Siedzę na skąpanym w zieleni stoku i czytam relację arabskiego historyka Sibt ibn al-Jawziego. Armia wkroczyła do miasta, dokonując rzezi mieszkańców. Pozostawiła za sobą ruinę, biorąc do niewoli wszystkich tych, którzy pozostali przy życiu... W przerwach pomiędzy przerzucaniem kartek sunę wzrokiem po liniach fundamentów, które układają się w granice dawnych kwartałów metropolii, która jest dziś miastem duchów.

Jestem w Ani. Na samym krańcu Turcji, mając w zasięgu wzroku armeńską ziemię. W miejscu równie niegdyś potężnym jak Konstantynopol, Kair, Bagdad. Żyło tu blisko 200 tys. ludzi. Nazywane było „miastem 1001 kościołów”. Dziś pozostało ich 10. Ani jest ślepym zaułkiem Turcji. Krańcem drogi. Dalej już nic nie ma. Jeszcze dekadę temu ten rejon był zamknięty – Turcja od lat ma z Armenią na pieńku.

Oba kraje nie mogą sobie wybaczyć historycznych zaszłości. Nie potrafią zgodzić się w ocenie pogromu Ormian na początku XX w. Czy było ludobójstwem, czy jedynie tragicznym skutkiem toczącej się wojny? W efekcie cały przygraniczny teren był zamknięty. Dziś restrykcje zmalały, o przejściu przez granicę w tym miejscu wciąż jednak nie ma mowy.

Historia Ani

Dotarcie do tych odległych rejonów Anatolii wymagało wielogodzinnego telepania się białym dolmuszem z Karsu do Ocakli. Większość drogi upłynęło mi na heroicznych próbach utrzymania się w fotelu, gdy wymęczony pojazd pokonywał niezliczoną liczbę dziur na drodze. Wąsaci współpasażerowie – pojawiający się i znikający w ciągłym korowodzie na przystankach – kiwali głowami, chwaląc mój zapał w poznawaniu zabytków.

– Ani, Ani. Bardzo ładne – powtarzali. Częstowali mnie papierosami, których dym spowijał wnętrze pojazdu. Nie potrafiłem odmówić, wysiadłem więc z przekrwionymi oczami i smakiem popiołu w ustach.

Założone ponad 1,6 tys. lat temu Ani leżało niegdyś na kilku ważnych szlakach handlowych. W X w. ormiańscy władcy z linii Bagratydów przenieśli tu stolicę Armenii.

Katedra Matki Bożej w Ani to największy stojący tu budynek. Jest trzynawowa, a jej nieistniejąca kopuła była wsparta na 3 filarach / Fot. Getty Images

Miasto zajmowało obszar dziesięciokrotnie większy niż dziś. Jego bazary zasypane były futrami, przyprawami, szlachetnymi metalami. Wokół biegł wysoki mur z jasnych kamieni. W następnych stuleciach bizantyjscy cesarze, Seldżucy, koczowniczy Kurdowie, Gruzini plądrowali Ani, zdobywali, tracili.

W 1319 r., będąc już własnym cieniem, zostało dobite trzęsieniem ziemi. Ostatnie ślady bytności mieszkańców pochodzą z 1348 r., później żyło tu prawdopodobnie jeszcze kilka rodzin, ale wkrótce Ani zostało całkowicie opuszczone. Stało się miastem widmem. Dziś rozsypuje się na szczycie płaskowyżu, pośród żółtych traw i hulającego wiatru.

Ani – piękne, a zarazem smutne miejsce w Turcji

Przechadzam się powoli po tym krajobrazie bezruchu i ciszy, mając wrażenie, że zapadłem w jakiś surrealistyczny sen. Zrujnowane katedry. Skorupy kościołów. Fragmenty murów, kruszejące i delikatne, broniące nieistniejącego świata przed wrogami, których już nie ma. Na ścianach świątyń oglądam blaknące freski.

Wkraczam pod gigantyczne kopuły. Potem mijam rdzewiejące tablice ostrzegające o strefie militarnej i zakazie wstępu – dziś będące już tylko kolejnym śladem przeszłości. Patrzę na mające setki lat napisy na murach, których nie potrafię odczytać. Przysiadam w cieniu, wiedząc, że nie ma w Turcji równie pięknego, ale i smutniejszego miejsca niż Ani.

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler Extra – 26 miejsc w Turcji” (nr 03(06)/2021).