki). Elektrownia znajduje się właśnie przy tym drugim mieście, a właściwie – miasto przy elektrowni, bowiem zbudowano je dla jej pracowników. Ale nazwa katastrofy przylgnęła do Czarnobyla, może dlatego że w ZSRR Prypeć była tajnym „miasteczkiem atomowym”. Prypeć jest obecnie zupełnie opustoszała, Czarnobyl zaś jest formalnie centrum administracyjnym Strefy. Wokół elektrowni są trzy strefy. Pierwsza, z całkowitym zakazem wchodzenia obcym, to okolice samej elektrowni. Druga, o promieniu 10 km, nazywa się „strefą specjalnego zagrożenia”. Trzecia, o promieniu 30 km, to „strefa najwyższego stopnia skażenia”. Strefy są nieco umowne, radioaktywne skażenie nie rozkładało się w terenie tak dokładnie jak cyrkiel na mapie. Obecnie są to raczej ogromne plamy rozrzucone nieregularnie w terenie. Z zasady należy unikać niewielkich zagłębień. Granicę tej trzeciej wyznacza metalowe ogrodzenie przecinające pola i patrolowane przez strażników z ministerstwa ds. sytuacji nadzwyczajnych. Do środka można się dostać czterema przejściami. Na trzech są przyrządy dozymetryczne, przez które będziemy musieli przejść, wracając. Coś jak duży aparat do zdjęć rentgenowskich połączony z bramką do wykrywania metalu na lotnisku. „Wejść ! Obrócić się! Wyjść” – komenderuje strażnik. Tajemnicze lampki się palą albo równie tajemniczo się nie palą. Ale to dopiero po powrocie, na razie dopiero wjeżdżamy. Za płotem  jest Strefa.

Cisza po wybuchu

Byłem w niej wczesną wiosną. Po horyzont ciągnęły się bure pola poprzecinane jęzorami lasów. Tuż po wjeździe krajobraz niewiele się różnił od tego spoza drutów. Ale wystarczyło kilka kilometrów i postój w pierwszej z 92 ewakuowanych wiosek. Najpierw była dzwoniąca w uszach cisza. Stoję w środku wsi i nie słychać ludzi, ani żadnego ruchu. Nikogo nie ma. Tylko wiatr, o dziwo nie słychać ptaków. Podobno naukowcy obserwują obecnie szybki rozwój ptasich kolonii w Strefie (i w ogóle znacznej populacji dzikiej zwierzyny, w tym żubrów). Ale prawdopodobnie chodzi o duże kompleksy leśne dalej na północy, przy granicy z Białorusią. Na trasie do elektrowni cisza dzwoni w uszach. W słońcu, na wiejskiej drodze nie słychać nawet owadów. Pustka. Świadomość tego bezruchu przyrody pozbawionej człowieka przychodzi jednak dopiero z czasem. Wszędzie ruiny. Opuszczone, rozpadające się domy. Potłuczone szyby chrzęszczące pod nogami. Lepiej nie wchodzić do środka. Jeśli dom miał piwnicę, można do niej wlecieć wraz z przegniłą podłogą. Błyskające nagle nad głową, w gęstym listowiu, popękane niebieskie tabliczki dawnych przystanków autobusowych. Na polach trawy już po pas. Step jak z powieści Sienkiewicza. Ale nie czai się w nich Tatarzyn, tylko niebezpieczeństwo stokroć gorsze. W którą stronę spojrzeć, widać koniec cywilizacji. Wsie już wyszabrowane. To czysto polskie słówko tak związane z zakończeniem drugiej wojny światowej świetnie pasuje do Strefy. Drzewo rośnie wprost spod ściany domu, krusząc ją. Albo ze środka budynku rozrzucając odłamki eternitowego dachu na drodze ku słońcu. Wokół obejścia było ogrodzenie, a została tylko podmurówka. Ktoś je wyciął i wywiózł. Wewnątrz drutów po ewakuacji nie powinno być ludzi. Ale wiele osób wróciło przez dziury w ogrodzeniu. Nikt nie wie, ilu mieszkańców ma obecnie zona. Ministerstwo mówi o około tysiącu – dawnych, którzy przyjechali tu z powrotem. Ale są też inni. Na przykład byli więźniowie po wyrokach, pozbawieni propiski, czyli zameldowania, nie mogąc znaleźć pracy i utrzymania, przedostają się do Strefy. Raz w tygodniu po wsiach jeździ półciężarówka z „mobilnym sklepem”, przystając tu i owdzie i sprzedając najpotrzebniejsze rzeczy tym, ktorzy przyjdą. Nikt ich nie pyta, skąd są, skąd mają pieniądze, gdzie mieszkają. Na pewno kilka osób żyje w dawnej wiosce Biła Soroka, na północny zachód od elektrowni, nad Prypecią. A gdzie pozostali?

Na tropie Chodkiewiczów

Jedynym oficjalnie zamieszkałym miejscem w Strefie jest... Czarnobyl. Tutaj znajdują się biura agend ministerstw zajmujących się zoną oraz przebywa część ludzi obsługujący martwą elektrownię. Wjazd do dawnego miasta jest szokiem. W rozpadającym się budynku, w którym wiatr powybijał większość szyb, widać gacie suszące się na balkonie. Wokół niektórych domów w centrum kręcą się ludzie, stoją samochody. Są anomalią w pustce Strefy. Podczas dwudniowych wycieczek organizowanych z Kijowa tutaj można zanocować (w hotelu pracowników ministerstwa), a nawet się pożywić. Ale przed wyjazdem z ukraińskiej stolicy wszyscy są ostrzegani, że w Strefie lepiej mieć własne pożywienie, szczelnie zapakowane. Czarnobyl to było miasteczko z kilkusetletnią historią. Przez dwieście lat należało do rodu Chodkiewiczow. Do 1920 r. była tu siedziba słynnej dynastii żydowskich cadyków Twerskich. W tym samym roku na rzece widocznej z miasteczka nasza Flotylla Pińska wygrała starcie z radziecką Flotyllą Dnieprzańską. Ale po historii nie ma tu śladu. W połowie XVIII w. Chodkiewiczowi zbudowali barokowy kościół, po którym pozostały podobno tylko piwnice, a w nich nagrobki kilku osób z rodu. Piszę podobno, gdyż w Czarnobylu nikt nie wskaże drogi do ruin, nie ma tu miejscowych, tylko ludzie na dwutygodniowych delegacjach. A po obrzeżach Czarnobyla lepiej samemu nie chodzić. Dalej za Czarnobylem jest już tylko elektrownia. Wycieczki z zasady unikają najbliższej i najkrótszej drogi z Czarnobyla do Prypeci wzdłuż rzeki, gdyż prowadzi tuz obok elektrowni i tzw. sarkofagu – gigantycznej, bezkształtnej góry betonu kryjącej w swym wnętrzu resztki czwartego reaktora. Nikt nie wie, co się tam w środku dzieje, jakie zachodzą procesy i czym grożą. Wszyscy tylko się pocieszają, ze paliwo jądrowe wypala się i niebezpieczeństwo maleje.

Diabelski młyn

Korzystając z praw dziennikarza, podjechałem pod samo betonowe, dawno temu bielone ogrodzenie elektrowni. Zdziwiła mnie wielkość „sarkofagu” i zdenerwowało brzęczenie licznika Geigera. Obecnie budowany jest kolejny schron, tym razem w postaci ogromnej arki nad dotychczasowym „obiektem Ukrycie”. Za elektrownia jest byłe miasto. Obok był słynny „Rudy Las”, gdzie sosny na skutek promieniowania nabrały koloru pomarańczy. Ale las wycięto, a drzewa zakopano w specjalnych rowach. Usypany na nich pagórek wygląda jak grób. Widok Prypeci jest przygnębiający, jakby przeszła tedy wojna. Tyle że nie widać domów zniszczonych przez ludzi. Budynki rozpadają się same, ostatnio zawaliła się siedziba szkoły podstawowej. Na centralnym placu rosną drzewa i krzewy, rozsądzając betonowe płyty. W dawnym parku miejskim stoją zardzewiałe dziecięce samochodziki, karuzele i „diabelski młyn”. Wszędzie pustka. Od popadających w ruinę domów wieje groza, szczególnie od 15-pietrowego pustego wieżowca. Prawdziwa ulgę przynosi dopiero widok strażników na punkcie kontrolnym w drodze powrotnej. Obecność innych ludzi oznacza powrót do cywilizacji. A wieczorem w kijowskiej knajpce, w środku rozbawionego miasta, cała ta wyprawa wydaje się zupełnie nierealna i nieprawdziwa.