Jest jeszcze prawie całkiem ciemno, kiedy budzi mnie głos muezina. Wzywa na pierwszą w ciągu dnia modlitwę. Zamykam oczy, wiedząc, że chwilę jeszcze mogę pospać i nabrać sił, by znów zmierzyć się ze Stambułem. Gdy wstanę, od razu dam się ponieść wirowi tego miasta. Zostawiam za plecami Beyoğlu pełne hipsterskich kawiarni, galerii i drogich sklepów będących turystycznymi pułapkami.

Przechodzę przez most Galaty, mijając łowiących ryby wędkarzy. Wchodzę do Kubbe-i Aşk, czyli Kopuły Miłości. Gdyby nie gorące zapewnienia obsługi z mojego hotelu, że dobrze tam karmią, nie zdecydowałbym się na wejście do miejsca, które nazywa się jak podrzędna spelunka dla miłośników sado-maso. Na parterze wisi tam dziwaczna huśtawka i mnóstwo sztucznych kwiatów.

Przedzieram się na ostatnie piętro wąskimi schodami. Po drodze mijam akwarium nieczyszczone pewnie od czasów sułtanów i nagle rozumiem, dlaczego to właśnie tu powinienem zjeść pierwszy posiłek dnia. Jestem na dachu budynku, w prowizorycznej sali obudowanej dookoła wielkimi oknami. Widok jest rewelacyjny. Siedzące na barierce mewy hipnotyzują jedzących, najwyraźniej podkradają jedzenie nie tylko kotom.

Śniadanie w Stambule 

Jestem głodny i przygotowany na kulinarną orgię. Na dziesiątki talerzy i talerzyków, misek i miseczek, bo tak nad Bosforem wygląda pierwszy posiłek. Śniadanie to tutaj nie tylko najważniejszy posiłek dnia, to rytuał. Przede mną pojawiają się wspaniałe konfitury, miody i tahina, pasta z sezamu. Do tego sery, wśród których wyróżnia się boski kajmak, słodka i tłusta śmietana zebrana z bawolego mleka.

Są też oliwki i inne marynowane warzywa oraz znakomite pomidory i obowiązkowa natka pietruszki. Simit, czyli precle pełne sezamu, i herbata w szklance w kształcie tulipana wieńczą dzieło. Jem, wpatrując się w minarety Süleymaniye Camii, czyli meczetu Sulejmana Wspaniałego – dzieła najważniejszego architekta Stambułu, mistrza Sinana. Człowieka, który dla Stambułu jest tym, kim Bernini dla Rzymu.

Simit to turecki obwarzanek / Fot. Matthew Williams-Ellis/Universal Images Group via Getty Images

To on dobudował do Hagii Sophii cztery minarety i wzmocnił ściany tej wielkiej świątyni, tak by trzęsienia ziemi nie były dla niej zagrożeniem. Dzisiejsza panorama miasta nikomu nie zawdzięcza tyle, co jemu.

Ściągam buty i odkładam je na półkę przed wejściem do meczetu. Stopy zapadają mi się w miękki dywan. Ogromne wnętrze wsparte na czterech filarach jest przestronne i pełne światła. Między modlitwami jest tu prawie pusto.

Obiad po turecku

Meczety fundowane przez kolejnych władców Imperium Osmańskiego zawsze miały nieco więcej funkcji niż tylko modlitwa. Razem ze świątyniami stawiano szkoły i łaźnie, a tereny dookoła obsadzano drzewami, by zapewnić ochronę przed upałem i zgiełkiem miasta.

Przede mną przemyka uliczny sprzedawca. Na głowie ma wielką tacę, na której ułożone są dziesiątki precli. Idę za nim, zastanawiając się, jakim cudem jest w stanie utrzymać to na głowie. Dostrzegam pod tacą kawałek gąbki, która pozwala mu brać zakręty z prędkością pendolina.

Wychodzę z terenu meczetu bocznym wejściem i trafiam na skromny nagrobek Sinana, stojący przy skrzyżowaniu dwóch niepozornych uliczek. Architekt sam wybrał to miejsce.

Okolica pełna jest rzemieślników, którzy zajmują się wytwarzaniem tygielków do parzenia kawy. Dym wydobywający się z zakładów gryzie w oczy i miesza się z zapachem kociego moczu. Na dachu budynku obok dostrzegam ogromnego amstafa. Najwyraźniej zamiast na spacer wyprowadza się go na dach. Oprowadzę cię po meczecie – zaczepia mnie przewodnik.

Lahmacun to rodzaj tureckiej pizzy z jagnięciną / Fot. Getty Images

Wyjaśniam, że właśnie stamtąd wyszedłem. I podpytuję o miejsca, gdzie jedzą miejscowi. W końcu czas już na obiad. – Idź do Şeyhmuz Kebap przy Medresesi 4a, a na kolację płyń na anatolijski brzeg.

Idę pod wskazany adres. Turecka kuchnia potrafi zachwycić. Najprostsze techniki obróbki mięsa, dostęp do świetnych warzyw i owoców oraz do wspaniałych serów sprawiają, że zjeść źle w Stambule jest bardzo trudno. W oczy rzuca mi się wielki piec, z którego co rusz kucharz wyciąga kolejne parujące lahmacun – turecką pizzę z jagnięciną i natką pietruszki.

Obok drugi uwija się przy grillu nad ogniem, układając szpadki z kawałkami kurczaka i obok drugie, które przed chwilą okleił mieloną jagnięciną z cynamonem. – To nasz najlepszy kebab – mówi mi kucharz, kiedy staję przy piecu, by z bliska przyglądnąć się pracy kuchni. – Receptura pochodzi z Mardin, ze wschodniej Turcji – wskazuje zdjęcie na ścianie w rozmiarze porządnej fototapety.

Tam jest wspaniałe jedzenie. Zamawiam polecany kebab i ajran. Przede mną pojawia się przypieczone żywym ogniem mięso i sałatka z cebuli i natki pietruszki podbitej sumakiem, bliskowschodnią kwaśną niczym cytryna przyprawą. Z łakomstwa zamawiam jeszcze lahmacun. Smakuje wspaniale, kebab też. Zjadam tyle, ile normalnie przez cały dzień.

Co jedzą w Turcji na kolację?

Idę w stronę przystani promowej Eminönü. Aby tam dojść, przedzieram się przez uliczki stambulskiej starówki pełne sklepów. Tłum gęstnieje z każdą chwilą.

Turcy uwielbiają zakupy. Przychodzą tu całymi rodzinami. Matki ciągną za sobą liczne potomstwo, ojcowie z nudy palą papierosy, odpalając jednego od drugiego. Jest siwo od dymu z okolicznych grilli i tego papierosowego. Na kolację płynę promem do Kadıköyu – po azjatyckiej stronie.

Przez całą drogę podglądam spektakl karmienia mew na rufie promu. Rzucanie kawałków precli ptakom, tak by chwyciły je w locie, jest najlepszą zabawą podczas przeprawy. Niegdyś palmę pierwszeństwa w dziedzinie rozrywki dzierżył plac Taksim i jego okolice. Dziś ceny są tam wyższe, bo ruch turystyczny jest spory, dlatego dużo dzieje się po drugiej stronie Bosforu.

Baklawa to jeden z najlepszych deserów tureckich znany na całym świecie. Przygotowywany z ciasta filo, orzechów, cukru i miodu. Eksplozja słodkości! / Fot. Yasin Aras/Anadolu Agency via Getty Images

Centrum Kadıköyu to targ na świeżym powietrzu. Wąskie ulice pełne są kupujących i sprzedających. Nawoływania sprzedawców ryb dzwonią mi w głowie, aromaty przypraw kręcą w nosie. Ale przecież nie przypłynąłem tu na zakupy. Jest żywo i gwarno, a alkohol leje się strumieniami, towarzysząc kolacji. Co z tymi religijnymi zakazami? – zastanawiam się.

Kiedy usiądę w meyhane, tradycyjnym barze połączonym z restauracją, przede mną pojawi się zestaw meze i butelka raki, anyżowej wódki. Zanurzając kawałek pieczywa w paście z bakłażana z tahiną, patrzę, jak raki zmienia kolor, gdy kelner dolewa do niej wody.

– Mówimy, że to lwie mleko – kelner wyłapuje moje spojrzenie. Meyhane w przeszłości prowadzili głównie Ormianie, dziś również Turcy. – Ale raczej ci, w których życiu religia nie odgrywa pierwszorzędnej roli – wyjaśnia kelner.

Wracając, zatrzymuję się na przystani. Grupa młodych ludzi gra ludowe tureckie pieśni przearanżowane tak, by brzmiały jak napisany wczoraj turecki pop. Część słuchaczy klaszcze rytmicznie, inni tańczą. Mam już odchodzić, kiedy zauważam, że do jednej z dziewczyn podchodzi chłopak i klęka przed nią, wyciągając przed siebie pudełko z zaręczynowym pierścionkiem.

Tłum wiwatuje, a ja dziwię się samemu sobie. Co się ze mną dzieje? Wzruszyły mnie oświadczyny na przystani w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Cóż, na kolację też chyba zjadłem za dużo.

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler Extra – 26 miejsc w Turcji” (nr 03(06)/2021).