Chaos ujarzmiony

Dlatego kiedy wracając do Izmiru, zajechałam do Efezu, trochę się zdziwiłam. Choć miasto pochodzi mniej więcej z tego samego okresu i również posiada wszystko, co powinna mieć ówczesna osada, to różni się od Afrodyzji właśnie pewnym porządkiem, architektoniczną konsekwencją. Jakby ktoś wziął rozrzucone wcześniej klocki, przemyślał plan miasta w głowie i poukładał je w odpowiedniej kolejności. Główna droga prowadząca w dół miasteczka była całkiem prosta. Z krawężnikami, od których odchodziły kamienne rury odprowadzające niechcianą wodę z ulicy.

To właśnie Efez ukazał mi całą mądrość i pomysłowość budowniczych starożytnego miasta. Tu budynki nie stoją jak popadnie, byle je wcisnąć w przestrzeń, zabierając przy tym krajobraz. Tu człowiek był najważniejszy. Bo żeby funkcjonować, trzeba przecież najpierw coś zjeść. Są tu więc restauracje – po co gotować samemu w domu, skoro można pobyć i zjeść wśród ludzi, nadrabiając i zaspokajając dwie potrzeby naraz – żołądka i kontaktów społecznych.

Spojrzałam na stołek z kamienia i ogarnęło mnie wzruszenie na widok wyżłobionego przez setki lat siedziska. Usiadłam więc i ja, dopasowując się odpowiednio, i wyobraziłam sobie siebie w rzemykowych sandałach i drapowanej na ramieniu sukni. Fakt, że przede mną siedziało tu tak wielu ludzi, z których teraz został już tylko popiół, sprawił, że poczułam się malutka.

Chociaż tak naprawdę nie wiadomo, jak długo tu siedzieli. Bo tuż obok, za restauracyjnym pasażem, oglądam inny przybytek. W rzędzie, w półmetrowych odstępach – liczne dziury w ziemi. Tu starożytni załatwiali podstawowe potrzeby fizjologiczne i najwidoczniej kompletnie nie przeszkadzała im w tym bliskość innych ludzi. „Nic, co ludzkie, nie jest mi obce”, mawiał co prawda rzymianin Terencjusz, ale w tym miejscu ta sentencja stała się dla mnie nad wyraz oczywista. Imponujący jest starożytny system kanalizacyjny – odchody wartkim nurtem płynęły do podziemnych labiryntów, by wreszcie wypłynąć poza miastem.

Lżejszym już krokiem poszłam ku kulturze. Po lewej zobaczyłam bibliotekę Celsusa, z której została jedynie frontowa ściana nośna, wysoka na kilka pięter. Musiała być ogromna, co raczej dobrze świadczy o ówczesnym poziomie czytelnictwa. Trochę dalej, po prawej – teatr z siedziskami dla kilku tysięcy osób. Pomiędzy nimi: agora i świątynia Hadriana. Za teatrem, na końcu miasta, zapewniono też rozrywkę masom i zbudowano stadion. W Efezie każdemu według potrzeb – pomyślałam sobie.

Co jednak przykuło moją uwagę, to to, że Grekom nie chodziło jedynie o praktyczność. Oko powinno zawieszać się na ładnych obrazach i dbano tu o to w najmniejszym szczególe i na każdym kroku. Nawet miejscowa latryna przyozdobiona była symbolami ryb, lwów, kwiatów i bożków. Z kolei na ulicach: posążki, teraz pozbawione nierzadko głów, ramion czy nóg. Wszystkie odnalezione i odkopane przewieziono do lokalnego muzeum. W salach, w których tylko same głowy czy korpusy nadgryzione zębem czasu, poczułam się trochę jak w pokojach horroru. Obok, w szklanych gablotach, leżały misternie wykonane naszyjniki, pierścionki i bransoletki. Nagle zobaczyłam tam naszyjnik z kaskadowo nachodzącymi na siebie warstwami i przypomniały mi się wapienne osady Pamukkale.