„Jeżdżę tam dla kąpieli w lodowatym Bałtyku i żytniego chleba” – te wyspy to raj dla introwertyków
Podróż przez Estonię to nieustanny zachwyt nad lekkością życia i naturą. Jej wyspy Sarema, Pakri i Kihnu to oazy spokoju. Warto tam wpróbować estońskiego podejścia do saunowania. Sauny w Estonii to część dziedzictwa narodowego i społecznego. Na wyspach Sarema, Pakri i Kihnu poznasz, jak ważne są dla lokalnych mieszkańców i jak wygląda ten rytuał.

Spis treści:
- W saunie na Sarema – gorąco, nago i po estońsku
- Pakri bez promów i bez lasów – najdziwniejsze wyspy Estonii?
- Na Kihnu rządzą kobiety i nie ma bankomatów
- Jak zaplanować podróż na estońskie wyspy
– Wszyscy będziemy na golasa i spędzimy dużo czasu w bardzo wysokiej temperaturze – Malle uśmiecha się szeroko, nie mogąc się doczekać, aż wejdziemy do sauny. Nie jestem do końca przekonany co do tego pomysłu. Tym bardziej że Mallego i grupkę jego znajomych poznałem może z godzinę temu. Wypiliśmy po piwie i okazało się, że za chwilę mamy wylądować całą grupą w drewnianym pomieszczeniu pełnym gorącej pary. Wszyscy bez ubrań. Cóż, mam, co chciałem. Nie da się podróżować po Estonii, nie odwiedzając saun. W tym kraju przesiadywanie w rozgrzanych do oporu pomieszczeniach jest sportem narodowym. I fundamentem relacji społecznych.
W saunie na Sarema – gorąco, nago i po estońsku
Sauna, przed którą stoimy, jest niepozorną budką skleconą z desek, ulokowaną na nadmorskich wydmach. Jestem na wyspie Sarema będącej częścią bałtyckiego archipelagu na zachodnim krańcu Estonii. I choć prawdziwym zagłębiem saun w tym kraju jest południowo-wschodni rejon, pomieszczenia do sesji w wysokiej temperaturze rozsiane są tu w zasadzie wszędzie. W Estonii jest ich ok. 3 tys., a o znaczeniu tych miejsc w lokalnej kulturze opowiadał dokument „Siostrzeństwo świętej sauny” (w 2023 r. film zdobył nominację do Oscara).
Krótko mówiąc, saunowanie to tu poważna sprawa. Lepiej więc nie denerwować Estończyków, wspominając o tym, że to przecież Finowie są najbardziej znani z zamiłowania do przesiadywania w gorącym powietrzu. Gdy tylko o tym napomknąłem, Malle zrugał mnie bezceremonialnie, a odzyskanie jego względów wymagało postawienia mu kolejnego piwa. – To nasze sauny są wpisane na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO! – pieklił się. – Nasze, nie fińskie!
Miał rację. Estońska kultura saunowa trafiła na listę już w 2014 r. – fińska została wpisana dopiero w 2020 r. Tę potyczkę Estończycy więc niewątpliwie wygrali. Żeby nie drażnić mojego nowego znajomego, nie wspomniałem już, że UNESCO umieściło w estońskim spisie wyłącznie sauny dymne. O pochodzeniu wszystkich pozostałych nadal można dyskutować, a spór o to, który kraj jest ojczyzną saunowania, pozostanie zapewne jeszcze długo nierozstrzygnięty.
Choć mamy lato, Bałtyk nie jest zbyt ciepły. Miałem nadzieję, że zaczniemy od rozgrzania się, a dopiero później wskoczymy do morza, okazuje się jednak, że Estończycy preferują odmienną kolejność. Zrzucamy ubrania i świecąc gołymi tyłkami, pędzimy do wody. Plan jest taki, że mamy się kilka razy zanurzyć po szyję i wracać na brzeg, jednak okazuje się, że przy plaży jest dość płytko, musimy więc pobiec przez wodę dość daleko od brzegu. Zanim więc porządnie się zanurzę, już szczękam zębami. Pozostaje mi iść za poradą towarzyszy i nie myśleć, lecz po prostu robić, co trzeba. Na szczęście po chwili zmierzamy już ku drewnianemu domkowi, który jawi mi się teraz niczym ocalenie.

Wewnątrz, jak w sypialnym wagonie, czekają na nas piętrowe ławy, na których możemy się położyć. Gwałtownie rozszerzające się naczynia krwionośne przyjmują ochoczo fale napływającej krwi i całe moje ciało zalewa wyciskający łzy z oczu przypływ euforii. Ktoś polewa wodą gorące kamienie i pomieszczenie wypełnia się gęstą parą, przez którą nic nie widzę. Jest mi zadziwiająco dobrze. Wkrótce robi się tak gorąco, że zaczynam się rozpływać i wspominać z rozrzewnieniem lodowatą wodę Bałtyku.
Teraz jednak, zamiast do wody, przenosimy się do izby obok, gdzie jest nieco chłodniej i leżąc na dywanach możemy odsapnąć, popijając herbatę. To jednak nie koniec sesji – cykl: zimna kąpiel, sesja parowa, odpoczynek, powtarzamy kilkakrotnie (dokładając jeszcze okładanie się brzozowymi witkami). Spotkanie przeciąga się na kilka godzin, a podczas niego nie tylko pozbywam się litrów potu, ale też odbywam cały ciąg rozmów o wszystkim i niczym – i gdy w końcu opuszczam saunę, czuję się, jakbym spędził ten czas z grupą najlepszych, znanych od zawsze przyjaciół.
Żytni chleb
Estonia jest światem kameralnym, zasady panujące w tak uwielbianych tu saunach odzwierciedlają więc też rzeczywistość kraju. Ważne są tu bliskość z naturą, pieczołowicie tworzona tkanka społeczna i dość swobodny stosunek do najnowszych trendów. Zamiast podążać za zmieniającymi się modami, żyje się w zgodzie z tradycją (co nie przeszkodziło krajowi zostać liderem informatyzacji). Na estońskich wyspach da się to zauważyć szczególnie.
Gdy trafiłem na Saremę i opuściłem dość ruchliwy port, znalazłem się w spokojnej przestrzeni pełnej drzew, łąk, pól i malutkich wiosek. Sarema przez wieki pełniła rolę estońskiego spichlerza i do dziś łany zboża ciągną się tu niemal po horyzont. – Czarny chleb żytni jest dla nas bardzo ważnym elementem kulturowym – wytłumaczył mi kelner w przydrożnej knajpce, gdy zatrzymałem się na śniadanie. – Wypiekamy go przynajmniej od średniowiecza.
Pieczywo ulepione z wyspiarskiej mąki trafiało na stoły całej wschodniej i środkowej Europy. – Nasze przysłowie mówi, że jeżeli nie zjesz dwóch kromek żytniego chleba, twój dzień nie może być udany – dodaje mężczyzna, podsuwając mi koszyk z pieczywem. Tradycyjnie wyrabiało się je na zakwasie, a ciasto musiało dojrzewać przez minimum 17 godz. Dziś od tej zasady coraz częściej się odchodzi, na wyspie wciąż jednak na szczęście działają rzemieślnicze piekarnie, które trzymają się dawnych, dobrze sprawdzonych metod.
Ślady po uderzeniach meteorytów
Na Saremę przyjechałem jednak nie po chleb, lecz aby zobaczyć miejsce kosmicznego bombardowania. Ślady po uderzeniach meteorytów można znaleźć w całym kraju, jednak bałtycka wyspa miała wyjątkowego pecha – na zaledwie kilometrze kwadratowym jest tu aż dziewięć kraterów po przybyszach z nieba. Nalot prawdopodobnie miał miejsce ok. 4 tys. lat temu, a gęstość ostrzału wzięła się z jednego, ważącego ok. 10 tys. ton meteoru, który wchodząc w atmosferę, rozpadł się na kilka mniejszych. Te kosmiczne okruchy pędziły z prędkością 10–20 km/s i spadając, narobiły sporo szkód. Drzewa zostały zmiecione w promieniu 6 km, a gigantyczne pożary dopełniły obrazu zniszczenia.
Wyobrażenie sobie tego kataklizmu przychodzi mi jednak teraz z trudem. Patrzę na krater, który jest oczkiem wodnym otoczonym 16-metrowej wysokości wałem ziemi. Słucham szumu drzew i w tej spokojnej atmosferze nie jestem w stanie dopatrzeć się nawet najmniejszych śladów dramatyzmu. O szczególnym znaczeniu tego miejsca ludzie wiedzieli jednak już na długo, zanim weszliśmy w epokę oświeconej nauki – 2,5 tys. lat temu zbudowano tu świątynię, po której dziś nie ma już śladu. Ówcześni mieszkańcy wyspy składali w niej ofiary bóstwom, najwyraźniej przeczuwając, że krater Kaali nie jest zwykłą dziurą w ziemi i że w jego powstaniu miały udział siły wyższe.
Pakri bez promów i bez lasów – najdziwniejsze wyspy Estonii?
Sarema jest największą estońską wyspą, dla odmiany postanawiam odwiedzić też dużo mniejsze, bliźniacze Pakri, na które nie kursują żadne oficjalne promy. By się na nie dostać, trzeba się wybrać w rejs prywatnym kutrem, o co nie jest specjalnie trudno, gdyż kursują one regularnie, wioząc towary codziennego użytku. Pakri są wapiennymi okruchami skał, na których – co jak na Estonię nietypowe – nie rosną żadne lasy, a jedynie dość wątła trawa i krzewy jałowców. To krajobraz bardziej przypominający tereny basenu Morza Śródziemnego niż wybrzeże Bałtyku.

Na obu wyspach mieszkali niegdyś Szwedzi tworzący społeczność Rannarootsi. W 1940 r., gdy Estonia była pod radziecką okupacją, Pakri jednak zmilitaryzowano i wyludniono. Większość z nich wróciła do swojej ojczyzny. Na wyspach urzędowali jedynie żołnierze Armii Czerwonej, a po ich wycofaniu zamieszkało tu kilka estońskich rodzin, którym zależy na ponownym ożywieniu wysp. Powołano nawet stowarzyszenie Pakri Rannad, którego głównym zadaniem jest odbudowa rolniczej i pasterskiej tradycji wysp.
Spędzam tu kilka godzin, przechadzając się bez większego celu po pastwiskach i mijając co jakiś czas postawione przez Rosjan wojskowe budynki. Zachodzę do opustoszałych szwedzkich wiosek, które przemieniły się już w ledwo widoczną linię dawnych zabudowań i kilka wyróżniających się punktów: cmentarza, kapliczki, dzwonnicy kościoła. W końcu docieram do kamienistej plaży, gdzie spotykam Neeme, jedną z działaczek stowarzyszenia. – Powoli na nowo stawiamy domy i wznawiamy uprawy – mówi. – Zależy nam, by działać w sposób zrównoważony. Tak żeby ludzie byli tu tylko jednym z elementów naturalnego krajobrazu i nie czuli się zarządcami wysp. Może staniemy się przez to inspiracją dla innych miejsc i uda nam się choć trochę naprawić świat.
Na Kihnu rządzą kobiety i nie ma bankomatów
Jeszcze inny sposób na kształtowanie świata mają mieszkańcy mającej zaledwie ok. 16 km² wyspy Kihnu. A właściwie mieszkanki, bo to rządy kobiet wyróżniają to miejsce spośród innych. Natknięcie się tu na mężczyznę wymaga trochę szczęścia. Ich nieobecność nie jest jednak efektem walki płci, lecz historii. W połowie XIX w. męscy przedstawiciele wyspiarskiej społeczności, poszukując zarobku, zajęli się rybołówstwem i polowaniem na foki, a więc pracą wymagającą wielomiesięcznego przebywania na morzu. W domach zostały kobiety i to one, chcąc nie chcąc, przejęły zarządzanie wyspą.
Matriarchalna kultura zakorzeniła się na Kihnu tak mocno, że w 2008 r. UNESCO wpisało ją na listę niematerialnego dziedzictwa ludzkości. Dziś, nawet jeżeli mężczyźni pojawiają się już na wyspie dużo częściej, trzymają się raczej z boku. – Żyje tu około pięćset osób – mówi Mare Matas, jedna z mieszkanek Kihnu. – W tym może z pięciu mężczyzn przebywa tu na stałe. Reszta pracuje na morzu, mój mąż też.

Stan cywilny mojej rozmówczyni zdradza fartuch przykrywający tradycyjną pasiastą spódnicę zwaną kort. Są one tu na tyle popularne, że na ulicy naliczyłem zaledwie kilka osób w nowoczesnych ubraniach. Równie widoczne są też rowery i poradzieckie motocykle – ruch samochodowy na wyspie nie istnieje. Podobnie jak bankomaty, hotele, sklepy sieciowe i całoroczne restauracje. Kihnu jest w jakimś sensie światem sprzed dziesięcioleci i między innymi właśnie to przyciąga turystów (nie musicie się jednak obawiać tłumów).
Śladem przeszłości jest też tradycyjna, ponadstuletnia sauna w gospodarstwie Miku Talu, która wygrała konkurs na najlepszy tego typu obiekt na wyspie. Prowadzi mnie do niej Vivika Tapp, córka właścicieli gospodarstwa. Sufit i drzwi do sauny są tak niskie, że wchodząc, muszę się pochylić. – Jeżeli nie chcesz wyjść stąd czarny, lepiej nie opieraj się o ściany – śmieje się Vivika. – Przez ponad wiek używania osadziła się na nich sadza z dymu – uprzedza.
To najbardziej tradycyjny typ estońskiej sauny. Powietrze ogrzewane jest z sąsiedniego pomieszczenia, w którym do pieca ładuje się pokaźne ilości drewna. Fala gorąca wpływa do sauny. Nagrzanie pomieszczenia trwa ok. 4 godz., później jest ono wentylowane, by pozbyć się dymu. I znów przez kolejne 4 godz. niewielki domek dalej się nagrzewa – idealne warunki do saunowania to 70–90 stopni Celsjusza.
– Wszystko gotowe, możemy zaczynać – zachęca Vivika. Przed sauną czeka już kilku gości – turyści, sąsiadki i jakiś zabłąkany męski mieszkaniec wyspy. Jak na komendę wszyscy zrzucamy ubrania. Po kilku dniach spędzonych w tym kraju nagość już mnie nie peszy i z przyjemnością myślę o najbliższych godzinach spędzonych w niewielkim rozgrzanym pomieszczeniu.
Jak zaplanować podróż na estońskie wyspy
Dojazd
- Samolotem LOT-u bezpośrednio z Warszawy do Tallinna. Koszt biletu to ok. 800 zł w dwie strony; lot.com. Dalej autobusem do Virtsu.
- Autobusem linii Lux Express lub FlixBus. Cena biletu w jedną stronę do stolicy Estonii latem zaczyna się od ok. 200 zł, ale podróż jest bardzo długa – ponad 16 godz.
Transport
- Pomiędzy największymi wyspami Estonii kursują promy pasażersko-samochodowe. Połączenia z Virtsu na wyspę Muhu, z której mostem wjeżdża się na Saremę, zaplanowane są co 40 min, a sama przeprawa trwa pół godziny. Koszt przeprawy (auto i 2 os.) to 20–25 euro w jedną stronę.
- Na Kihnu statki pływają tylko 3–4 razy na dobę (z Munalaid) oraz raz w tygodniu z Parnawy. Jeżeli nie zarezerwujesz wcześniej biletów, obowiązuje zasada „kto pierwszy, ten wygrywa”. Lepszym sposobem może być przeprawa bez auta i poruszanie się po wyspie rowerem; visitestonia.com.
Nocleg
- W Estonii obowiązuje znana ze Skandynawii zasada wolnego biwakowania, co oznacza, że możemy swobodnie rozbić namiot na dziko (prawo igaüheõigus), pod warunkiem że pozostawimy miejsce takim, jakie je zastaliśmy. Pamiętajcie o zakazie prania odzieży i mycia naczyń w rzekach i jeziorach.
- Jeżeli zależy wam na większych wygodach, polecam m.in. Meri Seaside Hotel & SPA w Kuressaare na wyspie Sarema. Ceny za pokój 2-osobowy zaczynają się w okolicach 300 zł.
Jedzenie
- Umiłowanie Estończyków do chleba przejawia się także atencją do kwasu chlebowego (kali).
- Popularną przekąską są kanapki z żytniego chleba z pastą jajeczną i śledziem lub szprotem.
- Na deser Estończycy zajadają kamę – prażoną mąkę jęczmienną, żytnią i owsianą z dodatkiem grochu. Tę zadziwiającą mieszankę dodaje się do maślanki, kefiru lub mleka.
Źródło: National Geographic Traveler
Nasz ekspert
Michał Głombiowski
dziennikarz, podróżnik, autor książek. Stały współpracownik magazynu „National Geographic Traveler”.


