W Europie po upadku Rzymu miód nadal chętnie konsumowano. Jednak wypracowane przez Rzymian zasady agrotechniki popadły w zapomnienie. Wrócono do gospodarki rabunkowej, w której najważniejszy był efekt doraźny. Ule wczesnego średniowiecza miały postać stawianych do góry dnem słomianych koszy. Opróżniano je do czysta, skazując rój na zagładę. W rezultacie miód stawał się produktem coraz bardziej deficytowym i drogim.

Słowiańscy bartnicy wiedzieli, jak produkować miód bez szkody dla pszczół

Na szczęście nie wszędzie tak się działo. Mieszkańcy rozległych puszcz porastających ziemie położone na wschód od Łaby – Słowianie, Bałtowie i niektóre plemiona germańskie – znaleźli sposób pozyskiwania miodu bez niszczenia gniazd pszczelich. Nie budowali uli, lecz w pniach żywych drzew drążyli duże prostokątne dziuple nazywane barciami. Z czasem wyposażyli je w „urządzenia” chroniące przed intruzami. Dla zabezpieczenia przed ptakami, zwłaszcza dzięciołami, przed wlotem do barci wieszali na hakach dębową deskę z dwoma otworami, przez które mogły wlatywać i wylatywać owady.

Zimą wkładano pod nią słomę lub jedlinę, co chroniło rój przed wymarznięciem. Dużo trudniejsze było zablokowanie dostępu do barci niedźwiedziom. Ale i na to znaleziono sposób. Obok wejścia wieszano na sznurach drewnianą kłodę. Niedźwiedź ją odchylał, wkładał łapę do dziupli i w tym momencie ciężka belka zwana samobitnią wracała, waląc go w głowę. Po kilku próbach ogłuszony miś rezygnował, pozostawiając miód pszczołom i ludziom.

Zbieranie miodu było niebezpiecznym zajęciem

Praca bartnika wymagała wiedzy, doświadczenia i odwagi. Barcie drążono bowiem wysoko. Jak podaje Aleksander Brückner w „Encyklopedii staropolskiej”, co najmniej od dwóch do czterech sążni, czyli 3,5–7 m nad ziemią. A bywało, że nawet na wysokości 13–15 m.

Chodziło o to, by pszczoły gnieździły się w możliwie najbardziej naturalnym dla nich środowisku, co dawało pewność, że nie uciekną. Wdrapanie się do barci było jednak najmniejszym problemem. Pszczelarz korzystał z dwóch długich sznurów, które oplatał wokół pnia i zarzucał na konary. Po jednym, zwanym leziwem, się wspinał. Na drugim mocował niewielką ławeczkę, na której opierając się nogami o drzewo mógł przysiąść.

Gdy się usadowił, przystępował do najbardziej niebezpiecznej części zadania. Musiał wyciągnąć plastry z miodem, a pszczoły broniły gniazda. Zanim więc odsłonił wejście do barci, odurzał owady dymem ze specjalnej fajki bartniczej lub naczynia z lejkiem, w ostateczności z podpalonych szmat. Wciąż był narażony na pożądlenie, ale jeśli zachowywał się umiejętnie, mógł tego uniknąć.

Na ziemiach polskich barć przegradzano w połowie jej wysokości drewnianym krzyżakiem, co sprawiało, że pszczoły pracowały na dwóch poziomach. W danym roku opróżniano tylko jeden, więc gniazda nigdy nie niszczono, a leśna pasieka zapewniała ciągłe i regularne dostawy miodu. Słowianie szybko stali się jego głównymi dostawcami na europejskie dwory. Raczyli się nim również Piastowie. Podróżnik Ibrahim ibn Jakub, który w latach 965–966 dotarł do zachodniej Słowiańszczyzny, zapisał, że kraj Mieszka obfituje w ryby, zwierzynę i miody, które pija się jak wino.

Miód pozwalał zarobić pieniądze i dawał wolność

W feudalnym świecie lasy były własnością króla i szlachty, więc część tego, co w nich zebrano, musiano oddawać panom. A ci bezwzględnie egzekwowali to prawo. W 1086 r. cesarz Henryk IV pisał do arcybiskupa Kolonii: „Jeśli w wyznaczonym czasie Słowianie nie dostarczą miodu, należy ich trzymać w łańcuchach, dopóki swej powinności nie spełnią”. Bartnicy, świadomi swych unikalnych kwalifikacji, potrafili jednak zadbać o swoje interesy. Zrzeszali się w bractwa, broniące ich praw. Nigdy nie zostali sprowadzeni do statusu chłopów pańszczyźnianych, pozostali ludźmi wolnymi.

Na czele bractwa stał starosta bartny, którym początkowo mógł zostać każdy, ale od XVII w. już tylko szlachcic. Stanowisko to było prestiżowe i intratne. Starosta odpowiadał za zebranie daniny, ale sam jej nie składał. Miał też prawo do przejęcia części opłat członkowskich i kar pieniężnych orzekanych przez sąd bartniczy, któremu przewodniczył. W grę wchodziły niemałe sumy, gdyż pszczelarze należeli do ludzi zamożnych.

W XVI i XVII w. garniec miodu (ok. cztery litry) kosztował tyle co krowa – około 20 groszy. Dziś, gdy proporcje te wynoszą co najmniej 30:1 na korzyść zwierzęcia, wydaje się to nieprawdopodobne. Ale w tamtych czasach miód był jedynym tak słodkim produktem dostępnym w Europie. Cukru z buraków jeszcze nie wytwarzano. Znany od czasu wypraw krzyżowych cukier trzcinowy importowano ze Wschodu w symbolicznych ilościach i pojawiał się jedynie okazjonalnie na stołach magnatów. Widziano w nim zresztą bardziej lekarstwo niż produkt spożywczy.

Bartnictwo, jak każdy intratny biznes, przyciągało amatorów szybkiego zarobku. Bractwa jednak umiały temu przeciwdziałać. Wszyscy członkowie wprowadzali do urzędowej księgi osobiste symbole, którymi znakowali swoje barcie. Z reguły były to kombinacje wycinanych na korze kresek, krzyżyków, kółek i cyfr. Podrabianie znaków czy wycinanie swoich na należących do kogoś innego było przestępstwem. Wyrok, z reguły wysoką grzywnę, wydawał sąd bartny. Znacznie surowiej karano za kradzież miodu i ścięcie drzewa z barcią, a zniszczenie roju traktowano jak zbrodnię.

Złodziei miodu karano bardzo surowo. Zabijanie pszczół było zbrodnią

O szczęściu mogli mówić przestępcy, którym wymierzono jedynie drakońską karę pieniężną. Zgodnie z prawem bartnym obowiązującym np. w starostwie łomżyńskim wynosiła ona 10 grzywien, czyli 200 groszy za każdą zniszczoną barć.

Była to równowartość rocznej płacy urzędnika i dwukrotność rocznych zarobków nauczyciela. Jeśli złodziej nie posiadał majątku, groził mu stryczek. Wyrok wydawał sąd bartny, a przed egzekucją każdy członek bractwa dotykał sznura, wyrażając w ten sposób aprobatę dla orzeczonej kary. Jeśli w okolicy nie było kata, wybierano dwóch bartników, którzy go wyręczali.

Recydywistom wymierzano bardziej wyrafinowane kary. W 1664 r. za zniszczenie kilkunastu barci i rojów w okolicy Nowego Sącza przed sądem bartnym stanął niejaki Krzysztof Papuga. Ponieważ już wcześniej przyłapano go na kradzieży miodu, wyrok mógł być tylko jeden. Sprowadzono wykwalifikowanego kata, który wyciął mu pępek, przybił jelita do drzewa i wypatroszył, oprowadzając cztery razy wokół pnia. Potem już martwego powiesił. Kilka lat później w Bieczu odarto żywcem ze skóry i ścięto Kazimierza Cygonika, który splądrował barcie w pobliskiej wiosce Lipniki.

W XVIII w. za kradzież miodu nie skazywano już na śmierć. Nadal jednak orzekano tak wysokie grzywny, by wystarczyły na pokrycie z nawiązką szkód wyrządzonych bartnikowi, opłatę dla starosty bartnego i właściciela lasu. Po rozbiorach Rzeczypospolitej bartnicy utracili uprzywilejowaną pozycję. Nie tylko z powodu opresyjnej polityki zaborców. Wraz z rewolucją przemysłową gwałtownie rósł bowiem popyt na drewno i większe zyski niż oddanie lasu w użytkowanie pszczelarzom zaczęła przynosić wycinka drzew. Zwłaszcza, że cena miodu spadała.

Jak pszczoły przeprowadziły się do uli i pasiek

W 1747 r. niemiecki chemik Andreas Marggraf odkrył, że z buraków cukrowych można wyodrębnić cukier. W 1786 r. Franz Achard opracował metodę jego produkcji na skalę przemysłową. W efekcie władze przestały wydawać pozwolenia na tworzenie nowych barci. Stare stopniowo likwidowano, a ścięte pnie drzew przenoszono bliżej domostw. Tak powstawały pierwsze pasieki.

Wygląd pasiek zmienił się radykalnie w połowie XIX w. Ksiądz Jan Dzierżon skonstruował wtedy nowy typ ula, który zrewolucjonizował polskie i światowe pszczelarstwo. Ul miał kształt otwieranej od tyłu szafki, z której jak szuflady można było wysuwać ruchome belki nazywane snozami. Owady budowały na nich plastry, które pszczelarz wyjmował, nie zakłócając życia roju. Po wybraniu miodu przyczepiał do nowych snoz fragmenty plastra, który po wsunięciu do ula pszczoły odbudowywały. Wynalazek Polaka udoskonalił Amerykanin Lorenzo Langstroth, zastępując belki prostokątnymi ramkami. Na tej konstrukcji wzorują się wszystkie współczesne ule.

Obaj pszczelarze utrzymywali ze sobą kontakt korespondencyjny, wymieniali się doświadczeniami i wynikami badań. Ponieważ pszczoły miodne przewieźli do Ameryki europejscy osadnicy, trudno było stwierdzić, jaki gatunek najlepiej się sprawdza w nowym środowisku. Langstroth eksperymentował z krzyżowaniem różnych pszczół europejskich, a Dzierżon wysyłał mu matki ze swojej pasieki. Efekty tych poszukiwań były jednak skromne, gdyż o rozmnażaniu pszczół wciąż wiedziano niewiele. Gdy w 1856 r. Dzierżon odkrył, że trutnie rozwijają się z niezapłodnionych jaj, świat naukowy uznał to za niemożliwe, a Kościół – za herezję. Oznaczało to bowiem, że samce pszczół mają matkę, lecz nie mają ojca. Mimo potępienia przez zwierzchników, ksiądz nie odwołał swoich poglądów. Potwierdziły je późniejsze badania i na międzynarodowej konferencji przyrodniczej w 1906 r. teorię partenogenezy (dzieworództwa) trutni uznano oficjalnie za udowodnioną.

Dzięki odkryciom szwajcarskiego pszczelarza Françoisa Hubera wiedziano już, że do zapłodnienia młodej królowej matki dochodzi podczas jej lotu godowego. Mimo to podejmowane od początku XX w. próby sztucznej inseminacji nasieniem pobranym od wyselekcjonowanych trutni, by wyhodować pszczoły mniej agresywne i bardziej miododajne, nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. Przyczyny niepowodzeń też okazały się zaskakujące. W latach 50. zespół naukowców odkrył, że pszczelej matki nie zapładnia jeden, lecz kilkanaście trutni. Jej potomstwo ma więc wielu ojców!

Afrykańskie pszczoły zabiły setki ludzi. Dziś nie są już tak groźne

Poznanie tajników procesu zapładniania otworzyło drogę do „udoskonalania” gatunku poprzez inseminację. Dziś pszczoły są łagodniejsze niż w czasach bartników, a praca w pasiece bezpieczniejsza niż w barci. Jednak nie wszystkie eksperymenty zakończyły się powodzeniem. W 1956 r. brazylijski genetyk i entomolog Warwick Kerr postanowił skrzyżować bardzo miododajną pszczołę afrykańską z gatunkami sprowadzonymi do Ameryki Południowej z Europy. Zapowiadał, że wytworzona w ten sposób hybryda zapewni Brazylii pozycję światowego lidera w produkcji miodu. Historia potoczyła się jednak inaczej. Wystarczył moment nieuwagi, by rok później 26 matek i kilkanaście rojów uciekło z obiektu, w którym Kerr prowadził badania. Na wolności owady zaczęły się już bez jakiejkolwiek kontroli rozmnażać i krzyżować z innymi gatunkami.

Pszczoły afrykańskie są bardzo agresywne i ekspansywne. Do ataku może je sprowokować hałas, nieznany zapach czy cień padający na gniazdo. Gdy poczują się zagrożone, nie poprzestają na przepędzeniu intruza, lecz ścigają go nawet przez kilometr. W ciągu 20 lat rozprzestrzeniły się w całej Ameryce Południowej, po 30 latach były już w Ameryce Północnej. Według szacunkowych danych pożądliły śmiertelnie ponad tysiąc osób. Zabiły również kilkanaście koni i krów, które jedynie przechodziły obok ich siedlisk.

Z czasem udało się zmniejszyć ich populację i dziś nie stanowią już tak dużego zagrożenia. Podobnie jak ich hodowlane krzyżówki, które obecnie dominują w południowoamerykańskich pasiekach. Poznanie pszczelego genomu pozwoliło bowiem na wyselekcjonowanie do inseminacji osobników najmniej agresywnych.

To ważne, że pozwolono im żyć, gdyż nawet dzikie i niebezpieczne pszczoły żyjące w rojach lub samotnie odgrywają niezwykle istotną rolę. Co najmniej 75 proc. wszystkich roślin lądowych jest zapylanych przez owady z rodziny pszczołowatych. W Polsce głównymi zapylaczami są pszczoły miodne, które – według szacunków Greenpeace – zapylają 65 proc. jabłoni, grusz i czereśni oraz jedną czwartą upraw rzepaku. Gdyby ich zabrakło, zbiory owoców zmniejszyłyby się co najmniej o jedną trzecią i ktoś musiałby zastąpić owady. Tak jak już dzieje się w Chinach, gdzie w wielu sadach robotnicy specjalnymi miotełkami muskają kwiaty, starając się je zapylić. To jednak tylko półśrodek, bo chociaż drzewa wydadzą owoce, to nawet najbardziej pracowity Chińczyk z pyłku i nektaru nie wyprodukuje miodu.