Sigara! Sigara! – wrzeszczą uzbrojone dzieciaki, domagając się papierosów. Wraz z fotografem Marcusem Bleasdale’em szybko wystawiamy przez okno garście sportsmanów, miejscowej marki, a rozgorączkowane dłonie chwytają je natychmiast. Wygląda na to, że ten okup, w połączeniu z kilkoma tysiącami pomiętych kongijskich franków wartymi pięć dolarów, załatwia sprawę i oto znowu podskakujemy  na wyboistej drodze, obok krytych strzechą wiosek i bananowych gajów. W oddali widać ogromne góry.

Po dotarciu do Bavi siadamy ze starszyzną wioski, aby porozmawiać o złocie. W ciągu ostatnich 10 lat światowe ceny tego kruszcu wzrosły czterokrotnie, ale tu nie widać tej koniunktury. Bavi robi takie samo przygnębiające wrażenie jak wszystkie wioski na wschodzie kraju – to grupa przycupniętych przy drodze okrągłych chat, targ ze straganami skleconymi z patyków, sklepikarze oferujący używaną odzież, mężczyźni o szklistych oczach cuchnący domowym piwem i potykający się na gruntowych ścieżkach. Nie ma tu prądu ani bieżącej wody. Starsi mówią, że brakuje im leków i książek do szkoły. Dzieci są bose i mają brzuchy wydęte jak balony – z powodu niedożywienia, robaków albo jednego i drugiego. – Jesteśmy bez grosza – mówi Juma Mafu, członek starszyzny. – Mamy mnóstwo złota, ale brak nam maszyn. Nasi górnicy pracują gołymi rękami. Żadne duże firmy nie zawitają tutaj, dopóki nie nastanie pokój. A na to się nie zanosi.

Słońce chyli się ku zachodowi, gdy schodzimy w dół, w stronę kopalni złota. Najpierw musimy się przywitać z „ministrem kopalń”, który siedzi jak Budda w pubie na rynku, spoglądając przymkniętymi oczyma spoza lasu świeżo opróżnionych butelek piwa. Jest ogromnym mężczyzną w taniej srebrzystej marynarce opinającej jego plecy pokryte wielkimi fałdami tłuszczu.