W listopadzie 2004 r. dwaj bracia Doug i Tim Wattsowie zwrócili się do Amerykańskiej Służby Ochrony Ryb i Fauny (US Fish and Wildlife Service – FWS) o wpisanie węgorza amerykańskiego Anguilla rostrata na listę gatunków zagrożonych albo nawet wymierających. Skłoniła ich do tego dokonana przez Casselmana dokumentacja zapaści populacji węgorza w górnym biegu Rzeki Świętego Wawrzyńca. Od połowy lat 80. XX w. do połowy mijającej dekady liczba młodych osobników spadła tam prawie do zera. Region ten, obejmujący górne dorzecze rzeki oraz jezioro Ontario z jego dopływami, jest największym w Ameryce Północnej obszarem dorastania węgorzy. Uważa się, że same tylko samice tego gatunku stanowiły tam kiedyś do 50 proc. biomasy przybrzeżnych ryb.

Jednym z problemów dla węgorzy było powstanie zapór hydroelektrowni, które zablokowały migracje ryb. Nawet jeśli młoda samica, korzystając z przepławek, zdoła dostać się w górę, kiedy będzie płynąć w dół, jako dorosła, może zostać wessana do turbin generujących prąd.

 

– Niektóre węgorze wypływają stamtąd ze skórą ściągniętą jak skarpetka z nogi – powiedział mi Doug Watts. Im większy węgorz, tym większe zagrożenie. Na Nowej Zelandii, gdzie węgorze osiągają po dwa metry i więcej, turbiny oznaczają pewną śmierć.

W lutym 2007 FWS ogłosiła w 30-stronicowym raporcie, że uznanie węgorza amerykańskiego na mocy odpowiedniej ustawy za gatunek zagrożony jest „nieuzasadnione”, po części dlatego, że jak stwierdzono, niektóre węgorze spędzają całe życie w słonych estuariach.

– Wnioski zasadniczo były takie, że węgorze  nie potrzebują słodkowodnego środowiska, aby przetrwać – powiedział Watts z irytacją. – To tak, jak gdyby powiedzieć, że bieliki amerykańskie nie potrzebują drzew do budowy gniazd, bo mogą gniazdować na słupach telefonicznych.